Rozdział 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

JAVIER

    Parsknąłem pod nosem, widząc jak łatwo mogę namówić Miguela na to, czego potrzebuję. Wystarczyło się uśmiechnąć – miękkie serce chłopaka natychmiast topniało i zgadzał się na wszystko. Nieważne czy czegoś chciał czy nie.

– Więc chodź –  zamruczałem, ciągnąc go za czerwoną pelerynę. Zauważyłem jak marszczy brwi w złości, jednak nim zdążył odrzucić moją dłoń, ja już go puściłem i zacząłem biec w stronę brzoskwiniowego sadu.

Wybiegłem dość daleko na przód, przez co nie mogłem powstrzymać uśmieszka satysfakcji malującego mi się na twarzy – prowadziłem, co zdarzało się rzadko. W końcu ja i Miguel różniliśmy się nie tylko charakterami, ale i budową. Wilczek był szczupły, zwinny, szybki i… chyba nawet sprytniejszy ode mnie. Ja w swoim ptako-kocim ciele zostawałem zawsze w tyle – pióra tworzyły parcie, utrudniając mi bieg, a koci ogon plątał mi się w gałęzie krzaków i drzew, przez co – o ironio – traciłem równowagę. Tak jak choćby teraz, bo nie minęła nawet minuta, a Miguel zrównał się ze mną, posyłając mi jeden ze swoich zuchwałych uśmiechów, po czym wybiegł na przód, zostawiając mnie z zazdrością i rosnącym zmęczeniem… Zrównaliśmy się dopiero wtedy, gdy chłopak przestał biec i zaczął spacerować.

– Nie dajesz rady, kocia harpio? –  zapytał z zadowoleniem. W jego oczach błyszczały iskierki rozbawienia, co natychmiast poprawiło mi humor. Miguel potrafił zarażać mnie radością, choć w rzeczywistości bardzo smętny ze mnie mężczyzna.

– Przecież dałem ci fory, bo jakoś gorzej wyglądałeś – Zażartowałem, przewracając oczami.

Chłopak wybuchnął śmiechem.

– Tak, twoja czerwona z wysiłku twarz w pełni potwierdza twoje słowa – Parsknął, kiwając głową z udawana powagą.

– Twoja twarz też często bywa czerwona – mruknąłem, wspominając jego wypieki, które ozdabiały mu twarz zaledwie kilkanaście minut temu.

Dostałem lekkiego kuksańca w bok, co dało mi znać, że powinienem się uspokoić – podejrzewałem, że kolejny cios chłopaka nie będzie już taki łagodny. Pokręciłem więc głową i oddałem się urokom sennej krainy. Jak zawsze. Uwielbiałem przechadzać się między sadami, bo lasy stworzone z naszej wyobraźni były niezwykłe. Miguela nudził ten widok – znał wszystko na pamięć, ale ja za każdym razem zachwycałem się tymi samymi rzeczami tak, jakbym był tu po raz pierwszy. Kochałem kwiaty o fantazyjnych barwach, kształtach i zapachach, kochałem zwierzęta, które nie bały się ludzi i nigdy przed nami nie uciekały. Oddawałem się wszechobecnej zieleni, która nie była skażona śmieciami – żadnych papierków, puszek czy szkła. To miejsce było idealne i niemal zawsze świeciło w nim słońce. Nigdy nie brakowało w nim jedzenia, picia, ani miejsca. Dlatego każdego ranka budziłem się niechętnie, chociaż moje życie wcale nie było takie złe… jednak brakowało w nim jednego przyjaciela.

– Hej, Miguel – zawołałem, czując, że któryś z nas musi w końcu zapytać o tak istotną rzecz. – Gdzie ty mieszkasz?

Chłopak obrócił głowę w moją stronę, spojrzał mi również zaskoczony w oczy.

– W Hiszpanii – odpowiedział poważnie.

Uniosłem brwi, nie dowierzając, że użył aż tak wymijającej odpowiedzi.

– W nieładnym mieście, trochę dziura – dodał z westchnieniem. – Chociaż obok domu mam ciekawy widok. Mama posiada ogród z kwiatami.

Przytaknąłem. To mogło wyjaśniać jego brak zainteresowania krajobrazem snów.

– Twoja mama musi być uroczą osobą – stwierdziłem.

W końcu miłe osoby zazwyczaj uwielbiały opiekować się ogrodem. Moja mama, na przykład, nienawidziła kwiatów. Nie chciała nawet pozwolić Sofii na mały ogródek koło domu. Jej kanonem podwórkowego piękna była równo przycięta trawa i kawałek terenu wybrukowany biała kostką, na którym stał stół i grill. Bardzo minimalistyczny obraz.

– Tak, jest świetna… – zamruczał z zadowoleniem, lecz chwile później wbił wzrok w ziemię i głośno westchnął.

Wyciągnąłem w stronę Miguela rękę, próbując złapać go za dłoń i przyciągnąć go do siebie. Miguel znów się martwił, co martwiło i mnie, bo zdarzało mu się to coraz częściej. Chłopak nie dał mi się dotknąć, posłał mi jedynie zamglone spojrzenie, a chwilę później wybełkotał, że musi już wracać. Pokiwałem więc głową, wiedząc, że protesty na nic mi się tu nie zdadzą – a szkoda, bo czas spędzony z wilczkiem nigdy nie był stracony. Przybiłem z nim więc żółwika na pożegnanie, szepcząc przy tym „do zobaczenia”.

Obserwowałem jak czarnowłosy odchodzi, aż zniknął z mojego pola widzenia gdzieś we mgle, pojawiającej się na horyzoncie. Później ponownie obrałem kierunek do brzoskwiniowego sadu, ale z każdym moim kolejnym krokiem, okolica stawała się coraz bardziej mroczna. Błękitne niebo zasnuło się czernią, łagodna leśna dróżka stawała się gęstym lasem. Ptaki, raczące mnie słodkimi trelami zamilkły, a zwierzęta, biegające między drzewami oraz pasące się na polanach, zdążyły się schować i obserwowały mnie z cienia. Śledziły każdy mój krok, jakby obawiały się, że coś im zrobię, choć kilka minut temu były zrelaksowane. Przystanąłem, czując niebywały niepokój. Miałem nieodparte wrażenie, że coś mnie obserwuje… i wcale to „coś” nie było do mnie przyjaźnie nastawione. Rozejrzałem się nerwowo i natychmiast zauważyłem marniejące kwiaty, na których miejsce zaczęły wrastać cierniste, brzydkie, zniszczone rośliny. Polany zaczęły blaknąć, a trawa na nich zamieniła się w popiół, który wraz z wiatrem leciał w moją stronę. Zagubiony dałem krok do tyłu. I wszystko spowiło się w ciemności. Przestałem cokolwiek czuć.

×××

    Przed pierwszą lekcją usiadłem na jednej z ławek, ciesząc się towarzystwem dwójki moich znajomych. Oni rozmawiali o zawodach, jakie miały się odbyć tego dnia w szkole, a ja delektowałem się moją nową książką. Jak zwykle – czytałem książkę psychologiczną i, jak zwykle, przepadłem już po pierwszym rozdziale. Zawsze miałem tego pecha, że gdy trafiałem na dobrą lekturę, wszystko naokoło przestawało się dla mnie liczyć. Ani szum przerwy, ani rozmowy, ani budowa za oknem nie była w stanie zakłócić mojego skupienia, gdy śledziłem fabułę i ruchy bohaterów.

Tak też było i tym razem, więc poczułem się jak wyrwany z letargu, gdy Tadeo ścisnął moje ramię. Spojrzałem na niego z niezrozumieniem, ale i lekkim wyrzutem, jednak widząc jego zawiedziony oraz współczujący wzrok szybko zrozumiałem, że nie zaczepia mnie bez powodu. Przeniosłem spojrzenie w miejsce, w które wpatrywał się kilka sekund temu, zauważając coś… co złamało mi serce.

Marika stała w objęciach jakiegoś mężczyzny, całując się z nim beztrosko. Nie wiem czy mnie widziała, czy może jednak mnie nie zauważyła, ale sam fakt, że robiła to na szkolnym korytarzu – w miejscu gdzie mogłem być ja, gdzie byli moi znajomi, gdzie znajdowali się nauczyciele – a wśród nich moja matka, był obrzydliwy. Poczułem się upokorzony, zignorowany i poniżony, bo moja własna dziewczyna nie zwracała uwagi nawet na moją obecność, zdradzając mnie na prawo i lewo. Jakbym dla niej nie istniał. Odłożyłem książkę na bok i targnięty złością wtrąciłem się między blondynkę a jej kolejnego adoratora. Oboje posłali mi zaskoczone spojrzenia. Czyżby to było aż tak dziwne, że nie chcę by moja dziewczyna traktowała mnie jedynie jak bankomat? To żałosne, że uczucia które próbowałem między nami budować miały być tylko jednostronne.

– J–javier… – zaczęła, a w jej oczach zaszkliły się łzy. Fałszywe. Niejednokrotnie próbowała mnie tym zwieść.

– Jak możesz? – warknąłem, ledwo powstrzymując swoje dłonie od pchnięcia dziewczyny gdzieś na ścianę. –  Jeszcze tak bezczelnie… perfidnie tuż pod moim nosem!

– Przecież to nie tak, jak myślisz!! – krzyknęła piskliwym głosem, jakby naprawdę się czegoś obawiała. Po jej policzkach zaczęły spływać łzy, a jej głos się łamał, kiedy tłumaczyła mi się z kolejnej zdrady… ale ja już nie chciałem słuchać. Mimo, iż dałem się nabrać na jej płacz dziesiątki razy, tym razem…  wciąż wątpiłem w tak prosty fakt, jak jej niewierność.

– Przestań! – Rozłożyłem ręce zirytowany i, nie chcąc ani jej ulegać, ani dać ponieść się emocjom, cofnąłem się kilka kroków do tyłu. Częściowo przeniosłem uwagę na szkolny korytarz, na którym zgromadziła się już spora liczba uczniów, mających okazję patrzeć na tę widowiskową scenę. Widziałem obojętne wyrazy twarzy, współczujące spojrzenia jak i szydercze uśmiechy. Byłem pewien, że Marika się mną bawiła i sprowokowała mnie do takiego zachowania w publicznym miejscu, w którym miałem przecież znajomych…

– Jesteś okropna – wysyczałem, patrząc Marice prosto w zapłakane oczy. Mój wzrok był twardy, a moje serce zamieniało się w skorupę. Miałem ochotę zmieszać dziewczynę z błotem, wytknąć jej, że jest zwykłą dziwką i już mi na niej nie zależy, jednak resztka szacunku – nie wiem czy bardziej do niej, czy może do siebie – nie pozwoliła mi się posunąć aż tak daleko. Ostatni raz rozejrzałem się po tłumie, który tylko czekał na mój wybuch emocji. Nie chciałem nikomu dać satysfakcji z mojej słabości i szybko opanowałem swój oddech. Ostentacyjnie obróciłem się w prawo i ruszyłem wzdłuż korytarza, kierując się do najbliższego wyjścia ze szkoły. Miałem cholernie dość tego miejsca i tych ludzi. Wróciłem do domu.

×××

    Nie wiem, czy to odpowiedzialne, ale ignorując lekcje, szkołę i resztę swoich obowiązków, wyciągnąłem blachę, miskę, mikser oraz wszystkie składniki potrzebne mi do pieczenia babeczek. Znałem przepis na pamięć – w końcu piekłem za każdym razem gdy miałem zły dzień lub gdy po prostu byłem wściekły. A zły dzień lub wściekłość opanowywała mnie średnio raz w tygodniu – i to przez Marikę. Mieszałem składniki, mierzyłem, przelewałem, a wszystko to bez ani odrobiny pomyślunku. To było automatyczne, a ja mogłem zająć się swoimi prywatnymi problemami miłosnymi.

– Czy tylko ja mam takiego miłosnego pecha? – zapytałem sam siebie, gdy lukrowałem zimne już babeczki. Nie starałem się ich ozdabiać dokładnie, bo każdy z domowników ma ich już dość... Zresztą Sofia jest na diecie, taty znów nie ma w domu, a matka będzie na mnie wściekła za ucieczkę z lekcji.

Zaśmiałem się gorzko, uświadamiając sobie, że naprawdę mam niemiłosiernego pecha, jeśli chodzi o tak piękne, w przypadku innych, uczucie miłości. Pierwszej porażki doświadczyłem jako niemowlak – mama miała depresję poporodową, przez co odepchnęła swojego pierworodnego. Gdy jej psychika się zrównoważyła, jej podejście do mnie zmieniło się i tak niewiele, bo zacząłem być traktowany przedmiotowo. Jako narzędzie do reprezentowania moich rodziców. Byłem przecież wciąż strofowany, a moje dzieciństwo przepełnione było obowiązkami, nakazami i zakazami – ot, porażka rodzicielskiej miłości. Za to w pierwszy związek zaangażowałem się trzy lata temu, kiedy to jako piętnastolatek byłem chłopakiem najładniejszej dziewczyny w klasie. Cóż, nigdy nie byłem tak urodziwy jak modele czy aktorzy, jednak brzydki też nie jestem, ale… nadrabiam to ilością cyferek na koncie bankowym moich rodziców. Ten związek skończył się po dwóch tygodniach, bo nie fundowałem dziewczynie i jej koleżankom fajek oraz alkoholu. W kolejny związek wpakowałem się rok później – ten też był niewypałem. Moja dziewczyna nie była taka, o jakiej marzyłem, ale skoro stwierdziła, że się jej podobam… postanowiłem dać jej szansę. Początek były w porządku. W miarę jak poznawałem dziewczynę przestała mi przeszkadzać jej odbiegająca od mojego kanonu piękna uroda, miała cudowny charakter, ale… mój jej jednak nie odpowiadał. Ta szatynka gustowała w niegrzecznych chłopcach, a ja według jej wytycznych nie spełniałem tych warunków. Byłem, jak to pięknie ujęła "zbyt miękki" – w końcu odmawiałem alkoholu, odmawiałem papierosów, odmawiałem innych używek. Nie chciałem uczestniczyć też w niebezpiecznych i idiotycznych akcjach jej innych kolegów, więc ten związek rozpadł się zaledwie po dwóch miesiącach.

Do mojej kolekcji nieudanych związków mogłem dodać moją obecną dziewczynę. Zdradza mnie, zachowuje się jak ladacznica i do tej pory nie pofatygowała się nawet żeby zadzwonić i wyjaśnić sytuację. Dostałem tylko SMS-a z niezbyt szczerym „Przepraszam, tak wyszło. Nie gniewaj się, kochanie”… dodała jeszcze atencyjną, płaczącą emotikonę.

Zabrałem pięć babeczek do swojego pokoju. Próbowałem poskładać myśli, choć do niczego i tak nie doszedłem. Myślałem nad wszystkim tak intensywnie, aż z pracy wróciła mama, stając się moim głównym problemem. Wcale nie była szczęśliwa moją ucieczką… nie żebym się spodziewał czegoś innego. Czułem aurę równą chęci zniszczenia, która rozchodziła się gdzieś blisko niej. Bałem się też przywitać, bo miałem wrażenie, że kobieta zaraz mnie czymś postrzeli, uderzy albo udusi.

– Javier, dlaczego mi to robisz? – zapytała od razu, kiedy pojawiłem się w jej pobliżu.

Nie podniosła wzroku, nie machnęła ręką, nawet nie zabijała mnie wzrokiem. Po prostu patrzyła za okno w kuchni. Ten stan nazywałem zimną furią… a ona oznaczała, że zamierza powoli zamienić moje życie w piekło. Jeśli nie teraz, to już wkrótce. Przerabiałem to już kilka razy i dobrze zdawałem sobie sprawę z tego, że kobieta planuje mi nieprzyjemną karę, którą będę pamiętał aż do starości.

Patrzyłem na nią z boleścią i nie miałem siły się odezwać, jednak uważałem, że moja mama zasługuje na choć odrobinę szczerości z mojej strony. Być może mnie zrozumie. Może nawet kiedyś sama była w podobnej sytuacji…

– Dziewczyna mnie zdradziła – westchnąłem i spojrzałem z wyczekiwaniem na kobietę, ale zamiast jej poważnego zachowania, zauważyłem, że jej ramiona poruszają się jakby się śmiała. Wytrzeszczyłem oczy zaskoczony, a czarnowłosa obróciła się w moją stronę. Jej oczy błyszczały wściekłością i zażenowaniem.

– Gdybyś nie był taką pizdą, to by tego nie zrobiła. Kobieta musi czuć się przy tobie bezpiecznie, a ty pokazujesz jaki z ciebie Romeo. Podać ci chusteczki, będziesz płakać? – parsknęła z rozbawieniem.

Swoimi słowami sprawiła, że serce na chwilę mi zamarło.

– Więcej nie nazwę cię swoją matką – westchnąłem rozczarowany tym, co właśnie wyszło z jej ust. Tego… po prostu się nie spodziewałem. Matka po raz kolejny dała mi dowód na to, że nie traktuje mnie jak syna, więc ja nie miałem zamiaru traktować jej jak matki…

Cofnąłem się kawałek, podejmując próbę powrotu do pokoju, jednak jej lodowata ręka spoczęła na moim ramieniu, ściskając je mocno.

– Nie skończyłam, gówniarzu – warknęła, obracając mnie w swoją stronę. – Masz karę na wszystko. Nie będziesz przynosił mi wstydu.

Nie obchodziły mnie jej śmieszne kary. Największą karą dla mnie był jej stosunek co do mojej osoby. Jej chłód, jej nieustępliwość, brak matczynych gestów i troski. Parsknąłem więc szyderczym śmiechem, próbując dać jej do zrozumienia, że się jej nie boję. Ani jej, ani jej zabawnych kar.

– Nie masz nade mną władzy – Poinformowałem ją, a jej brwi gwałtownie się zmarszczyły.

– Ach, tak? W takim razie albo mnie słuchasz, albo się pakujesz.

Odsunęła się kawałek ode mnie, a ja uśmiechnąłem się do niej lekceważąco. Postanowiłem nie wdawać się z nią w kłótnie, bo nie miałem ochoty na kolejne konflikty.

– Oddaj telefon, kabel od telewizora…

–  Powiedziałem, że nie.

– W takim razie się pakuj.

Kobieta spojrzała mi głęboko w oczy. Nie zwyczajnie. Wzrokiem wściekłym, zdeterminowanym i nieustępliwym. Poczułem nagły uścisk w żołądku, zdając sobie sprawę z tego, że matka nie żartuje, a mówi jak najbardziej poważnie.

– Słucham? – Otworzyłem szerzej oczy.

Mama poprawiła opadający jej na oczy kosmyk włosów, po czym przepchnęła mnie na bok. Wyciągnęła z szafy na korytarzu czarną torbę do podróży i niebezpiecznie szybko zbliżyła się z nią do mojego pokoju.

– Co ty robisz? – Podążyłem za nią zaskoczony. W pewnym momencie złapałem nawet jej ramię, a ta ze złością strzepnęła moją dłoń.

Czarnowłosa wparowała do mojego pokoju, otworzyła szafę, a później z wściekłością wyrzucała z niej moje ciuchy wprost do torby. Zablokowałem jej dostęp do półek, a wtedy otrzymałem mocnego, misternie wymierzonego liścia w prawy policzek. Zmieszany zachwiałem się na nogach, jednak nie miałem zamiaru dać jej za wygraną.

– Odsuń się! – krzyknęła, próbując przeciągnąć mnie na bok. Byłem dla niej jednak za ciężki, bo matka była dosyć drobną kobietą. – Przeproś mnie, albo spieprzaj z tego domu. – rozkazała. Patrzyła na mnie nienawistnym spojrzeniem.

Wiedziałem, że nie kłamie i była do tego zdolna. Przemyślałem szybko to, co właśnie się stało i to co mama planowała zrobić. Przerażony wizją bycia młodocianym kloszardem, niechętnie ustąpiłem kobiecie, co było… poniżające. Jak wszystko z tego dnia.

– Przepraszam – mruknąłem cicho, ledwo słyszalnie.

Matka wciąż patrzyła  na mnie chłodno, próbując mi dać do zrozumienia, że takie przeprosiny to za mało.

– Mamo, przepraszam, że zachowałem się w ten sposób. Powinienem szanować twoje decyzje – Wysiliłem się na dyplomatyczny ton głosu, choć, słowo daję, miałem ochotę mówić to jak szyderca.

– No, może w końcu zmądrzałeś  – rzuciła z satysfakcją i sztucznym uśmiechem. Wyszła, zabierając ze sobą to, co chciała zabrać najpierw.

Z mojego pokoju zniknął telefon i kable, które umożliwiały mi jakąkolwiek rozrywkę. Opadłem na łóżko roztrzęsiony całą sytuacją. Moja matka mnie nienawidzi, a w dodatku to przebiegła suka. Nie zamierzałem jednak zupełnie się jej podporządkować.

Pójdę na imprezę, będę uciekał z lekcji i sprawię jej tyle problemów, że całe jej towarzystwo weźmie mnie za wariata. Ona nigdy nie zapomni tego wstydu – pomyślałem. Ona wygrała bitwę, ja wygram wojnę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro