☾ Rozdział I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

EVELINE

Szybko ciemniejące niebo otworzyło się, a na ziemię spadły pierwsze krople lodowatego deszczu. Wystarczyło zaledwie kilka minut, by rozpadało się na dobre, a ściana wody zniekształciła pogrążone we śnie Haven, zamieniając wszystko wokół w trudną do zinterpretowania mieszaninę nieregularnych kształtów oraz różnobarwnych plam. W jednej chwili świat uległ zmianie, nagle wrogi i nieprzychylny, jakby na przekór pędzącej przed siebie cywilizacji i rozwojowi techniki, chcąc przypomnieć o tym, jaki naprawdę jest – dziki i nietknięty, a przy tym równie podporządkowany prawom natury, co wieki, a może nawet całe eony wcześniej.

Eveline Night skrzywiła się i lekko pochyliła do przodu, próbując dostrzec coś przez przednią szybę auta. Wysłużony, rzężący mocno pickup chyba jedynie cudem przetrwał długą podróż z samej Virginii, z trudem pokonując odległość dzielącą metropolię od Ohio. Eveline już od samego początku czuła, że o wiele rozsądniej byłoby pokusić się o przejazd pociągiem albo jakąkolwiek inną formę transportu, ale z wielu istotnych powodów takie rozwiązanie wydawało jej się absolutnie niepraktyczne. Od najbliższego miasta dzieliły ją całe kilometry, a nadrabianie drogi było jedynie stratą czasu. Co z tego, że pierwszą część podróży spędziłaby w nieco bardziej komfortowych warunkach, skoro tak czy inaczej pojawiłyby się trudności z dotarciem do Haven? Miasteczko było tak małe, że nie zasłużyło na to, by umieścić je na nawet najbardziej szczegółowej mapie, nie wspominając o możliwości lokalizacji przy pomocy GPS, więc ostatecznie skończyłoby się na wypożyczeniu samochodu, a na taki wydatek zdecydowanie nie było ją stać.

Nie po raz pierwszy nerwowo wdepnęła hamulec, żeby choć trochę zmniejszyć prędkość. Samochód i tak nie był w stanie rozwinąć nawet przyzwoitej szybkości, ciągnąc się niemiłosiernie, ale w takich warunkach wciąż miała wrażenie, że jedzie zdecydowanie zbyt szybko. Chociaż zegar na desce rozdzielczej jeszcze nie wskazywał dziewiętnastej, na zewnątrz było tak ciemno, jakby trafiła w sam środek zaćmienia słońca. Deszcz rytmicznie uderzał w karoserię auta, zaciekle atakując przednią szybę i napływając zbyt szybko, żeby wycieraczki były w stanie sobie z nim poradzić. Pogoda była okropna, widoczność ograniczona, a czarny pas szosy tuż przed nią wyglądał jak kosmiczna dziura, w którą w każdej chwili mogła się zapaść. Nie tak wyobrażała sobie ten dzień – moment, w którym w końcu wróci do Haven – ale chyba powinna była już przywyknąć do tego, że w jej życiu nic nigdy nie było takie, jak mogłaby oczekiwać. To oczywiste, że coś prędzej czy później musiało pójść nie tak, jakby sama decyzja o przyjeździe tutaj nie była dla niej wystarczająco trudna. Chyba nawet istniało właściwe określenie na taki stan – prawo Murphy'ego, które mówiło o tym, że jeśli coś mogło pójść źle, bez wątpienia miało się wydarzyć.

Bezwiednie położyła lewą rękę na porzuconej na siedzeniu pasażera torebce. Przed oczami Eveline jak na zawołanie stanęła treść listu, który w ciągu ostatniego miesiąca przeczytała tak wiele razy, że starannie zapisane linijki pewnie zdążyły już wypalić się w umyśle, tak, by nigdy ich nie zapomniała. To piękne pismo – słowa, które przeszło dwadzieścia pięć lat temu wyszły spod ręki jej matki, a teraz wydawały się być jedynym wspomnieniach po rodzicach...

„Kochana Eveline."

Kochana Eveline...

Pośpiesznie zamrugała, odsuwając od siebie niechciane myśli i na powrót koncentrując się na drodze. To nie był najlepszy moment, by po raz kolejny roztrząsać coś, co przeanalizowała wcześniej już tak wiele razy, że wyciąganie po raz wtóry tych samych wniosków już dawno powinno zacząć ją nużyć. Czuła się jak we śnie, tak bliska celu, jak tylko mogło być to możliwe – a jednocześnie tak nieznośnie daleka... Nigdy nie zastanawiała się nad tym, czy kiedykolwiek zdecyduje się na powrót do miejsca, w którym się urodziła i od którego wszystko się zaczęło, a jednak teraz była tutaj, mając przeszłość dosłownie na wyciągnięcie ręki. Chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że wszystko działo się naprawdę, miała wrażenie, że w gruncie rzeczy to wyłącznie wyobraźnia – kolejny nocny majak, jakich wiele doświadczała w przeszłości, zwłaszcza ostatnimi czasy, zamartwiając się decyzjami, które przyszło jej podjąć.

Była tutaj, a jednak to wciąż do niej nie docierało, tak jak i świadomość tego, iż naprawdę zdobyła się na to, żeby dosłownie z dnia na dzień wywrócić całe swoje dotychczasowe życie do góry nogami. Wszystko działo się błyskawicznie, a jednak mimo wątpliwości i wrażenia, że całkiem już postradała zmysły, nawet przez moment nie wzięła pod uwagę tego, żeby się wycofać. Nie potrafiła tego opisać, ale miała wrażenie, że na tę okazję czekała całe życie, chociaż do tej pory nie była tego świadoma. Dopiero zewnętrzny bodziec popchnął ją do ostatecznego zdobycia się na zrobienie tego, co od samego początku wydawało się być jej pisane.

Wróciła do domu.

Jakkolwiek dziwna nie wydawałaby się ta myśl, Eveline nie mogła pozbyć się wrażenia, że nie mogłaby lepiej ująć tego, co właśnie działo się w jej życiu.

Ulewa sukcesywnie przybierała na sile i nic nie zapowiadało, żeby w najbliższym czasie miało się rozpogodzić. Wszystko wskazywało na to, że deszcz nie ustąpi może nawet do rana, mieszając się z białymi płatkami śniegu; drobniutkie kryształki lodu osiadły na szybie, poza zasięgiem wycieraczek, skąd wydawały się z nich drwić. Temperatura spadła gwałtownie, a może to od samego patrzenia na szalejącą naturę robiło się zimno – przyczyna zresztą była najmniej istotna. Wrażenie było takie, jakby cały świat ubolewał nad jej decyzją, próbując jakkolwiek ją zniechęcić i zmusić do tego, żeby zawróciła, póki jeszcze miała po temu okazję; by mogła uciec i ostatecznie zapomnieć, raz na zawsze odcinając się od bólu i lęku, które wywoływało w niej samo tylko wspomnienie dzieciństwa...

Już dawno zapomniała o tym, co tak naprawdę wydarzyło się, kiedy jeszcze była dzieckiem, chociaż czasami wspomnienia wracały w formie snów, których zresztą i tak nigdy nie potrafiła przypomnieć sobie po przebudzeniu. Jej umysł wydawał bronić się przed tym, co ostatecznie mogło ją zniszczyć, nie pozwalając normalnie funkcjonować. Jak to możliwe, że przez te wszystkie lata potrafiła sobie radzić bez myślenia o tej feralnej, tak bardzo odległej teraz nocy? Włożyła wiele wysiłku w to, żeby dojść do siebie i udawać, że już wszystko jest w porządku, a jednak kiedy nadarzyła się okazja, bez wahania rzuciła się w wir niespójnych, zamazanych wspomnień, które teraz wydawały się jawić jako sen, czy też raczej jakiś odległy koszmar. Nie pojmowała tego masochistycznego odruchu, ale niejednokrotnie ciekawość okazywała się zbyt silna, choć nigdy nie potrafiła wytłumaczyć, co takiego chciała sobie przypomnieć – a tym bardziej dlaczego. Przecież w gruncie rzeczy wiedziała już wszystko, co konieczne i tych kilka niespójnych informacji wystarczyło, żeby przyprawić ją o dreszcze.

Instynktownie wzmocniła uścisk wokół kierownicy, ściskając ją tak mocno, że aż zbledły jej kłykcie. Spokojnie, Eve... Spokojnie..., pomyślała gorączkowo, ale wcale nie poczuła się lepiej, tak spięta, że w pewnym momencie trudno jej było oddychać. O Boże, wróciła tutaj – naprawdę, po tych wszystkich latach, chociaż jako dziecko zarzekała się, że nigdy tego nie zrobi. Wychodziło na to, że mała, pięcioletnia dziewczyna, na którą wszyscy spoglądali czy to z współczuciem, czy znów swoistą obawą, miała w sobie więcej mądrości i zrozumienia niż dorosła kobieta, którą teraz była. Problem w tym, że wcale nie czuła się jakoś szczególnie dojrzała, zwłaszcza kiedy raz po raz niespokojnie spoglądała w ciemność przed sobą, czując jak z każdą kolejną sekundą jej serce bije mocniej. Była coraz bardziej świadoma wiszącej gdzieś nad nią paniki i zdawała sobie sprawę z tego, że powinna zatrzymać samochód i poczekać, by dojść do siebie, ale nie potrafiła się do tego zmusić; nie na tej drodze, nie w ciemności i... i nie w tym miejscu.

Nie.

Wypuściła powietrze ze świstem, próbując przekonać samą siebie, że wszystko jest w porządku, a ona wcale nie ma powodów do tego, by panikować. Była w aucie, bezpieczna, z kolei małe pandemonium, które trwało na zewnątrz, stanowiło najzupełniej naturalne zjawisko pogodowe. To normalne, że czuła się źle, zmęczona podróżą i wciąż jeszcze oszołomiona tym, że już prawie dotarła do celu. Swoją drogą, zawsze miała bogatą wyobraźnię, więc teraz tym bardziej musiała starać się trzymać nerwy na wodzy. Nie było powodów, żeby bać się nocy, a już szczególnie śmieszny ten rodzaj lęku wydawał się u kogoś, kto nazywał się Night. Wielu ludzi obawiało się ciemności, choć doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że to bez sensu, bo świat wcale nie stawał się inny tylko dlatego, że wokół brakowało światła. To było tylko wrażenie – wytwór wyobraźni, bo mrok zawsze negatywnie wpływał na zmysły, pobudzając do pojawiania się tych najbardziej bezsensownych, niechcianych wspomnień i wytworów wyobraźni.

To zupełny przypadek, że wszystkie złe rzeczy działy się właśnie po zachodzie słońca. Zupełny przypadek, że dwadzieścia lat temu...

Samochód podskoczył gwałtownie na nierównościach terenu. Wzdrygnęła się i w pośpiechu skoncentrowała na drodze, speszona tokiem własnych myśli i tym, że po raz kolejny pozwalała sobie na powrót do tych niechcianych wspomnień, których za wszelką cenę powinna była unikać. Amanda na pewno by jej powiedziała, że to zły pomysł, zresztą nie bez powodu próbowała ją odwlec od decyzji o wyjeździe. „Nie dasz rady – powtarzała. – Walczyłaś z tym przez tyle lat, Eve. Powrót tam wszystko zmieni, a ty już nie będziesz w stanie przed tym uciekać. Powinnaś zapomnieć i żyć dalej, zamiast rozdrapywać stare rany... Zastanów się dobrze. Chcesz, żeby to zaczęło się na nowo?".

Nie chciała, ale to nie miało znaczenia. Jej terapeutka i zarazem opiekunka, mentorka, pocieszycielka... Amanda po prostu nie miała prawa tego zrozumieć, tym bardziej, że sama Eveline nie potrafiła jednoznacznie odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego to robiła. Już nic nie wiązało jej z Haven – nic, prócz tej dawnej tragedii i starego domu, który teraz okazał się należeć do niej. Z jakiegoś powodu jej matka chciała, by wróciła tu właśnie teraz, na trzy miesiące przed dwudziestymi piątymi urodzinami. Dlaczego? Nie miała pojęcia, ale nie dbała o to. Jej rodzicielka również nie wyrażała się jasno, ale czy powody w gruncie rzeczy nie były oczywiste? Być może uważała, że wtedy będzie mądrzejsza, bardziej odpowiedzialna, bardziej...

Z tym, że wcale się tak nie czuła. Prawda była taka, że miała wrażenie, iż jest niewiele dojrzalsza i zdecydowana od nieporadnego dziecka, która nade wszystko pragnęła paść w ramiona rodziców i poczuć się naprawdę bezpiecznie. Kiedy Beatrice Night pisała swój list, na pewno nie mogła wiedzieć o tym, że nie będzie w stanie obserwować swojej dorastającej córki, a Eveline opuści Haven na prawie dwadzieścia lat... Nie, zdecydowanie nie mogła tego wiedzieć.

„... i całą sobą wierzę w to, że będziesz dość silna i zdeterminowana, by pokochać Haven. Problem z tym miastem leży w tym, że albo je kochasz, albo nienawidzisz.Czasem czuję się jak w pułapce i chciałabym uciec, ale potem przypominam sobie, że ten dom i to miejsce sąnajlepszym, co mogłoby mnie w życiu spotkać. Jeśli dopisze Ci szczęście, sama również kiedyś to pojmiesz..."

List matki był pełen niedopowiedzeń i słów, które sprawiały, że z jakiegoś powodu na samą myśl o przeszłości robiło jej się zimno. Czytając o Haven, można było dość do wniosku, że Beatrice pisała o zupełnie innym, wyjątkowym miejscu, a nie o zabitej dechami dziurze, otoczonej lasami i tak oddalonej od cywilizacji, że można było poczuć się klaustrofobicznie. Haven należało do tych miast, z których młodzi chcieli jak najszybciej uciec, by mieć szansę na rozwój, lepszą pracę i jakiekolwiek życiowe perspektywy. W tym miejscu każdy znał każdego, najpewniej od dziada pradziada, a samo miasteczko było tak małe, że gdyby zamknąć oczy, można by je przypadkiem przegapić, całkowicie bezwiednie zostawiając to zapomniane przez Boga miejsce gdzieś daleko za sobą.

W takim razie... dlaczego wróciła? Jaki sens miało zostawienie całego dotychczasowego życia gdzieś daleko za sobą, by powrócić do miejsca, które dotychczas jawiło jej się jako dawno zapomniany sen albo koszmar? W niektórych przypadkach lepiej i prościej było pozostawić przeszłość w spokoju i żyć swoim życiem, obojętnie jakie by ono nie było. Powinna była sprzedać dom i zapomnieć, zostając w bezpiecznej, znajomej Virginii, przy swoim uporządkowanym życiu, gdzie łatwo było udawać, że przeszłość nie miała miejsca. Tam złe sny pozostawały tylko nocnymi majakami, które zacierały się z chwilą przebudzenia, nim zdążyła się zastanowić nad tym, czego tak właściwie dotyczą. Przez te wszystkie lata trzymała się z daleka od tej części kraju, nigdy nawet nie zastanawiając się nad powrotem, a jednak teraz... Kto normalny przewracał całe swoje życie z powodu jednego listu i otwartego po latach testamentu?

Dlaczego...?

Ach, no tak. Bo najwyraźniej coś było z nią nie tak, ale to mogła łatwo przewidzieć.

Coś poruszyło się w słabym blasku walczących z deszczem i śniegiem reflektorów auta. Eveline zesztywniała, po czym wbiła wzrok w ciemność, w duchu besztając się za to, że była aż do tego stopnia przewrażliwiona. Jeszcze trochę, a miała naprawdę uwierzyć, że w panujących ciemnościach nie tylko jest coś nadnaturalnego, ale że naprawdę wychwyciła jakiś ruch na drodze przed sobą. Przecież żaden człowiek nie był na tyle zdesperowany, by o tej porze i przy takiej pogodzie błąkać się po okolicy, na dodatek gdzieś na skraju lasu, tuż przy szosie – i to obojętnie jak rzadko uczęszczanej.

– Co za bzdura – mruknęła pod nosem. Jej własny głos nie przyniósł jej ukojenia, zresztą mówienie do siebie nigdy nie wróżyło zbyt dobrze, ale jakie to miało znaczenie? Była tu sama, naprawdę sama, więc jakiekolwiek wątpliwości nie miały racji bytu. – Co za...

Urwała, po czym zacisnęła usta. Po prawej stronie, częściowo przysłonięty przed gęste krzewy i nachylające się w stronę drogi drzewa, stał wyniszczony przez czas i pogodę, lekko chwiejny znak. W ciemnościach nie była w stanie odczytać napisu, ale dziwne, przejmujące uczucie, które ogarnęło ją z chwilą, w której przemknęła tuż obok drewnianej tabliczki, wydawało się wyjaśniać wszystko.

Witamy w Haven...

Chciała tego czy nie, właśnie wróciła do domu.

Dom stał na wzgórzu – opustoszały, górujący nad okolicą, piękny... Olbrzymia rezydencja, jakby zastygła w czasie i niezmieniona od lat, choć to sprawiało wrażenie niemożliwego. Tak przynajmniej wydawało się na pierwszy rzut oka, kiedy zastygła w bezruchu, spoglądając na pogrążoną w ciszy i mroku, otoczoną lasem budowlę. Chociaż od jej ostatniej wizyty w Haven minęły całe wieki, wspomnienia jak na zawołanie ożyły. Eveline nerwowo zacisnęła dłonie na kierownicy auta, próbując oswoić się z nadmiarem niespójnych myśli, obrazów i cieni przeszłości, które do tej pory usiłowała spychać w najgłębsze zakamarki umysłu. Teraz nie miała innego wyboru, a jedynie pozwolić im przejąć nad sobą kontrolę, po raz pierwszy od dawna godząc się na to, by przynajmniej próbować zmierzyć się z czymś, co pragnęła pogrzebać już dawno temu – z przeszłością.

Minęła dłuższa chwila, zanim zapanowała nad sobą w stopniu wystarczającym, by zdecydować się na jakikolwiek ruch. Deszcz wciąż padał, zawzięcie atakując samochód i sprawiając, że świat na zewnątrz sprawiał wrażenie całkowicie obcego, zamazanego i absolutnie nieprzystępnego. Skrzywiła się, kiedy dotarło do niej, że podczas pośpiesznego pakowania nie pomyślała o tym, żeby zapewnić sobie łatwy dostęp do parasola, tym samym narażając się na konieczność nieprzyjemnego spaceru w tak nieprzychylnych warunkach. Z drugiej strony, przy takiej zawierusze nie miała najmniejszych szans na to, by uniknąć przemoczenia do suchej nitki, a rozwodzenie się nad kwestią pogody nagle wydało jej się zupełnie pozbawione sensu. W końcu to właśnie były uroki Haven: deszczowa aura i ciągła szaruga do której na powrót musiała się przyzwyczaić. Tak było lepiej, zresztą padający deszcz skutecznie utrudniał widoczność, dzięki czemu dom jawił się jako ciemny, górujący na nią kształt – tymczasowy cel, który musiała obrać. To było marne pocieszenie, skoro wciąż pozostawała jej pamięć, ale w obecnej sytuacji wszystko wydawało się lepsze niż wspomnienia.

Tchórz, pomyślała z irytacją.

Nerwowo zacisnęła usta, po czym – nie dając sobie czasu na wątpliwości i próbę wycofania się – w pośpiechu chwyciła za torebkę i wysiadła. Chłód i deszcz zaatakowały jej ciało, w zaledwie ułamek sekundy sprawiając, że poczuła się jak w potrzasku, nagle jeszcze bardziej zaniepokojona. Zablokowała drzwiczki i nie zawracając sobie głowy bagażami, biegiem pokonała kilka pozornie nic nieznaczących metrów, dosłownie rzucając się w stronę drzwi. Ręce zadrżały jej niebezpiecznie, kiedy zaczęła przetrząsać torebkę, bezskutecznie próbując znaleźć klucze. Były gdzieś tam, najpewniej na samym dnie, co zresztą było do przewidzenia – w końcu rzeczy niezbędne zawsze zawieruszały się akurat wtedy, gdy człowiek najbardziej ich potrzebował. To, że tkwiła na deszczu, również nie poprawiało jej sytuacji, a jakby tego było mało...

Zadrżała niekontrolowanie, najpewniej z zimna, chociaż w ciemnościach i podczas nasilającej się nawałnicy łatwo mogła sobie wyobrazić, że ktoś ją obserwuje. Mrok momentalnie zaczął jej się jawić jako coś niepożądanego, czego za wszelką cenę należało się wystrzegać. Zaklęła pod nosem, mając ochotę wytrząsnąć zawartość torebki na ziemię, by ułatwić sobie poszukiwania, nim jednak zdążyła podjąć jakąkolwiek decyzję, palcami w końcu natrafiła na znajomy breloczek, który przyczepiła do pęku kluczy – kryształowe serduszko, które z powodzeniem mogłoby odzwierciedlać jej uczucia względem rodzinnego domu: odległe, pozorne piękno i... chłód.

Kiedyś wszystko było inne. Kto wie, może gdyby się skoncentrowała, zdołałaby przywołać znajomą woń słodkiej lawendy, która...

Nie dzisiaj.

Jakimś cudem zdołała trafić kluczem do zamka już przy pierwszym podejściu. Poczuła wyraźny opór dawno nieużywanego mechanizmu, po chwili jednak blokada ustąpiła, a Eveline z nieskrywaną ulgą zdołała otworzyć drzwi. Chociaż spodziewała się przenikliwego skrzypnięcia rodem z horroru, ciężkie skrzydło uchyliło się niemalże bezszelestnie, a ona wpadła wprost w mrok przedsionka, ogarnięta niezrozumiałym uczuciem fascynacji i niepokoju. Przemoczona i drżąca, już na wstępie zaczęła szukać włącznika światła, wspomagając się odrobiną jasnego blasku błyskawicy, które na ułamek sekundy rozświetliło wnętrze domu. Wraz z ogłuszającym hukiem pioruna, Eveline ponownie pogrążyła się w ciemnościach, jednocześnie przekonując się o tym, że w budynku wciąż nie było prądu.

To nic... Po prostu jest ciemno. Najzwyczajniej w świecie jest ciemno...

Działając niczym automat, starannie zamknęła za sobą drzwi. Niczym w transie ruszyła przed siebie, na oślep kierując się w stronę tej części domu, w której znajdował się salon. Gdzieś z oddali po raz kolejny doszedł ją huk pioruna, ale starała się o tym nie myśleć, tak jak i przez cały ten czas odrzucała od siebie świadomość tego, że była sama, na dodatek w ciemnościach, w tym domu... Dlaczego miałaby się bać? Już od dawna była dorosła, z kolei brak światła...

W ciemnościach nie było niczego, co mogłoby wzbudzać niepokój – a przynajmniej to niezliczoną ilość razy powtarzała jej Amanda.

Pośród nieregularnych kształtów zdołała wypatrzeć nikły zarys kanapy. Nie zastanawiając się długo, ciężko opadła na sofę, niezrażona zapachem i obecnością kurzu. Nie zawracając sobie głowy tym, żeby zrzucić buty albo przejąć się przemoczonym ubraniem, objęła się ramionami, zwijając w ciasny kłębek. Ciemne włosy opadły jej na twarz, klejąc się do wilgotnych policzków, co w normalnym wypadku uznałaby za niezwykle irytujące, ale w tamtej chwili wydało się czymś całkowicie nieistotnym. Mocno zacisnęła powieki, przez ułamek sekundy mając irracjonalne wrażenie, że to wystarczy, by ochronić ją przed wszelakimi niedogodnościami – a już zwłaszcza wspomnieniami na które składał się dom.

Chociaż nie sądziła, że to będzie możliwe, tej nocy sen przyszedł szybko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro