Forgive

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

,,Zakochanie się, to taki napad na bank. Kończy się ucieczką, albo złapaniem."

*

-Gotowe?

-Tak.

-Jasne!

-A więc czas zacząć...- Wysiadam z czarnego vana zaparkowanego w tylnej uliczce, niedaleko banku. Spokojnym krokiem przemierzam ulice wraz z moim wspólnikiem. Znaczy wspólniczką. I jednocześnie przyjaciółką. Słońce wznosi się wysoko na niebie, racząc nas ciepłymi promieniami słońca.

-Znasz plan?- Spogląda na mnie, na co odpowiadam jej spojrzeniem, które dobrze zna.

-Ja go wymyśliłam, więc to ja powinnam się ciebie zapytać.

Uśmiecha się do mnie. Na ulicach jest sporo ludzi, co może tylko utrudnić sprawę, przez sporą ilość świadków. Każdy z nich spieszy się prawdopodobnie do pracy albo już do domu. Wszyscy mają osobny świat. Ach, że właśnie teraz wzięło mnie na rozmyślania filozoficzne. 

-Ty pilnujesz cywili, wraz ze swoimi kochanymi broniami, a ja idę zhakować system. Zabieram kasę, wracam do ciebie i szybko uciekamy, zanim policja przyjedzie.- Szeroko się uśmiecham. Jak zwykle wszystko pójdzie po naszej myśli. Przynajmniej taki mamy plan.

-Ja zostaję w mieście, mam kilka zleceń, a wy lecicie do Londynu. Tylko pamiętajcie, z przesiadkami.

Na moje słowa kiwa głową.

-Nie znudziło Ci się jeszcze bycie płatnym zabójcą?- Patrzy się na mnie z troską. Wie, że ta praca mimo wszystko wyniszcza. Kawałek po kawałku... gdy zabijasz ludzi. Żywe istoty, mające zarówno jak ty rodzinę i przyjaciół.

-Jasne, że nie- zapewniam ją, aby się nie martwiła. Nie potrzebuję współczucia. Sama wybrałam sobie taką pracę.- To najlepsza fucha dla mnie. Wiesz dobrze, że takie akcje jak dzisiaj wykonuje sporadycznie. Zgodziłam się tylko na nią, bo Ty i Berry jesteście moimi przyjaciółkami.- Wzdycham cicho. Czas ucieka.

-Wiem, ale może... czas już z tym skończyć? W końcu mogą Cię złapać...

-Mściciele? Zadufany miliarder, kapitan ważniak, Shrek, młotek, wiewiórka i ptaszek? No proszę Cię...- kręcę głową. Na prawdę ma mnie za takiego amatora? Znajdujemy się przed największym bankiem w mieście. Porozumiewawczo kiwamy do siebie głowami. Jakbyśmy znały własne myśli.

-Berry? Jak tam?- Pytam do zegarka, który ma każda z nas. Tak się kontaktujemy. Technologia wykupiona od Starka.

-Wszystko dobrze. Macie 10 minut. Powodzenia.- Słyszymy.

Wchodzimy do środka. Bank jak bank, myślę. Rozglądam się po ludziach. Mały tłumek. nic specjalnego. Nikogo podejrzanego. Wyciągam mojego glocka Walthera i strzelam dokładnie 3 razy w sufit.

-Na ziemię! Jak ktoś nie zauważył to jest napad!

Ludzie krzyczą spanikowani. Początkowo kilku chce rzucić się do wyjścia, ale zamierają widząc broń. Robią, co mówię. Po chwili wszyscy leżą na podłodze. Moja przyjaciółka pobiegła już po kasę. Jest tak zwanym Czarnym mózgiem. Czarna- przez jej ciemną karnacje, a mózg- bo na każdej podobnej misji zajmuje się hakowaniem. Oczywiście się nie obraża przez taką, a nie inną ksywkę. Sama ją wymyśliła.

Kątem oka zauważam pracownicę banku, która skrada się do wyjścia. Pewnie już wezwała policję. Wymierzam i strzelam przed jej nogi. Zachowuje się jak normalny człowiek i upada, przy okazji krzycząc. Spoglądam na zegarek- zostało 7 minut, nim ktoś się zjawi.
Spokojnie chodzę po wielkim holu, przyglądając się przerażonym ludziom.

-Jeździec? Jak wygląda sytuacja?- Odzywa się mój zegarek. Jestem Jeźdźcem. Dokładniej nazywa się mnie Jeźdźcem śmierci. To przez to, że zabijam na zlecenie, a jeździec bo moim głównym środkiem transportu jest motor. Ach, wiatr we włosach, uczucie prędkości. Wyjątkami są takie misje.

-Wszystko idzie z godnie z planem.

-Świetnie. Macie 2 minuty i...- Rozlega się huk otwieranych drzwi. Wyciągam mojego drugiego glocka i czekam na rozwój wydarzeń. Do pomieszczenia wlatuje tarcza, uderzając mnie przy tym w ramie, przez co upuszczam broń. Dobrze, że i tak nie trafił w twarz.

-Poddaj się, a nic Ci się nie stanie.

Do środka wchodzi... werble proszę... Kapitan Mrożonka! Dziwne, że do tak zwykłego napadu został powołany.

Bez zastanowienia wyciągam zza nogawki kolejne moje maleństwo i mierzę do niego. Może uda mi się pokonać Kapitana samymi pistoletami. Nadzieja jest zawsze.

-Kapitan Ameryka. Skąd mam tę przyjemność?- Mówię przesłodzonym głosikiem. Włączył mi się sarkastyczny nastrój. Ręka dalej boli.

-Opuść broń- mówi, stawiając kroki w moją stronę.

-Chciałbyś- mruczę pod nosem i strzelam kilka razy w jego kierunku. Ludzie krzyczą. To jednak nic nie daję, bo ochrania się swoją tarczą.- A gdzie reszta dziwaków w kostiumach? Nie zaszczycili mnie sobą?- Przerywam swój ostrzał, czekając, aż się odkryje. 

-Niespodzianka!

Kilka metrów ode mnie stoi tak zwany Hawkeye, celując do mnie z łuku. Na jego twarzy widać szeroki uśmiech, na co posyłam mu zabójcze spojrzenie. Zauważam z drugiej strony, jak Czarna Wdowa biegnie w stronę skarbca. Przeklęci bohaterowie.

-Opuść broń, a nic Ci nie zrobimy.- Kawałek dalej stoi przede mną Rogers. Podnoszę rękę na wysokość twarzy i mówię:

-Berry, Mózg. Akcja odwołana. Powtarzam. Spieprzajcie stąd. Spotykamy się o tej samej co zawsze, tam gdzie zawsze.- Po tym wyłączam zegarek. Posyłam uśmiech Kapitanowi i rzucam broń na podłogę. Obydwaj dziwnie się na mnie patrzą. Podnoszę powoli ręce do góry, ale dopiero po chwili Kapitan podchodzi do mnie, zakładając na plecy tarczę. Spoglądam na Bartona. Posyła mi uśmiech, na co przewracam oczami. Kolejny zadufany w sobie bohater. Rogers łapie mnie mocno za nadgarstki.

-Ładnie to tak traktować kobietę?- Pytam zadziornie.

-Ładnie to tak napadać na banki?- Prycham cicho na jego słowa. Czekam na odpowiednią chwilę i wtedy mocno kopie go w brzuch, odpychając go od siebie. Zamachuję się, aby walnąć go pięścią, ale łapie mnie za nadgarstek i wykręca rękę. Krzywię się, ale wyrywam się z uścisku. Wyjmuję sprawnie z kieszeni pistolet i uderzam go nim w głowę. Zamroczyło go, więc po raz ponowny walę go w głowę, podkładając mu nogę. W czasie, gdy on ląduje na swoim jakże znanym tyłku, ja zrywam się i uciekam. Biegnę ile sił w nogach, bo nie chcę, aby zdążył się otrząsnąć i pobiec za mną. Docieram do tylnych drzwi. Nim zdążam je otworzyć, dostaję czymś ostrym, metalowym w ciało. Strzała mnie drasnęła, przy okazji rozdzierając mi kostium. Nie przejmuje się piekącym bólem w ramieniu i wybiegam na ulicę. Umysł zaprząta mi myśl, że jeśli strzelał Clint Barton, dlaczego spudłował specjalnie.

Biegnę przez małe alejki. Odnajduje boczne wejście do sklepu odzieżowego. Biorę pierwsze lepsze rzeczy z półek, aby nikt mnie nie zauważył i wchodzę do przymierzalni. Ściągam swój czarny kostium. Zakładam białą bluzkę, krótkie spodenki i torbę w kwiaty na ramię, do której wkładam wcześniej zdjęty kostium. Potajemnie wychodzę, uruchamiając przy okazji alarm. Wychodzę na ulicę i mieszam się w tłum. Zakładam na nos jeszcze swoje ciemne okulary i kieruję się w stronę kawiarni, a której jestem umówiona.

Idąc przez ulicę, mam uczucie, jakby ktoś mnie obserwował. Tak zwany szósty zmysł, który każdy z nas posiada. To instynkt, jeszcze z czasów prehistorycznych. Chronił nas przed drapieżnikami. Tak jak teraz mnie. Ktoś mnie śledzi. Cholera.

Nie myśląc długo nad tym, skręcam w mało znaną uliczkę. Ukrywam się za ceglaną ścianą i czekam przy budynku. Gdy wyłania się zza rogu postać, jednym ruchem przygważdżam ją do ściany. Prostując- go. Ponieważ jest to mężczyzna, znany wszem i wobec, większości światu.

-Niezły chwyt. Oczy też masz niczego sobie- marszcze brwi. Właśnie przytrzymuje przy ścianie Hawkeye'a. On jednak nic sobie z tego nie robi, tylko posyła mi uśmiech.

-Zostaw mnie. Pożałujesz tego- Praktycznie syczę owe słowa. Z jego ust ciągle nie schodzi uśmiech. Przez jego wciąż radosną minę zaczynam uważać go za wariata.

-Ja? Chętnie poszedłbym na solówkę, ale nie bije kobiet.

Odsuwam się od niego. Pragnę wyjąć pistolet, ale łapie mnie za rękę, powstrzymując od tego. Moją pierwszą myślą jest uderzenie go w twarz, ale zamiast tego po prostu się wyrywam i uciekam. Za duże ryzyko, że zaraz wezwie swoich kumpli. 

Biegnę przez kilka minut, sprawdzając czy nikogo nie ma za mną. Po tej krótkiej chwili docieram do umówionej kawiarni. Nie ma jednak jeszcze tam moich przyjaciółek. Wzdycham i siadam sama przy stoliku. Oby tym razem nie szedł za mną. Następnym razem trzeba zmienić miejsce spotkań.

Przy suficie wisi telewizor, na kanale z wiadomościami i akurat mówią tam o naszym napadzie na bank. Media szybko sobie radzą w tych czasach.

-Avengers nie zdołali jednak złapać zwyczajnych przestępców, ale wiemy jedno: całą akcją kierował Jeździec Śmierci. Poszukiwana płatna zabójczyni. Jesteśmy więc zaskoczeni, że wzięła udział w tym napadzie. Nikomu się jeszcze nie udało jej złapać i myślimy, że przez najbliższy czas też pozostanie na wolności...

-Niezła akcja. Albowiem nie udana. Słyszę ten zbyt dobrze znany mi głos. Spoglądam za siebie i zauważam, że siedzi tyłem do mnie, przy osobnym stoliku. Jednak podążył za mną. Kiwam lekko głową z niedowierzaniem.

-Człowieku... jak chcesz to spróbuj mnie aresztować, ale ci się to nie uda.- Udaję, że czytam menu, ale nie mogę się skupić. Nie, gdy ten mężczyzna jest w pobliżu.

-A kto powiedział, że chcę Cię złapać?- Uśmiecham się pod nosem. Jest niemożliwy. Na pewno próbuje tylko mnie podejść.

-A więc czego chcesz ode mnie?

-Jesteś wolna na wieczór?

Zamykam menu i wychodzę z kawiarni. Bezczelność i pewność siebie równa pewnie poziomowi Tony'ego Starka.

Do: BFF
Nie mogę przyjść. Pies jest chory.

Od: BFF
Weterynarz?

Do: BFF
Nie, zostaje w domu.

Od: BFF
Ok.

Czyli u mnie się spotykamy. Takie tam tajne kody. Warto dmuchać na zimne.

Kilka minut później wchodzę do swojego mieszkania. Jest otwarte, co wskazuje na to, że już są.

-Co się stało?- Pyta się mnie Berry.

-Za duży tłum jest w kawiarni.- Odpowiadam obojętnym tonem. Kłamstwa czasami są pożyteczne. Ale tylko czasami.

-A w banku?- Tym razem pytanie ze strony Mózgu.

-Kapitan Mrożonka, Wiewiórka i Hawkeye zaszczycili nas obecnością. Prawie mnie złapali. Ale wiecie... prawie.- Zakładam ręce na klatkę i odchylam się na krześle. Uważam, aby za bardzo się nie przechylić.

-Teraz wszędzie o tobie mówią.

-Wiem. Dlatego robimy jak ustaliliśmy. Wy lecicie do Londynu. Ja tu zostaję, załatwiam kilka spraw i widzimy się za miesiąc u was.

-Nie jestem pewna czy to dobry pomysł.

-Masz jakiś lepszy?- Wywracam zrezygnowana oczami. Cały czas te wahania oraz niepewności. Zaczynam mieć dość.

-Powinnaś polecieć z nami- mówi Berry.

-Nie ma takiej opcji. A teraz powinnyście już iść. Niedługo macie samolot.- Kręcę lekko głową, gdy obydwie wstają od stołu.

-Uważaj na siebie.- Przytula mnie jedna z przyjaciółek.

-To inni powinni na mnie- śmieje się na swoją własną uwagę.

-Masz rację...

Nie mija dużo czasu, gdy mnie opuszczają. Na szczęście nie na zawsze. Zostaję sama w mieszkaniu. Idę do sypialni i rzucam się na łóżko. Sprawdzam przy okazji godzinę i widzę 18:57. O północy wyjdę z domu i pójdę załatwić kolejną ofiarę. Mówiąc szczerze, zaczynam nie czuć się z tym źle. Tacy ludzie to po prostu kolejne numerki na mojej liście, dzięki którym dostaję pieniądze.

Sięgam po książkę i zaczynam ją czytać. Po przeczytaniu kilku rozdziałów ponownie spoglądam na zegarek. 22:12. Odkładam książkę na półkę i idę wziąć szybki prysznic. Zakładam po tym mój ulubiony strój na takie akcje. Biorę potrzebną broń i przed wyjściem na spokojnie robię sobie jeszcze herbatę. Po wypiciu napoju jest idealna pora na wyjście.

Zamykam drzwi za sobą i wychodzę na pustą ulicę. Przebiegam przez kilka alejek, na których nikogo nie ma. Docieram do wyznaczonego domu. Nie trwa to długo, bo nie jest aż tak oddalony od mojego. I dobrze, nie chce mi się jeździć autobusami. Zwłaszcza o tej porze.

Znajduję tylne wejście i dzięki mojemu uniwersalnemu kluczowi, zrobionego przez moją technologicznie utalentowaną przyjaciółkę, wchodzę po cichu do środka. Najpierw przemierzam salon i przeglądam kilka półek, sprawdzając czy nie ma jakiś wartościowych rzeczy. Jak się już włamywać, to na całego.

-Bingo- szepczę, gdy znajduje plik banknotów i zegarek.

-Przerwa w pracy?- Moje serce o raz za dużo zabija. Co ten gościu sobie myśli?!

-Nie przeszkadzaj mi w pracy!- Staram się cicho mówić, spoglądając w ledwo widoczne tęczówki, ale prawie tracę panowanie nad emocjami. Widzę tylko jego wzrok przyglądający mi się i zarys sylwetki. Co Barton ma do mnie?

-Nie musisz tego robić.- Wracam do przeszukiwania rzeczy.

-Tego, czyli czego?- Cicho oddycha. Równie cicho się skrada, bo nie zauważyłam, jak tu wszedł.

-Bycie tą złą. Zabójca. Złodziejem- odwracam się do niego, chowając znalezione rzeczy do kieszeni- dlaczego to robisz?

-A Ty dlaczego jesteś bohaterem?- Krzyżuję ręce na piersi.

-Bo lubię pomagać ludziom.- Robi krok w moją stronę, a ja badam każdy jego ruch.

-Bo jesteś w tym dobry- poprawiam go.- Tak jak ja, w tym co robię.

-Możesz...

-Zamknij się- syczę cicho.- Jeszcze raz mi wejdziesz w drogę, to Cię zabiję.- Wyciągam glocka i celuje w niego.

-Nie zrobisz tego.- Znajduje się krok ode mnie. Prawie dotykam jego czoła moją bronią.

-Czyżby?- Unoszę brew do góry.

-Obudziłabyś gościa.- Mierzymy się przez chwilę wzrokiem, aż opuszczam broń. Nie lubię zabijać, gdy patrzą mi w oczy.

-Zejdź mi z drogi.- Wymijam go.

-Ej, no! Mała! Zostawisz mnie tutaj?- I wtedy słyszę huk przeszywający salon. Odwracam się i widzę na ziemi doniczkę i przy okazji przerażoną minę Hawkeye'a. Do końca życia będę pamiętać ten wyraz twarzy. I jego niezdarne ruchy. Na nasze nieszczęście światło z sypialni się zapala. Cholera. Podbiegam cicho do okna za Clintem i wyskakuje. On tego nie zauważa, bo jest zajęty prawdopodobnie doniczką. Słaby ma zapłon.

-Co robimy?- Zdążam jeszcze usłyszeć, ale mnie już tam nie ma. Biegnę przed siebie. Nie mam pojęcia ile. Czas traci znaczenie. Wchodzę na dach wysokiego budynku. Czasami tu przychodzę. Jest piękny widok. Oświetlone miasto w nocy nadaję piękny krajobraz. Wzdycham, gdy przypominają mi się miłe chwilę. Niestety muszę wyjechać. Złapią mnie. A nie mogę do tego dopuścić.

-Człowieku, możesz zostawić mnie w spokoju? Wkurzasz mnie- mówię, gdy słyszę za sobą ciche kroki.

-Nie, nie zostawię Cię.- Podchodzi do mnie i opiera się o murek koło mnie. Wywracam oczami.

-Dlaczego mnie nie zabiłeś. Miałeś idealny moment w banku- patrzę się na niego. On wzrusza ramionami, a ja znowu przyglądam się oświetlonym budynkom.

-Chybiłem.

Prycham na jego słowa.

-Ty nigdy nie chybiasz.- Odnajduję jego wzrok, bacznie mi się przyglądającemu.

-Pokaż tą ranę.- Odpycha się od murka i staje na przeciwko mnie.

-Jaką ranę?- Marszczę brwi. Kładzie dłoń na moim ramieniu, a ja syczę z bólu. Zapomniałam o niej. Tak się dzieje, gdy dzień jest pełen adrenaliny.

-Pokaż- mówi stanowczo. Mimo to, odpycham go od siebie. Rana kolejny raz pulsuje bólem.

-Spieprzaj.

-Oj, nie ładnie tak się odzywać. Rogers nie byłby zadowolony.

-W dupie mam Rogersa.

-Niezłe manto mu spuściłaś.- Mruga do mnie.

-Nie podlizuj się.

Clinton cicho się śmieje.

-Nie podlizuje!- Podnosi ręce w geście obronnym.- Pokaż to w końcu.- Łapie mnie delikatnie za ramię. Może się wdać zakażenie, a tego byśmy nie chcieli.

Na początku się waham, bo może mi coś pod nieuwagę wstrzyknąć albo ogłuszyć, ale w końcu odpuszczam. Jakby chciał, prawdopodobnie już dawno by to zrobił.

Odpina trochę mojego kostiumu pod brodą i odkrywa moja skórę z materiału na ramieniu. Ciepła skóra spotyka się z zimnym powietrzem. Przechodzi mnie dreszcz.

-Nie wygląda to za dobrze. Powinnaś iść z tym do lekarza.

-Tak, aby mnie złapali. Nie, dzięki.- Spoglądam na niego przez dobre pół minuty.- Nie boisz się mnie?- Unoszę brew.

-Nie, czemu?- Przybliża się do mnie.

-No wiesz... najlepszy zabójca w Nowym Yorku?

-To nie znaczy, że musisz mnie zabić.

-Skąd to zaufanie do mnie?

-Nie jesteś taka.

-Nie znasz mnie.

-Jak masz na imię?

-Jeździec śmierci.

-Pytam się o twoje prawdziwe imię.- Stykamy się klatkami. Zimne powietrze staję się gorące. Parne. Nie mogę prawie oddychać.

-Jak na razie nie poznasz mojego imienia. Musi Ci wystarczyć to.- Widzę na jego twarzy jego lekki uśmiech.

-Na razie. Poczekam.

-To się długo naczekasz.

-Wytrzymam.- Nachyla się nade mną.- Powinnaś już chyba iść.- Czuję jego oddech na policzku. Drżę trochę. Nagle cała chęć ucieczki opuszcza mnie.

-Co masz na myśli?

-Bo inaczej zrobię to.- Czuję jego usta na swoich. Są ciepłe i miękkie. Na początku jest to delikatny pocałunek, ale gdy rozszerzam wargi staje się namiętny. Oplata mnie dłońmi w talii i przyciąga jeszcze bardziej do siebie. Łapie go za ramiona i robię to samo. Odrywamy się od siebie, próbując złapać oddech.

-Fajnie do brzmi. Jeździec i sokół.- Zadziornie się uśmiecha, na co przewracam oczami. Nie, nie brzmi fajnie, ale mu tego nie mówię.

-Możesz się po prostu zamknąć?

-Z chęcią.- Po raz kolejny łączy nasze wargi. Jego ciepłe dłonie przytrzymują mnie. Gdyby nie to, pewnie myśli, że bym mu się wyrwała. Nie teraz. Nie w tej chwili. Wolę gdy jest ktoś blisko mnie. Gdy on jest blisko mnie. Czy to jest dziwne? Jasne.

Przerywamy pocałunek. Opiera czoło o moje, spoglądając mi w oczy. Uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Pewnie bardzo chciał to zrobić. Dlaczego? Pewnie się już nie dowiem. Przez chwilę tak trwamy. Ale tylko przez chwilę. Odrywam się od niego. Odwracam się i idę w przeciwną stronę. Muszę. Nie mam innego wyjścia.

-Nie zobaczę Cię już, prawda?- Słyszę jego głos. Odwracam się i uśmiecham się po raz pierwszy szczerze do niego.

-Sprawdź kieszeń.- Podczas pocałunku udało mi się włożyć do kieszeni karteczkę. Z napisem:

Jeździec śmierci 

Zabójca na zamówienie 

218272888
Nancy Kill

Idę w stronę drzwi, prowadzących na dół. Nie wiem, czemu dałam mu moje prawdziwe dane. Oszalałam, wiem.

-Zadzwonię!- Krzyczy jeszcze za mną. Uśmiecham się pod nosem i idę prosto na lotnisko. Czas z tym skończyć. Z Jeźdźcem śmierci. Londynie- nadchodzę.

***
I jak? :3
Myślę, aby założyć książkę z One Shotami o Avengers.
Jeszcze się nad tym zastanowię, a teraz proszę o gwiazdkowanie i pisanie, czy wam się podobało :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro