06. we can sit right here and say goodbye

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Decyzja o wyjeździe na Jamajkę i przeniesienia tam procesu twórczego zapadła nadzwyczaj szybko, a od momentu, gdy to się stało do momentu realizacji tego planu, minęło właściwie jeszcze mniej czasu. Kiedy jedno z surowych nagrań Sign of the Times wyciekło i znalazło się w rękach jednej ze skonfliktowanych nieco z Jeffem Azoffem rozgłośni radiowych, która nieustannie próbowała wyprowadzić go z równowagi, twierdząc, że puści utwór w którejś z wieczornych audycji, mężczyzna wpadł w szał i był zmuszony wymyślić coś, by jak najlepiej chronić pozostałe nienarodzone przeboje przed podobnym losem. No i wymyślił. Jeszcze tego samego wieczora zabukował bilety lotnicze i dopiero po tym raczył uzgodnić cokolwiek z resztą ekipy. Ale ponieważ nie od dziś słynął z nieoczywistych pomysłów, Harry nie był szczególnie zaskoczony jego propozycją, co więcej wydała mu się wyjątkowo pociągająca, a fakt, że jego apartament od kilku dni sprawiał wrażenie szczególnie zimnego, dodatkowo potęgował apetyt na odpoczynek (i, rzecz jasna, pracę) w miejscu, w którym mógłby zapomnieć o czymś tak nieracjonalnym jak niska temperatura.

I oto właśnie Harry Styles, z naprawdę dużą walizką, bo w zasadzie nie był nawet do końca pewien, kiedy wróci do domu, czekał przed bramą, przestępując z nogi na nogę. Ernest Black był jego ulubionym kierowcą, między innymi dlatego, że nigdy nie zdarzało mu się spóźniać i rzecz jasna, tak było również i tym razem, ale podekscytowanie, jakie ogarniało Harry'ego nie dawało mu spokojnie usiedzieć na miejscu, przez co wyszedł na zewnątrz na długo przed czasem. Wokół nie było żywego ducha, a jedyne źródło światła, jakie był w stanie zidentyfikować, dawały delikatnie przygasające już latarnie i rozjarzony ekran jego telefonu, który przeglądał bez wyraźnej destynacji.

Czarny sedan sprawnie podjechał do niego i zatrzymał się tuż obok. Ernest wygramolił się z pojazdu, obszedł go i otworzył Harry'emu bagażnik, a następnie oparł się plecami o drzwi pasażera, odpalając sobie papierosa. Szatyn wywrócił oczami na typowe zachowanie swojego znajomego, ale postanowił nie mówić nic oprócz krótkiego powitania i zapakował swoje rzeczy, a następnie samego siebie do auta. W oczekiwaniu na mężczyznę podłączył swój telefon do głośników i uruchomił album Pink Floyd, by w ten sposób zabezpieczyć się od pokonania trasy w akompaniamencie kiepskiej muzyki, jaką, niestety, zawsze serwował mu Black.

Po kilku minutach wyśliznęli się w końcu z terenu posesji, a w rękach Harry'ego znalazł się GPS, ponieważ został poproszony o wprowadzenie odpowiedniego adresu. Kiedy urządzenie wróciło na odpowiednie miejsce, Ernest Black nie krył swojego zdumienia.

- Camden? - spytał ze śmiechem. - Nie ma żadnego lotniska na Camden. O której ty właściwie masz ten samochód?

- Siódma coś - wyjaśnił Styles, wystukując wiadomość do Mitcha o tym, że jest już w drodze. - Musimy po prostu po kogoś podjechać.

Powiedzmy sobie otwarcie, Harry wcale nie musiał po kogoś podjechać. Mitch Rowland spokojnie poradziłby sobie na własną rękę, ale, choć właściwie jego mieszkanie było położone dalej od lotniska niż siedliska pozostałych chłopaków, Harry zaproponował podwózkę akurat jemu. I mógłby udawać przed sobą, że to dlatego, że właśnie Rowlanda darzy największą sympatią ze wszystkich, ale w rzeczywistości po prostu liczył na to, że może jakimś cudem uda mu się natknąć na Freyę. Oczywiście, było to niedorzeczne, bo dochodziło wpół do piątej, więc prawdopodobieństwo tego, że już albo jeszcze nie śpi, nie wydawało się być wysokie.


Słusznie zresztą, bo Freya Ginsberg rzeczywiście spała. Zanim Harry Styles wysłał SMS-a do Mitcha, spał właściwie każdy w mieszkaniu, włącznie z zainteresowanym. Co więcej, Mitch Rowland postanowił wczoraj rozwozić pizzę do późnych godzin nocnych, w związku z czym od razu po powrocie do domu runął na łóżko i, cóż, nie był nawet spakowany. Prawdopodobnie w ogóle nie zgodziłby się na ten wyjazd, gdyby nie fakt, że porozmawiał z managerem restauracji, a ten zapewnił go, że gdy tylko wróci, będzie mógł na nowo zacząć pracę. Zaskoczyło go to tym bardziej, że odkąd pamiętał miał z tym facetem mocno pod górkę, ale widocznie jego zaangażowanie wreszcie się opłaciło.

- Kurwa - przeklął pod nosem, widząc wiadomość i godzinę, o której dotarła na jego komórkę.

Zwinnie wyskoczył z łóżka i zaczął chaotycznie rozglądać się po swojej sypialni, starając się choć trochę poukładać w głowie plan na najbliższe minuty. Harry miał zawitać u jego progu lada moment, a on zdecydowanie nie był na to gotowy. Zaświecił światło, co automatycznie spowodowało, że jego twarz wygięła się w przedziwnym grymasie. Z przymrużonymi oczami wyciągnął zakurzoną walizkę spod łóżka, otworzył ją na środku pomieszczenia i poświęcił chwilę, aby uczcić to, że po miesiącach poszukiwań udało mu się znaleźć swoją ulubioną bluzę. Trochę zaniepokoił go fakt, iż od lipca nie wypakował się jeszcze do końca po powrocie z dwutygodniowego pobytu w Barcelonie z Freyą i jej cudacznymi znajomymi, ale nie miał szczególnie dużo czasu na robienie sobie wyrzutów, musiał bowiem działać jak najszybciej.

Nie byłby sobą, gdyby, starając się zachowywać jak najciszej, nie generował przy tym zupełnie niepotrzebnego hałasu, którego na pewno nie wyprodukowałby, jeśli faktycznie byłaby taka potrzeba. Kiedy jednak, zaaferowany pospiesznym składaniem wszystkich spodni, jakie miał, zahaczył kolanem o kabel lampki nocnej i spowodował, że z hukiem spadła na ziemię, nie łudził się, że nie obudził tym żadnego z domowników. I, cóż, niecałą minutę później w progu jego sypialni pojawiła się Freya Ginsberg.

- Wszystko w porządku? - zapytała, ziewając przeciągle i ściślej owinęła się szlafrokiem.

- Nie - westchnął, przeczesując swoje przetłuszczone włosy, o których umyciu nawet wczoraj nie pomyślał. - Nie wiem.

- Potrzebujesz pomocy? - spytała, chociaż i tak znała już przecież odpowiedź. Nie była ślepa, widziała, co działo się właśnie wokół niego.

- Kobieto, jest środek nocy - jęknął, nie chcąc, by poświęcała mu swój cenny czas, jaki zdecydowanie powinna spożytkować na sen. Sam wkopał się w tę sytuację i sam planował z niej wyjść, chociaż, co tu dużo mówić, Freya, doświadczona swoimi licznymi podróżami, była prawdziwą mistrzynią pakowania. - Wracaj do łóżka, poradzę sobie.

Na potwierdzenie swoich słów wykonał nieco zbyt zamaszysty ruch ręką, który wywołał upadek kolejnej lampy, tym razem tej stojącej na jego biurku. I nieważne, co by teraz powiedział i jak bardzo przekonywałby Freyę Ginsberg o tym, że faktycznie ma wszystko pod kontrolą, nie było opcji, żeby rzeczywiście mu uwierzyła.

- Jak tak dalej pójdzie, to pozbawisz nas całego oświetlenia, na co nie możemy sobie pozwolić, więc zaryzykuję tę chwilę nocnej przytomności, żeby nas od tego uchronić - rzekła, podchodząc do jego szafy i w skupieniu przeglądając jej zawartość, aby zdecydować, co koniecznie powinien ze sobą zabrać. - Rozumiem, że wyjeżdżasz, ale nie narażaj nas na straty i nie każ nam żyć przez ten czas w ruinie.

- Sarkazm nie odpoczywa, co? - zaświergotał, zatrzymując się tuż obok niej i wpatrując na przypadkową półkę, z której właściwie nie chciał nawet niczego zabrać, ale takie zachowanie pozwalało mu przynajmniej sprawiać wrażenie zaangażowanego.

- Lepiej sobie usiądź i mi nie przeszkadzaj - westchnęła. Jakkolwiek silna nie byłaby jej chęć niesienia ratunku, jej organizm wciąż był zmęczony i wciąż reagował tak, jak na zmęczony organizm przystało, dlatego choćby zwykłe, niewinne zaczepki ze strony Mitcha wprawiały ją w stan rozdrażnienia, którego naprawdę pragnęła uniknąć.

Mitch Rowland, który w tamtym momencie również nie myślał szczególnie trzeźwo, nie czekał zbyt długo na spełnienie jej prośby i zasiadł bezceremonialnie na swoim niepościelonym łóżku, dla niepoznaki poprawiając ułożenie swojej poduszki. Nie pomyślał nawet o tym,  by wziąć prysznic, który z pewnością dobrze by mu zrobił, po prostu siedział i patrzył, jak Freya Ginsberg z nadmierną rewerencją układa jego rzeczy w plastikowej walizce.

- Pakuję ci parę dodatkowych butów i twoje wkurzone oczy, tak na wszelki wypadek - zażartowała zgrabnie, przywołując nieoczekiwanie odpowiednią sekwencję zasłyszaną w którymś z filmów Toy Story, a Mitch ryknął takim śmiechem, że fakt, iż Christopher i Lucien nadal się nie obudzili, stał się naprawdę mało wiarygodny.

- Kocham cię, Freya - wyznał, zaczesując swoje przetłuszczone włosy do tyłu i dopiero ten gest pozwolił mu na dojście do wniosku, że rzeczywiście potrzebuje się odświeżyć.

Zerwał się na równe nogi, z oparcia krzesła zgarnął swój ręcznik, który suszył się tam już prawie całą dobę, ale z jakiegoś powodu nadal pozostawał lekko wilgotny, a następnie, rzucając jej krótkie wytłumaczenie o treści muszę się umyć, Stylowy zaraz tu będzie, wybiegł z pomieszczenia i zamknął się w łazience. Frei pozostało więc tylko wziąć głęboki oddech i przez kolejną minutę przerzucać poszczególne części jego garderoby. Z pewnością robiłaby to znacznie dłużej, gdyby nie głośne pukanie do drzwi, które dotarło do jej uszu i na które musiała odpowiednio zareagować.

Harry Styles, swoją drogą, wykazał się wyjątkową błyskotliwością. Nie chcąc budzić wszystkich domowników, w ułamku sekundy podjął decyzję o nieużywaniu dzwonka, natomiast, by nieco zwiększyć swoje szanse na zobaczenie Frei, uderzał w drewno nieco mocniej niż zazwyczaj. Nie chciał być niegrzeczny, tym bardziej natarczywy, co to to nie, po prostu naprawdę zależało mu na tym, by spotkać ją przed wyjazdem.

- Harry - rzuciła tak, jakby była zaskoczona jego obecnością, choć, naturalnie, wcale nie była, bo doskonale wiedziała, że to właśnie jego zobaczy po drugiej stronie drzwi. - Cześć.

Odpowiedział na jej przywitanie i zrobił krok w jej stronę, a następnie, działając zupełnie instynktownie, zamknął ją w lekkim uścisku, który trwał tak krótko, że gdy tylko się od siebie odsunęli ani Freya, ani Harry nie byli pewni, czy w ogóle wydarzył się naprawdę. A wydarzył się, oj tak.

- Mitch bierze prysznic - powiedziała szybko, spoglądając na niego kątem oka. Nie przejmowała się nawet tym, jak wyglądała, bo uznała, że w gruncie rzeczy nie ma to teraz najmniejszego znaczenia.    

- Um, mogę tu na niego poczekać? - spytał niepewnie, licząc na to, że się zgodzi.

Zgodziła się, to oczywiste, kto normalny by się nie zgodził? A Harry, zasiadając przy blacie w kuchni, kompletnie zapomniał, że na dole czeka na niego kierowca, którego, z troski o jego płuca, które z pewnością będzie bez przerwy katował papierosami, dopóki nie wyruszą w dalszą drogę, nie powinien zostawiać samego.

- Czy chciałbyś może się czegoś napić? - zaproponowała, uśmiechając się zachęcająco.

- Właściwie tak - przytaknął. - Gdybyś zrobiła mi mocną kawę, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.

- Ach, gdyby każdy potrzebował do szczęścia tylko kawy - westchnęła rozmarzona, a następnie obróciła się do niego plecami i zajęła obsługą ekspresu. Był to bardzo drogi i ekskluzywny ekspres, nawiasem mówiąc, prezent ślubny Luciena i Christophera, kupiony zresztą przez nich samych.

- Znam sporo osób, którym kawa naprawdę wystarcza do osiągnięcia pełni szczęścia - stwierdził, przywołując w pamięci obrazy wszystkich tych razów, kiedy jego współpracownicy wydzierali się na siebie nawzajem, a czasem nawet na niego się wydzierali, tylko dlatego, że nie dostarczyli sobie z rana kofeiny. Początkowo uważał to za absurdalny deficyt, który po prostu sobie wmówili i którym usprawiedliwiają swoje wszelkie prostackie zachowania, ale z czasem zaczął zauważać podobne tendencje również u siebie.

Freya kiwnęła głową, bo sama także potrafiłaby przypomnieć sobie wiele podobnych sytuacji, ale jej obecną misją nie było przecież przypominanie sobie wielu podobnych sytuacji, a zaparzenie Harry'emu najlepszej kawy, jaką potrafiła. Upewniła się, że wszystko zostało odpowiednio ustawione i wybrała swój ulubiony program, modląc się, by jej gościowi również zasmakowało to, co wytworzy.

Harry natomiast ze zdecydowanie przerysowaną fascynacją wpatrywał się w jej plecy. W to, jak jej długie, splątane delikatnie włosy odbijały się od satynowej powierzchni szlafroka za każdym razem, gdy wykonywała jakikolwiek manewr. To, jak zmęczona co chwilę przyciągała dłonie do oczu, aby je przetrzeć, wygrzebać z nich jakoś te resztki niewyspania. Jak kręciła biodrami, wprawiając delikatny, zdobiony materiał w ruch. Tego, co padło z jego ust potem, nie potrafił sobie wyjaśnić jeszcze przez długi czas, ale nie mógł żałować. Błogosławił ten jeden, niewielki impuls, który przeprowadził jego myśli przez ten pomysł i który dodał mu odwagi na uzewnętrznienie się.

- Zabiorę cię na randkę - wyrecytował na jednym wdechu, nie spuszczając z niej wzroku. Kiedy na dłuższy moment zamarła w bezruchu, miał ochotę zapaść się pod ziemię tak, by nikt nigdy go nie znalazł, ale czekał. Z kamienną twarzą czekał na to, co od niej usłyszy.

Freya Ginsberg nabrała stanowczo zbyt dużo powietrza w płuca i prawie zaczęła się krztusić, ale na szczęście relatywnie szybko udało jej się unormować oddech i wyjątkowo pominąć epizod kompromitującej reakcji. Wydawało jej się nawet, że się przesłyszała, że może powiedział coś zupełnie innego, coś niedorzecznego wprawdzie, ale nie bardziej, niż to, co powiedział faktycznie, coś w stylu spodnie w kantkę, jednak kiedy tylko odwróciła się w jego stronę i spojrzała w jego oczy, wiedziała, że wcale nie. Że powiedział dokładnie to, co usłyszała. Co więcej, miał to na myśli.

- Jak? Teraz? - zapytała chaotycznie, przeklinając się w głowie za to, że jednak nie obeszło się bez kompromitacji, której z całych sił pragnęła uniknąć.

- Nie, nie - zaprzeczył prędko, ale gdy zorientował się, jak bardzo zachowawczo to zabrzmiało, zaczął się tłumaczyć - Nie chodzi o to, że nie chciałbym teraz, bo chciałbym bardzo, ale, sama rozumiesz, zaraz wyjeżdżam, a Jamajka jest no, daleko i...

- W porządku, Harry - uśmiechnęła się ciepło, przerywając mu, bo nie mogła już znieść tego, jak się męczył. - Chętnie.

Założenie, że kamień spadł mu z serca, byłoby zdecydowanie zbyt dużym niedopowiedzeniem. Wyszczerzył się do niej promiennie, wyobrażając sobie te wszystkie miejsca, w które ją zabierze, te wszystkie kiepskie żarty, które jej opowie, mając nadzieję, że rozbawią ją tak, jak bawią jego samego.

- Powinienem był zaprosić cię wcześniej - powiedział tak miękko, jakby nagle zapomniał, że bywa przy niej nieśmiały. Fakt, że się zgodziła i rzeczywiście wydawała się być tą propozycją całkiem zainteresowana, przywrócił mu całą pewność siebie.

- Spokojnie, poczekam aż wrócisz - oświadczyła, kładąc przed nim kubek z kawą, po czym klapnęła na krześle na przeciwko niego, uważnie lustrując wzrokiem jego twarz. - A na razie przecież możemy tu siedzieć i się pożegnać.

Harry miał wrażenie że będzie zaraz świadkiem całkowitego wyłączenia grawitacji i przyjdzie mu dryfować gdzieś w czasoprzestrzeni, bo jej słowa sprawiały, że czuł się, jakby żadna siła poza tym, co słyszy, nie miała już znaczenia. Nagle stracił całą ochotę na wyjazd i gdyby mógł, odwołałby to wszystko i został z nią tu na zawsze. Ale, rzecz jasna, nie wyznał jej tego, bo zdecydowanie ujawniłby jej zbyt wiele.


Tymczasem Mitch Rowland owijał swoje wilgotne ciało szorstkim, białym ręcznikiem. Stanął przed lustrem i krzywiąc się do niego niemiłosiernie, zaczął zastanawiać się, po co w ogóle pakuje się w to wszystko.

Od niepamiętnych czasów jego największym marzeniem było móc swobodnie utrzymywać się z muzyki. Grał odkąd pamiętał i sprawiało mu to niesamowitą radość, dlaczego więc, kiedy w wieku niemal trzydziestu lat wreszcie stanął przed szansą, by to marzenie spełnić, miał tyle wątpliwości?

- Na co ty się porywasz, co? - spytał własnego odbicia, gdzieś w głębi duszy licząc na odpowiedź, ale kiedy uświadomił sobie, jak bardzo jego działania zakrawają o absurd, pokręcił głową, strzepując małe kropelki wody na wszystko dookoła i chwycił w dłoń szczoteczkę do zębów, obiecując sobie, że nie zapomni dopakować jej do kosmetyczki.

Chociaż praca u boku Harry'ego i całej reszty ekipy odpowiedzialnej za powstawanie jego albumu zdecydowanie nadawała sens jego życiu i była swego rodzaju zwieńczeniem całego wysiłku, jaki latami wkładał w doskonalenie swojego warsztatu gry na instrumentach, wciąż ciągnęło go do tego, co już znał. Rozwożenie pizzy nigdy nie stało na czele jego ambicji, ale sam fakt, że przecież pracował w tamtym miejscu tak długo, otaczając się całą feerią złożoną wyłącznie z bezpiecznych, pewnych opcji, sprawiał, że chciał się tego trzymać. Ciągle bał się, że sobie nie poradzi, że inni okażą się wymagać od niego zbyt dużo, znacznie więcej, niż w ogóle potrafił, że lata, które oni spędzili w branży muzycznej, a on w samochodzie dostawczym, okażą się być przepaścią nie do przeskoczenia. Że będzie niewystarczający. Że niewystarczająco wie, że nie wystarczająco umie.

I na domiar złego - byli jeszcze jego rodzice. Nie utrzymywał z nimi nawet stałego kontaktu. Czasem on dzwonił w święta, czasem oni odzywali się, żeby złożyć mu wyprane z emocji życzenia urodzinowe i na tym się kończyło. Odkąd osiedlił się w Europie, raczej nie widząc cienia szansy na to, by kiedykolwiek wrócić do rodzinnej Alabamy, traktowali się wzajemnie nie jak rodzina, a raczej jak grupa kuracjuszy, której przypadkowo przypadło siedzieć przez miesiąc przy jednym stoliku w sanatorium, a potem każdy rozjechał się w swoją stronę i wrócił do własnej codzienności. Dokładnie tak to widział. I już nawet przestał się łudzić, że kiedykolwiek mogliby być z niego dumni.

Wypluł nadmiar piany z ust i przepłukał ich wnętrze wodą, a następnie narzucił na siebie przygotowane ubrania i ze szczoteczką do zębów w dłoni wyszedł z pomieszczenia. Skierował się od razu do pokoju, gdzie poupychał pozostałe przedmioty do walizki. Dostrzegając jednak, że prawdopodobnie nie uda mu się jej samodzielnie zamknąć, postanowił poprosić kogoś o pomoc. Harry'ego, bo Freya i tak wystarczająco już dla niego w tej kwestii zrobiła.

- Eee, panie wzięty! - zakrzyknął, przez co spotkał się z potępiającym spojrzeniem ze strony panny Ginsberg, która miała ochotę wydrapać mu oczy za to, że zachowywał się tak głośno. Nie chciała obudzić żadnego z ich współlokatorów, bo wiedziała, jak bardzo kapryśni bywają, gdy odpowiednio się nie wyśpią, a Mitch przez swoją nieuwagę mógł bardzo szybko niepotrzebnie wyciągnąć ich z łóżka.

- Zgaduję, że to ja - mruknął speszony Styles, a Freya wzruszyła tylko zgrabnie ramionami i oboje zwrócili się w stronę Rowlanda z przejaskrawionym zainteresowaniem wymalowanym na twarzach. - Co się stało?

- Musisz mi usiąść na walizce - Mitch podszedł do nich bliżej i wyciągnął kubek z kawą z rąk Harry'ego, by napić się trochę, a potem wcisnął go z powrotem na jego poprzednie miejsce i jak gdyby nigdy nic zaczął wskazywać dłonią drogę do swojej sypialni, którą każdy i tak już doskonale znał.

- Jesteś pewien, że muszę to zrobić? - zapytał mężczyzna, ale posłusznie zeskoczył z wysokiego krzesła i udał się za swoim przyjacielem.

Freya wykorzystała ten moment i ruszyła do swojego pokoju, aby w szufladzie biurka odnaleźć małą, pustą kartkę i ołówek B8. Starała się jak najdokładniej odtworzyć w myślach widok Harry'ego sprzed kilku minut, a gdy skończyła i założyła, że jest zadowolona z efektu, jaki udało jej się uzyskać, dopisała jeszcze odpowiednią wiadomość, a potem złożyła rysunek na pół i umieściła w kopercie, planując przekazać ją Mitchowi.

Gdy mężczyznom udało się okiełznać bagaż w akompaniamencie licznych przekleństw i jęków, które dla kogoś z zewnątrz zdecydowanie brzmiałyby jednoznacznie, a tym domniemanym znaczeniem ewidentnie nie byłoby grupowe zamykanie walizki, Harry, otrzymawszy od Erenesta Blacka wiadomość o groźnym wydźwięku, zapowiedział, że muszą się już zbierać.

Najpierw jednak zdecydował się skorzystać z toalety, co dało Frei sposobność do wręczenia Mitchowi koperty. Zastała go przy blacie, gdy zachłannie dopijał resztki kawy pozostawionej przez Stylesa, z nadzieją, że, widząc pusty kubek, założy, że to on go opróżnił i przejdzie obok tego obojętnie.

- Czy możesz dać to Harry'emu, gdy dolecicie? - zapytała, wciskając mu wiadomość do wolnej ręki.

- Co to? - spytał naiwnie z nadzieją na to, że pozna odpowiedź.

- Łapówka - prychnęła, naturalnie nie zamierzając potraktować go poważnie. - Nie interesuj się, bo kociej mordy dostaniesz.

- Chciałabyś - wytknął jej język, a następnie podniósł się, by wykazać się resztką przyzwoitości i umieścić brudne naczynie w zmywarce. - Boże, jak byś mnie wtedy zagłaskała!

- I tak mogę to zrobić - rzuciła zaczepnie, a gdy jej przyjaciel odwrócił się w jej stronę, dostrzegła w jego oczach coś, co widocznie kontrastowało z uśmiechem, w jaki rozciągnęły się jego usta. - Mitch, czym się przejmujesz?

- Niczym - powiedział wymijająco, ruszając w kierunku swojej walizki, by dołożyć do niej kopertę. Na szczęście udało mu się wcisnąć ją przez niewielką szczelinę z boku, dzięki czemu nie musiał rozsuwać całego zamka i dewastować kilku dobrych minut ciężkiej pracy, jaką razem z Harrym włożyli w powodzenie tej misji.

- Mitch - kucnęła przy nim i pogładziła go delikatnie po plecach. - Przecież widzę.

- Nie jestem przecież ślepy - zażartował, przywołując swój ulubiony dowcip, by choć trochę rozluźnić atmosferę, bo czuł się nad wyraz niekomfortowo, gdy uwaga kogokolwiek skupiała się na nim i jego problemach, ale, prawdę mówiąc, nie mógł palnąć dosłownie niczego, co jeszcze mocniej zaalarmowałoby Freyę. O ile już wcześniej miała pewność, że coś było nie tak, teraz mogłaby oddać obie swoje dłonie za ten osąd.

- Kiedyś o tym porozmawiamy? - upewniła się, wiedząc, że niczego z niego nie wyciągnie, dopóki sam nie będzie chciał się wyżalić. Był upartą bestią.

- Kiedyś tak - przytaknął, a następnie owinął wokół niej swoje szczupłe ramiona i zaplątał sobie kosmyk jej włosów na palec. - Będę trochę tęsknił. Dbaj o siebie.

- Czy kiedykolwiek o siebie nie dbałam? - zapytała urażona i zacieśniła uścisk. Odkąd się poznali, nigdy nie rozdzielali się na tak długo i nie miała pojęcia, jak uda jej się przetrwać tę separację, ale wiedziała, że oboje jakoś dadzą sobie radę. Mitch spędzi znakomity czas, robiąc to, co kocha, a ona po prostu spróbuje zachłysnąć się rutyną swojego codziennego życia, które miała wrażenie, że trochę ostatnio porzuciła.

Oderwali się do siebie dopiero wtedy, gdy usłyszeli ciche chrząknięcie. Harry Styles obserwował ich z boku już od dłuższego czasu i pod żadnym pozorem nie chciał im przeszkadzać, nawet jeśli czuł się odrobinę zazdrosny, ale smsy od jego kierowcy przybrały już niebezpiecznego charakteru, dlatego obawiał się, że jeśli zaraz nie opuszczą mieszkania, będą zmuszeni dostać się na lotnisko pieszo. Erenest Black nie cofnąłby się nawet przed zawiadomieniem wszystkich londyńskich taksówkarzy i ostrzeżeniem ich przed jego postacią tylko po to, by dać mu nauczkę.

Freya odprowadziła ich do korytarza, gdzie obaj zarzucili na siebie płaszcze i wcisnęli się w swoje buty. Mitch wyszedł z domu pierwszy, uprzednio szybko cmokając ją w policzek, a Harry jeszcze przez chwilę stał tuż przed nią, by napatrzeć się na zapas i nabrać pewności, że nie zapomni żadnego fragmentu jej twarzy i będzie mógł swobodnie przywoływać sobie jej obraz przed snem, nawet znajdując się ponad siedem tysięcy kilometrów od niej. Ostatecznie zdecydował się zrobić jeszcze jeden krok w jej stronę i złożył czuły pocałunek na jej czole.

A gdy wychodził, posłała mu najpiękniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widział.

Taki do przywoływania przed snem.


Duży czarny van został podstawiony pod tylne wyjście przy vipowskim terminalu jamajskiego portu lotniczego Kingston-Norman Manley dokładnie wtedy, kiedy grupa mężczyzn opuściła samolot. Jeff Azoff szedł na czele tej pielgrzymki, przeglądając wszystkie powiadomienia, jakie otrzymał w czasie podróży, a których nie mógł wówczas sprawdzić. Odstawał od pozostałych nie tylko tempem swoich kroków, ale także utrzymanym w ponurej kolorystyce ubiorem i gdyby nie fakt, że co jakiś czas odwracał się za siebie w wyjątkowo ojcowskim odruchu, aby sprawdzić, czy aby na pewno wszyscy są tuż za nim, nikt z zewnątrz nie miałby prawa pomyśleć, że rzeczywiście przybył tam razem z nimi. Pozostała piątka bowiem prezentowała się dość wakacyjnie. Harry Styles i Mitch Rowland kroczyli kilkanaście metrów za nim, pogrążając się w rozpoczętej jeszcze przed lądowaniem dyskusji na temat nieoczywistego riffu gitarowego w jednej z piosenek, których, jak się okazało, oboje słuchali w czasach swojego dzieciństwa. Tuż za nimi, niemal depcząc im po piętach, podążał pogrążony we własnych myślach Ryan Nasci, ze zbolałą miną ciągnąc za sobą pokaźnych rozmiarów walizkę. Każdy ciągnął walizkę, powiedzmy to sobie otwarcie, ale Ryan jako jedyny postanowił manifestować swoje niezadowolenie z powodu tego aktu. Alex Saliban, pochylony nad swoim otwartym plecakiem, który zwisał mu z lewego ramienia, oddał się procesowi poszukiwania swoich okularów przeciwsłonecznych, nie wiedząc jeszcze, że zostały na stole w jego kuchni. Jeff Bhasker natomiast, pogwizdując pod nosem, ze słomkowym kapeluszem narzuconym na głowę, wyglądał dokładnie jak czyjś poczciwy wujek, pracujący w branży budowlanej, któremu pierwszy raz od dekady udało się wyrwać gdzieś na porządny urlop z rodziną.

- Jest już samochód – zapowiedział Azoff, jeszcze bardziej przyspieszając kroku i wybierając numer do swojej dziewczyny, by uspokoić jej zszargane nerwy. Glenne nie bała się latać, właściwie uważała to za jedną ze swoich ulubionych czynności, ale gdy tylko jej ukochany wsiadał do samolotu, jej myśli zaczynały nadprodukcję czarnych scenariuszy, których nie potrafiła się pozbyć.

- Nie mogę się doczekać aż wezmę prysznic – westchnął rozmarzony Ryan, zrównując się ze Stylesem i Rowlandem.

- Też nie mogę się tego doczekać – przytaknął Mitch. – Trochę śmierdzisz.

Harry parsknął pod nosem, choć w zasadzie sam ten żart nie był szczególnie błyskotliwy. Po prostu brzmiał dokładnie jak coś, co byłby w stanie powiedzieć kiedyś ktokolwiek z One Direction i z jakiegoś powodu odebrał to bardzo sentymentalnie. Nie potrzebował jednak dużo czasu, by otrząsnąć się z tego łzawego stanu. Rozejrzał się wokół i uśmiechnął szeroko. Teraz było ich sześciu. Był Alex, był Ryan, był Mitch, było dwóch Jeffów, był on. Była Jamajka. Rozpoczynał kompletnie nowy etap w życiu i za punkt honoru obrał sobie rozpoczęcie go należycie. Przez ostatnie lata miał wrażenie, że jego obecność jest dla większości ludzi koniecznością i teraz z całych sił pragnął pozbyć się tego uczucia. Chciał, by ludzie czerpali przyjemność z pracy z nim i zamierzał wykorzystać ten wyjazd jako trampolinę, od której odbije swoją lepszą wersję.

- Cieszę się, że jestem tu z wami, panowie – rzucił, nim w ogóle zdążył się nad tym zastanowić, a następnie klepnął ich obu w ramiona i pognał do przodu, aby podrażnić się trochę z Jeffem i jego lubą.

Naprawdę się cieszył. Jamajka zdecydowanie miała mu sprzyjać. Na Jamajce chciał po prostu czuć się szczęśliwy.

A kiedy po dojeździe do hotelu Mitch przyszedł do niego i wręczył mu do rąk małą, różową kopertę, w której znalazł wykonany pospiesznie, ale z niezwykłą precyzją rysunek siebie siedzącego przy stole w kuchni Hungerford Road z kubkiem czarnej kawy z wyjątkowo pięknie wykaligrafowanym podpisem czekam, wiedział już, że będzie czuł się szczęśliwy. Nie mógłby nie czuć się szczęśliwy.


cześć Wam,
jestem wkurzona, bo są zamieszki w Paryżu, a ja mam bilet na piątek.
nigdy nie przytrafiło mi się nic gorszego.
będę musiała zrezygnować, a nie oddadzą mi pieniędzy za bilety.
to dramat.
a rozdziału nie sprawdzałam i jest on w sumie dosyć krótki.
zadedykowałabym go wykrztusto, ale zasługuje kobieta na coś lepszego, więc kiedy indziej.
pozdrawiam Was,
tęskno.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro