☾ Rozdział XXIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

EVELINE

Nie miała pewności, ile czasu minęło, zanim zdecydowała się opuścić sypialnię. W głowie miała mętlik, ciało rwało się do ucieczki, a jakaś jej cząstka pragnęła rzucić się na łóżko, nakryć głowę kołdrą i albo zacząć krzyczeć, albo modlić się o to, żeby wszystko to, co działo się wokół niej, okazało się nieprawdziwe. Sprzeczność emocji i krążących w głowie myśli sprawiła, że po wyjściu Marco przez dłuższą chwilę była w stanie tylko tkwić w miejscu, bezmyślnie wpatrując się w punkt, w którym zniknął mężczyzna i próbując zrozumieć, jakim cudem wplątała się w całe to szaleństwo.

Próba uspokojenia się szła jej dość marnie, sprowadzona przede wszystkim do bezcelowego krążenia tam i z powrotem. Uwaga Eveline mimo wszystko raz po raz uciekała w stronę balkonu, co miało związek z ostatnimi słowami jej niechcianego gościa. Jeśli miała być ze sobą szczera, to po tym, jak zdecydowała się wyskoczyć z samochodu, naprawdę byłaby zdolna do tego, żeby próbować wydostać się tą drogą, bez względu na wysokość i ewentualne konsekwencje. Mogła to zrobić, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że w ten sposób nie osiągnęłaby niczego. Marco zdążył już udowodnić, że jest od niej pod wieloma względami lepszy – dużo szybszy, silniejszy, zdolny przenikać jej myśli i...

Och, nie. Ucieczka zdecydowanie nie wchodziła w grę, tym bardziej, że Eve nagle naszły wątpliwości co do tego, czego tak naprawdę chciała.

Nie miała pewności, co tak naprawdę podkusiło ją do tego, żeby ostatecznie powędrować do łazienki, ale to nie miało znaczenia. Musiała doprowadzić się do porządku, a przynajmniej to próbowała sobie wmówić, kiedy z przesadną starannością, metodycznie wykonywała kolejne czynności – czy to podczas doboru ubrań, czy rozczesywania włosów. Potrzebowała tego, bo to wydawało się normalne; stanowiło namiastkę realnego życia, które – jak przynajmniej dotychczas jej się wydawało – przez cały ten czas wiodła. Pojawienie się Marco, który tak po prostu wyciągnął ją z tego szaleństwa, które na oczach Eve zorganizował Drake, stanowiło jednoznaczne potwierdzenie tego, iż mogłaby się mylić, ale mimo wszystko nie czuła się na to gotowa.

Ani trochę.

Kiedy w końcu zdecydowała się opuścić piętro, czuła się trochę tak, jakby trwała w transie, sama niepewna kolejnych wykonywanych ruchów. Poruszała się ciężko i niezgrabnie, mając wrażenie, że wszelakie bodźce dochodzą do niej jakby zza grubej, zaparowanej szyby – odległe i tak przytłumione, jak tylko było to możliwe. Kolejne sekundy wydawały się ciągnąć w nieskończoność, Eveline zaś do ostatniej chwili miała nadzieję na to, że coś pomyliła – i że salon ostatecznie okaże się pusty.

Marco nawet słowem nie skomentował jej pojawienia się. Nie wydawał się zaskoczony tym, że w końcu przyszła, co zresztą było do przewidzenia, skoro najpewniej wciąż kontrolował każdą myśl. Eve doszła do wniosku, że to nie tyle uciążliwe, co wręcz przerażające, tym bardziej, że miała do czynienia z kimś, kto bez wątpienia mógł okazać się niebezpieczny. Nie pojmowała tego, jakim cudem istota przed nią do tej pory zachowywała się w aż tak ludzki, porażająco wręcz uprzejmy sposób, niemniej przykład Drake'a zdążył uświadomić jej, jak niewiele trzeba było, by pewne kwestie uległy natychmiastowej zmianie.

– Nie bój się używać właściwego określenia mojej rasy, proszę – odezwał się mężczyzna, uważnie mierząc Eveline wzrokiem, ledwo tylko przystanęła przy schodach. – Kiedy w końcu zaczniesz nazywać rzeczy po imieniu, będzie ci łatwiej.

– Żartujesz sobie? – wyrwało jej się.

Nie, zdecydowanie nie wyobrażała sobie, żeby przyjęcie do wiadomości tego, że miała pod swoim dachem potencjalnego mordercę, jakkolwiek ułatwiło zrozumienie tego, czego się dowiedziała. Nie sądziła też, by dzięki tej świadomości tak po prostu przestała się bać, a wręcz przeciwnie – za każdym razem kiedy mu się przyglądała, przypominając sobie o tym, że miał kły, momentalnie czuła narastającą z każdą kolejną sekundą słabość.

– Nie powiedziałem, że masz przestać się bać – zniecierpliwił się Marco. – Szczerze powiedziawszy, to naprawdę zmartwiłbym się, gdybyś zachowywała się tak, jakby nic się nie stało.

– Nie wydaje mi się, żeby to było szczególnie dziwne. O ile się nie mylę, tak objawia się szok – zauważyła przytomnie. To, że zaczynała pleść trzy po trzy, chyba również miało z tym związek.

– Jak uważasz. – Mężczyzna podejrzliwie zmrużył oczy. – Podejdziesz bliżej? Ustaliliśmy już, że nie zamierzam cię zabić. Ja z kolei czuję się niezręcznie z tym, że pani domu mogłaby z mojego powodu tkwić w przedpokoju.

Zaskakiwał ją raz za razem, nie tylko sposobem w jaki się wypowiadał, ale przede wszystkim doborem priorytetów. Miała przez to rozumieć, że martwił się, że mogłaby poczuć się źle we własnej rezydencji, chociaż dopiero co sam do niej wtargnął? Cóż, na to było zdecydowanie za późno, tym bardziej, że nawet gdyby się wyniósł, nie poczułaby się lepiej. Wręcz przeciwnie; była gotowa przysiąc, że prędzej zwariowałaby przez nadmiar wątpliwości, aniżeli tak po prostu zapomniała o tym, że dopiero co gościła pod swoim dachem... wampira.

Wypuściła powietrze ze świstem, za wszelką cenę próbując zachować spokój. Weź się w garść! Jeszcze cię nie pogryzł!, pomyślała, po czym zmusiła się do tego, żeby zrobić stanowczy krok naprzód. Wiedziała, że Marco wciąż uważnie ją obserwuje, śledząc każdy kolejny krok, jednak starała się o tym nie myśleć. Bez słowa podeszła do kanapy, ostatecznie siadając w kącie i próbując zajmować jak najmniej miejsca. To wydawało się co najmniej niedorzeczne (w zasadzie wszystko takie było), ale czuła się bardziej tak, jakby to ona pojawiła się w charakterze jego gościa – nie odwrotnie.

– Nie rozluźnisz się przy mnie, prawda? – zapytał z powątpiewaniem i zabrzmiało to tak, jakby faktycznie było mu z tego powodu przykro.

Coś w tym pytaniu sprawiło, że zapragnęła roześmiać się w histeryczny, pozbawiony jakichkolwiek oznak wesołości sposób.

– Masz kły – przypomniała mu.

Kąciki ust mężczyzny drgnęły, ale ostatecznie darował sobie uśmiech.

– W istocie – przyznał i wydał jej się rozbawiony. – To już prawie nazywanie rzeczy po imieniu – zauważył, a Eveline wyrwał się zdławiony jęk.

– To nie jest normalne! Nie wmówisz mi, że powinnam się z tym pogodzić, bo zdecydowanie nie mam takiego zamiaru – oznajmiła z powagą. Mimo wszystko wyrzucenie z siebie tych kilku słów kosztowało ją mnóstwo energii, tak jak i dobieranie ich w taki sposób, by nie musieć wspominać o tym, co napawało ją największym przerażeniem. – Ja nie...

– Obawiam się, że w tej jednej kwestii nie masz już nic do powiedzenia – przerwał w niemal łagodny sposób. – Im szybciej to zrozumiesz, tym dłużej pożyjesz... Albo ułatwisz mi zadanie, bo z twojej śmierci nie wynikłoby nic dobrego – poprawił się po chwili, a ona zamarła, sama niepewna tego, jak powinna interpretować jego słowa.

Ukryła twarz w dłoniach, przez dłuższą chwilę będąc w stanie wyłącznie tkwić w miejscu i raz po raz energicznie pocierać skronie. Ból głowy dawał się jej we znaki, jednak uznała to za małą cenę za to, że zdołała przeżyć ostatnie godziny. Pytanie o to, co tak naprawdę miało miejsce, niezmiennie cisnęło się Eve na usta, jednak nie potrafiła wykrzesać z siebie dość odwagi, żeby je zadać. Czuła, że w ten sposób wszystko utrudnia i że pogrąża samą siebie, zwłaszcza w oczach Marco, ale nie dbała o to. Nie w tym celu wyjechała do rodzinnego domu, zostawiając za sobą dotychczasowe życie, żeby mierzyć się z... czymś takim, jakkolwiek powinna była to nazwać.

Zacisnęła powieki, dłuższą chwilę poświęcając na próbę powstrzymania się od płaczu i zebrania myśli. Wiedziała, że niechciany towarzyszysz wciąż ją obserwuje, ale była w stanie go ignorować, tym bardziej, że nie próbował w żaden sposób na nią naciskać. Była mu za to wdzięczna, zresztą tak jak i za czas, który jej dawał, ale mimo wszystko...

– Jak? – zapytała w końcu, tak cicho, że ledwo była w stanie zrozumieć samą siebie, Marco jednak usłyszał bez najmniejszego nawet problemu.

– Co takiego?

Zmusiła się do tego, żeby unieść głowę i aż wzdrygnęła się, kiedy uprzytomniła sobie, jak blisko niej się znalazł. Nie zarejestrowała momentu, w którym zmaterializował się przy kanapie, tak po prostu kucając naprzeciwko niej. Gdyby tylko zechciał, mógłby dotknąć jej ramienia, chociaż nic nie wskazywało na to, żeby zamierzał tego próbować.

– Jak to się zaczęło? – uściśliła, choć to wciąż nie było pełnią tego, czego chciała się dowiedzieć. – Haven było... Przecież tutaj nic nigdy...

– Szczerze powiedziawszy, to było w Haven od zawsze – uświadomił ją.

Zamarła, coraz bardziej wytrącona z równowagi kolejnymi informacjami. W oszołomieniu spojrzała na swojego rozmówcę, w pierwszym odruchu zdolna wyłącznie do tego, żeby otworzyć i prawie natychmiast zamknąć usta. Miała dziesiątki pytań, jednak nie była w stanie zdecydować, które z nich powinna zadać w pierwszej kolejności. Tak naprawdę nie miała pewności, czy cokolwiek z tego, co działo się wokół niej, było prawdziwe.

Marco odczekał dłuższą chwilę, uparcie milcząc i wydając się nad czymś intensywnie myśleć. Eveline odetchnęła, kiedy wyprostował się, stając na równe nogi i ostatecznie zaczynając niespokojnie krążyć. Gdy trzymał się na dystans, łatwiej było jej swobodniej oddychać, chociaż i to nie gwarantowało lepszego samopoczucia.

– To miejsce... Od zawsze było niezwykłe – podjął w końcu Marco. Starannie dobierał słowa, być może w trosce o jej reakcję, a może w obawie przed tym, że mógłby powiedzieć za dużo. Eve nie wątpiła w to, że byłby w stanie ją okłamać, gdyby tylko uznał, że będzie mu to na rękę. – Nawet nie potrafię tego opisać, zresztą nie sądzę byś była w stanie zrozumieć, co takiego tacy jak ja czują tutaj na co dzień. Nawoływanie... Nie jestem pewien, czy w jakimkolwiek pobliskim mieście znalazłabyś aż tyle istot nieśmiertelnych, co w tutejszych lasach. Przybywamy, bo jest nam tu dobrze. Nie pytaj mnie dlaczego, bo nie potrafię odpowiedzieć. Haven, te ziemie, te lasy... To jak latarnia morska – świeci tak intensywnie, że żaden z nas nie byłby w stanie przejść obok tej okolicy obojętnie.

Słuchała go i nie wierzyła, co najmniej oszołomiona każdym kolejnym słowem. Wszystko brzmiało jak bajka albo raczej straszna opowieść, którą można było opowiedzieć przy ognisku – historia, która przyprawiała o dreszcze nawet pomimo świadomości tego, że była nieprawdziwa. Prawdziwy problem polegał na tym, że ona nie miała co liczyć na wybuch śmiechem i informację o tym, że chyba całkiem upadła na głowę, jeśli wierzyła w to, co usłyszała.

Marco zamilkł, wciąż uważnie ją obserwując i najwyraźniej czekając na jakąś reakcję. Dopiero kiedy przez dłuższą chwilę trwała w ciszy, niezdolna odezwać się chociaż słowem, mężczyzna cicho westchnął i chcąc nie chcąc odezwał się ponownie:

– Tak jest już od lat, a my już dawno przestaliśmy zadawać pytania. Nie ma sensu przejmować się głupstwami, skoro trwamy w konflikcie.

Konflikt... – powtórzyła, tym razem nie będąc w stanie zachować obojętności. – Jest jakiś konflikt.

Marco spojrzał na nią z powątpiewaniem, wyraźnie zaskoczony wyczuwalną w jej głosie obojętnością, ale ostatecznie skinął głową.

– Sama mogłaś to zauważyć – przypomniał usłużnie; nie miała wątpliwości, że mówił o Drake'u. – A teraz na dodatek pojawiłaś się ty i jest jeszcze gorzej.

Zdawała sobie sprawę z tego, że prędzej czy później zostanie poruszony temat bezpośrednio związany z jej osobą. Czuła to całą sobą od samego początku, aż nazbyt świadoma tego, że w jakiś niepojęty dla niej sposób, została powiązana z czymś, czego nawet nie rozumiała. Stearns na nią polował – wyraźnie dał to do zrozumienia podczas rozmowy na cmentarzu, chociaż zarówno wtedy, jak i teraz, nie była w stanie niczego zrozumieć. Marco mógł przynieść jakże upragnione odpowiedzi, ale...

Och, nie była pewna. To zaczynało doprowadzać Eveline do szału, ale pomimo usilnych starań, nie była w stanie wykrzesać z siebie nawet częściowego entuzjazmu.

– Możesz... opowiedzieć mi o was? – poprosiła pod wpływem impulsu. – Tak na początek, żeby... Sam wiesz.

Mężczyzna uniósł brwi.

– Nie, nie wiem – powiedział, a w niej aż się zagotowało. Dlaczego musiał jej to robić? – Zacznij nazywać rzeczy po imieniu. O czym mam ci opowiedzieć, Eveline? – zapytał z naciskiem, po raz kolejny próbując wymóc na niej to jedno, jedyne słowo.

Bezwiednie zacisnęła palce na krawędzi kanapy, czując narastającą z każdą kolejną sekundą frustrację. Musisz być taki irytujący?, pomyślała, ale choć była przekonana, że Marco doskonale ją usłyszał, ostatecznie nie doczekała się żadnego komentarza z jego strony – ani złośliwego, ani przesadnie uprzejmego, mogącego świadczyć o tym, że faktycznie miała przed sobą kogoś z innego stulecia.

Niech go szlag, mogła przewidzieć, że spokojna, cywilizowana rozmowa nie wchodzi w grę. Aż gotowało się w niej na myśl o tym, że mógłby mieć nad nią jakąkolwiek kontrolę, chociaż bez wątpienia tak było. Eveline czuła, że to najmniej odpowiedni moment, żeby unieść się dumą, a jednak potrzebowała mnóstwa samozaparcia, by zamiast całej wiązanki przekleństw, wyrzucić z siebie dwa, pozornie proste słowa:

– O wampirach.

Jej głos nie po raz pierwszy zabrzmiał tak cicho i niepewnie, że ledwo była w stanie zrozumieć samą siebie. Spróbowała dyskretnie odchrząknąć, za wszelką cenę usiłując doprowadzić się do porządku, ale nie była w stanie. Raz po raz traciła kontrolę, aż nazbyt świadoma tego, że wszystko to, co próbowała osiągnąć, ucieka jej między palcami – tak po prostu, całkowicie poza zasięgiem Eve. Już nie była pewna niczego, zaś zachowanie Marco w najmniejszym nawet stopniu nie pomagało dziewczynie w oswojeniu się z sytuacją.

– Przykro mi to słyszeć – stwierdził mężczyzna, lekko przekrzywiając głowę. Było coś przenikliwego w jego spojrzeniu, co z miejsca sprawiło, że poczuła się jeszcze bardziej nieswojo. – Prawda jest jednak taka, że nie mam czasu na to, żeby prowadzić cię za rączkę. Dzisiaj mogło wydarzyć się coś naprawdę złego... Cóż, dalej może – dodał po chwili zastanowienia.

– Bo na przykład zgłodniejesz? – dopowiedziała, nie mogąc się powstrzymać.

Wampir jedynie prychnął, bynajmniej nierozbawiony taką uwagą. Czuła, że igra z ogniem, ale z drugiej strony... Jaki sens miałoby zabijanie jej po całym tym wysiłku, który włożył w ratunek?

– Żaden, ale nie zawsze myślimy w ten sposób – uświadomił ją cierpkim tonem. – Skoro już rozmawiamy o takich jak ja, to wiedz, że łatwo się denerwujemy. Nie drażniłabyś wściekłego drapieżnika, więc dlaczego próbujesz wystawić moje nerwy na próbę?

– Drapieżnik to zwierzę – zauważyła przytomnie. – Atakuje, jeśli poczuje się zagrożony albo przez to, że to podpowiada mu instynkt. Nie mówię, że to dobrze, ale w przypadku zwierząt zabijanie da się wytłumaczyć, bo...

– Czym? – Marco spojrzał na nią z góry. Coś w pobłażliwym tonie sprawiło, że Eveline z miejsca poczuła się jak głupie, skarcone dziecko. – Instynktem? Sama to powiedziałaś – dodał, a ona z niedowierzaniem pokręciła głową.

– Tak działa natura, prawda? Zwierzęta zabijają się nawzajem – wyjaśniła, by nie miał wątpliwości co do tego, co mogłaby mieć na myśli. – W ten sposób mogą przetrwać, więc to mimo wszystko właściwe. Co innego, jeśli robią to ludzie, zwłaszcza kiedy z czystą premedytacją niosą śmierć i... Wtedy to morderstwo – dodała z uporem. Zaraz po tym głos zaczął jej drżeć, kiedy w pełni uświadomiła sobie inną, dość istotną kwestię. – O Boże...

Prawda była taka, że na własne oczy widziała śmierć – to, jak Drake zamordował kogoś sobie podobnego, jak gdyby nigdy nic przebijając klatkę piersiową innego mężczyzny, by tak po prostu wyrwać mu serce. To było dla niej nie do pomyślenia, do tej pory zresztą wzbraniała się przed tym wspomnieniem, raz po raz powtarzając sobie, że nie ma powodów do obaw. Niestety, na dłuższą metę okłamywanie samej siebie nie wchodziło w grę, a Eveline była coraz bardziej świadoma tego, że siedziała w jednym pokoju z samą śmiercią – bo Marco był kimś równie niebezpiecznym, co i jej niedoszły oprawca.

Właśnie to stanowiło istotę wampiryzmu, czyż nie? Zabijali, bo chcieli krwi. Potrafili bez mrugnięcia okiem pozbawić życia nawet własnych pobratymców, żeby tylko zawalczyć o posiłek – dokładnie tak jak zwierzęta, o których dopiero co sama powiedziała. W tamtej chwili uświadomiła sobie, że ocalenie przez Marco wcale nie musiało być równoznaczne temu, że stała się bezpieczna. Skoro mówił o konflikcie, z którym mogłaby mieć jakikolwiek związek, równie dobrze mogło się okazać, że w tym wszystkich chodziło po prostu o zawartość jej żył; może pachniała jakoś inaczej, smakowała lepiej albo...

– Na trudny żywot matki wampirów, zdecydowanie nie! – Głos Salvadora wyrwał ją z zamyślenia, przy okazji prawie że przyprawiając o zawał serca, tym bardziej, że mężczyzna po raz kolejny znalazł się o wiele bliżej, aniżeli mogłaby sobie tego życzyć. – Zaręczam, że Drake nie miałby żadnego pożytku z twojej krwi. Porównywanie nas do siebie również jest dla mnie niezwykle krzywdzące – dodał urażonym tonem, w dramatycznym geście kładąc dłoń w miejscu, gdzie znajdowało się serce.

– O, przepraszam – zreflektowała się, ledwo będąc w stanie powstrzymać wybuch histerycznego śmiechu. – Ty jesteś ten uprzejmiejszy i lepiej ułożony, bo żywisz się tylko krwią dziewic czy jak?

– Gdybym tak wybrzydzał w obecnych czasach, prawdopodobnie już dawno zdechłbym z głodu.

Otworzyła i prawie natychmiast zamknęła usta, porażona aż tak rozbrajającą szczerością. Co ona właściwie robiła? Siedziała z całkowicie obcym facetem i rozmawiała z nim na temat tego, jaką krew preferował? To nie brzmiało bardziej niedorzecznie niż wszystko to, czego dowiedziała się w ostatnim czasie, ale i tak przyprawiło Eveline o zawroty głowy.

Marco obrzucił ją przenikliwym spojrzeniem, być może próbując stwierdzić, czy powinien obawiać się tego, że nagle zemdleje. Nie miała pojęcia, jakie ostatecznie wyciągnął wnioski, ale najwyraźniej nie wyglądała aż tak źle, bo ostatecznie cicho westchnął i mówił dalej:

– Być może będzie to dla ciebie zaskoczeniem, ale my również kierujemy się instynktem. Zabijamy, bo to leży w naszej naturze. Natura działa tak od zawsze; również dla przetrwania mordujecie zwierzęta, chociaż z częścią z nich potraficie żyć w zgodzie. My mamy taki sam stosunek do ludzi – oznajmił, wypowiadając tych kilka zdań takim tonem, jakby to stanowiło najoczywistszą rzecz na świecie. – Drake... to coś zupełnie innego. Rodzaj anomalii, która nigdy nie powinna mieć miejsca. Traktujesz nas na równi, ale prawda jest taka, że to jego i jemu podobnych powinnaś się obawiać, bo już od dawna nazywanie istot takich jak on wampirami, jest problematyczne.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem, coraz bardziej zdezorientowana.

– On nie pije krwi? – zapytała, sugerując się jego wcześniejszymi słowami o tym, że zawartość jej żył byłaby Stearnsowi całkowicie zbędna. – To znaczy...

– Och, pije. – Kiedy Marco na nią spojrzał, odniosła wrażenie, że jego błękitne dotychczas tęczówki pociemniały. – Problem w tym, że ludzka osoka już od dawna mu nie wystarcza. Upadł, zresztą jak i wielu moich pobratymców. Nie istnieje większa zbrodnia od zwrócenia się przeciwko swoim braciom, a Drake... Z chwilą, w której pierwszy raz skosztował wampirzej krwi, stał się wyklętym, którego żadne z nas nie toleruje – oznajmił z powagą. – Zwrócił się ku istocie, która od lat nawiedza Haven i to jej tak naprawdę powinnaś się obawiać. Nikt nigdy nie chciał cię zabić, Eveline. – Mężczyzna zawahał się na moment, skoncentrowany na starannym doborze słów. – Wróciłaś do domu i to najgorsze, co mogłabyś zrobić. Od lat krążą historie o tym, że kiedy dziedziczka Nightów wróci w swoje rodzinne strony, przyniesie jednej ze stron wybawienie, a drugą doprowadzi do upadku... I wiesz co? To chyba właśnie zaczyna się sprawdzać.

Eveline zamarła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro