prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

   Hubertowi Jóźwiakowi już od dawna podobał się nieco grubszy i nieco starszy od niego kolega. Znali się już od podstawówki, jednak Hubertowi brakowało odwagi by wyznać mu miłość. Gdy był młodszy wystarczyło mu wspólne spędzanie czasu z Filipem, jednak teraz potrzebował czegoś więcej.

   Gdy tylko Filip zaproponował mu wyjazd w bardziej egzotyczne miejsce, do Gran Canarii ten początkowo nie chciał się zgodzić. Wolał wyjechać razem z kolegą nad polskie morze, tak jak zwykli to robić. Jednak w końcu skuszony wizją spędzenia z nim wakacji w nowym, nieznanym miejscu uległ jego namowom.

   Hubert nie miał pojęcia czemu tak nagle naszło Filipa na wyjazd w tak odległe od domu miejsce. W głębi duszy miał nadzieję, że kolega może jakoś odwzajemnia jego uczucie i chce mu zrobić niespodziankę. Może nawet wyzna mu tam miłość.

  Młodszy mężczyzna westchnął cicho, wyglądając za okno samolotu, następnie przeniósł wzrok z powrotem na Filipa, który znowu oddał część zawartości swojego żołądka do woreczka. Wiedział że ma chorobę lokomocyjną, a pomimo to nie wziął leku.

– Mam już dość. Mówiłem, że to głupi pomysł... – zaczął narzekać nieco zbyt głośno. Niemal wszystkie oczy pasażerów były zwrócone na niego.

– To był twój pomysł – słusznie zauważył Hubert.

– O nie, nie – zaczął się wykłócać Filip. – To ty uparłeś się na ten samolot.

– A czym chciałeś się tu dostać? Autobusem? – nie wytrzymał Hubert.

Filip wyglądał jakby chciał coś odpowiedzieć, ale zamiast tego znowu zwymiotował do woreczka.

Hubert ponownie wyjrzał za okno. Miał nadzieję, że jego kolega przestanie wreszcie zwracać na siebie uwagę wszystkich pasażerów, ale niestety, nadzieja matką głupich.

– I jeszcze masz te kalosze. Te same w których wczoraj przerzucałeś krowie gówno na polu.

Hubert miał wrażenie, że oczy wszystkich przeszywają go na wylot. Nie lubił tłumów. Wręcz bał się ich, a gdyby nie Filip najpewniej uciekłby z takiej sytuacji w panice. On to spowodował, ale też dodawał mu otuchy, mimo że nawet nic nie robił. Jednak to wystarczyło.

Spojrzał na swoje buty stykając je lekko czubkami.

– To nie te. Mam kilka takich samych – powiedział, starając się przestać myśleć o innych ludziach. Nerwowo podrapał się w tył głowy i starając się uspokoić, wyjrzał przez okno.

– Idę do kibla – poinformował go w końcu Filip, wstał z fotela i ruszył w kierunku łazienki.

   Hubert został całkiem sam. Powstrzymywał się przed spojrzeniem do wnętrza samolotu. Wiedział ze mógłby dostać ataku paniki widząc tyle ludzi i nie mając przy sobie Filipa.

Hubert w końcu zasnął, znudzony patrzeniem za okno, a Filip już nie wrócił.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro