Różowe okulary

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Z dnia na dzień zaczęło się pogarszać. Kwiaty zrzucał cztery, zamiast dwóch razy dziennie. Powoli aczkolwiek konsekwentnie Will Solace zanikał. Jakby cały trud włożony w ukrywanie prawdy stanowił syzyfową pracę.

Obudziło go palenie w płucach. Piekący ból, żrący klatkę piersiową od środka rozdzierał jego wnętrzności. Blondyn wydał z siebie coś na kształt zduszonego jęku. Niczym ranione zwierzę.

— Will — z górnej pryczy dobiegł go głos Austina —czy wszystko w porządku? Potrzebujesz czegoś przeciw bólowego? A może —

— Jest ok — wysilił się na zwyczajowy, pogodny ton. Nie zabarwiony zżerającą go od wewnątrz agonią — Dziękuję za troskę, ale jest dobrze. Teraz idź spać - szepnął a brat nie oponował. Po chwili domek siódmy ponownie osnuła senna cisza, przerywana jedynie miarowymi oddechami obozowiczów.

Znów został sam ze swoim problemem. Drapanie w gardle i gorzkawy smak w ustach boleśnie mu to przypominały. Czy jeżeli zniknie, ktoś za nim zatęskni? Czy złoży kwiaty na grobie? Wzdrygnął się na samą myśl o niezapominajkach. Z Willowej krtani wyrwał się cichy, stłumiony przez poduszkę szloch. 

Solace płakał. Nie, nie był beksą. Nawet po stracie brata, czy zakończeniu wojny z Gają, jego oczy pozostawały suche. Łzy rezerwował na specjalne okazje, takie jak ta. Momenty samotności, gdzie nie musiał być już radosnym lekarzem, mogąc zrzucić maskę wiecznej beztroski. Bezgłośny lament stawał się tu jak najbardziej uzasadniony. Jedyną towarzyszką jego drobnej chwili słabości stawała się stara poduszka, zdecydowanie pamiętająca lepsze czasy. 

Na niej też Will zobaczył ślady krwi i drobną niezapominajkę w miejscu, gdzie jeszcze kilka sekund temu spoczywały jego usta. 

Ranek był niewiele lepszy. Roztargniony pomylił opakowania z lekami, owsiankę próbował z uporem godnym podziwu zjeść widelcem, a na dodatek, jakby nieszczęść było mało, o równo siódmej czterdzieści trzy zderzył się z Nico w pawilonie jadalnym. 

Punktem krytycznym okazała się dziewiętnasta. W pewnym momencie Will spasował, cichaczem zakradając się do infirmerii.

Wiedział, że to głupie, niepotrzebne. Szczeniackie. Będąc czołowym lekarzem mógł brać stąd co chciał i kiedy chciał. Godziło to jednak w jego sumienie, które otwarcie buntowało się przed podbieraniem nie do końca legalnych środków przeciwbólowych. A co, jeżeli ktoś inny będzie potrzebował tego bardziej niż on? Zagryzł wargi, jakby chcąc zakończyć swój wewnętrzny spór, kiedy z zamyślenia wyrwał go dobrze znany, lekko zachrypły głos. 

— Dokąd to udaje się nasze słoneczko? — charakterystyczna nuta cynizmu w głosie. Nico di Angelo. Skurczybyk, że też musiał napatoczyć się w takiej chwili. Skrzyżował ręce na piersi, stając w obronnej pozie, po czym nerwowo zastukał nogą obutą w klapek o trawę.

— Mógłbym cię zapytać o to samo, Kumplu Śmierci.

Brunet skrzywił się.

— Nie nazywaj mnie tak.

— Jasne, Kumplu śmierci.

Nico tylko westchnął, przejeżdżając dłonią po twarzy. Na ten widok uśmiech Willa stał się jeszcze szerszy. Bogowie, kiedy ostatnio czuł czystą radość, niezmąconą błękitem kwiatów?

— Więc odpowiesz mi Solace? -spytał w końcu Nico, miętosząc w dłoni skrawek czarnej koszulki z czaszką. Przez ułamek sekundy, Willowi mignęły przed oczyma wszystkie sensowne wytłumaczenia, w jakie chłopiec stojący przednim byłby skłonny uwierzyć. 

— Szedłem do szpitala po coś przeciwbólowego — wyznał w końcu, jednocześnie zezując w stronę ziemi. Własne stopy jeszcze nigdy nie wydawały się tak interesujące jak wówczas.

Syn Hadesa obrzucił go badawczym spojrzeniem. 

— Czy wszystko w porządku Will? Jeśli coś się dzieje to wiesz, że ja zawsze —

Blondyn uniósł ręce w obronnym geście, wybuchając śmiechem. Każdy ruch klatki piersiowej był jak łyk ognistej wody Flegetonu. 

— Spokojnie Kumplu Śmierci! To tylko migrena! Ostatnio mamy urwanie głowy w infirmerii, to wszystko. Jestem zwyczajnie przemęczony, z resztą nie tylko ja — dodał, zerkając wymownie na podpuchnięte powieki syna Hadesa.

Nico odetchnął, jakby z ulgą...? 

— Nie odwracaj kota ogonem Solace. Jeszcze zemdlejesz po drodze, znajdzie cię harpia sprzątająca albo inny potwór i—

— Nico — Will spojrzał wprost na twarz niższego chłopca. Błąd. Błękit utonął w morzu brązu.

Większość ludzi twierdziła, że oczy Nico są czarne i puste, jak u jeńców wojennych. Blondyn zamiast chłodnego obsydianu dostrzegł tylko ciepły brąz, wesoło doń mrugający. Światła obozu wyglądały tego wieczora cudownie. A może to tylko oczy syna Hadesa były dla Willa niby różowe okulary?

— Mówiłeś coś — przypominał usłużnie Nico.

— Co? Na prawdę? Nie wydaje mi się — mruknął, po czym delikatnie chwycił bruneta za nadgarstek — To idziemy?

— Jasne — głos niższego chłopca wydawał się podejrzanie odległym. 

Korzenie oplotły płuca mocniej, na dźwięk pobrzmiewającego w głosie Nico rozczarowania. 





Rozdział mega krótki, noale cóż poradzę, że przed egzaminem trzeba powtarzać

(i tak nic nie umiem c: )

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro