Fortepian

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W gęstym cieple czerwcowego popołudnia słońce wpadało pod kątem przez otwarte okno, swoim midasowym dotykiem złocąc wszystko, co napotkało na drodze. Oblewało więc szeroką donicę z pelargoniami zaglądającymi ciekawie do przestronnego salonu, gdzie światło wsiąkało razem z kwietnym zapachem w jasną wykładzinę i rozlewało od trzech szeroko rozstawionych nóg aż po masywny korpus wielkiego fortepianu.
Padało też na Hiacyntę stojącą pośrodku tego lśniącego morza - z błyszczącymi oczami i wypiekami na twarzy - wsłuchującą się w pierwszy nokturn Chopina.

Długie, wąskie palce przemykały z gracją po klawiszach w hipnotyzującym tańcu, od którego Hiacynta nie mogła oderwać oczu. Pelargonie nachylały się zaróżowionymi główkami, jakby i one nadstawiały płatków, by nie uronić żadnego drgnięcia struny.

Hiacynta czuła się bezpiecznie w zagłębieniu fortepianu, do którego mogła przywrzeć z mocniej bijącym sercem. Z sercem uderzającym w rytm muzyki wypływającej spod Jego palców.
Melodia przelewała się po płycie rezonansowej i wypływała tuż przy piersi dziewczyny, otulając ją jak aksamitna chusta. Hiacynta trwała zastygła niczym figura na dziobie statku - z rozchylonymi ustami przemierzała niespokojne wody gry, przez które On prowadził pewnie ich czarny, majestatyczny okręt.

Lubiła oprzeć przedramiona na śliskiej pokrywie instrumentu. Czuła wtedy, że stapia się z nim w jedno, że zaklina swoje odbicie w tym czarnym zwierciadle. Fortepian zdawał się wchłaniać jej obecność i przepuszczać duszę Hiacynty przez szereg rozciągniętych pod klapą strun, a potem pompować do białych klawiszy pod koniuszki Jego palców. Hiacynta wodziła bezgłośne rękoma w lustrzanym odbiciu do Jego rąk, sunących przez klawiaturę tak gładko, jakby klawisze same uprzedzały Jego wolę, ale mogła jedynie imitować tę finezję. Jak wróbel swoim pospolitym świergotem naśladuje słowicze trele, jej ruchy były nieporadne, a ona sama nieopierzona.

Drgnęła, gdy podniósł się z ławy. Czasami robił to - podchodził ku niej i stawał tak blisko, że ich oddechy mieszały się w powietrzu przesiąkniętym zapachem lata. Ona odstępowała od swojej wnęki, a On unosił pokrywę, odsłaniając całe skomplikowane wnętrze fortepianu usłane systemem młoteczków, kołków i strun. Odkrywał drewnianą ramę, która jak żebra osłaniała delikatne drgnienia serca instrumentu przed Jego wzrokiem. Lecz On i tak potrafił je przeniknąć. Znał imię każdej struny, mógł podać jej dokładną długość i położenie, zanucić dźwięk, jaki wyda.

I zostawiał fortepian otwarty właśnie w ten sposób: z wnętrznościami chłonącymi słoneczne promienie. I dopiero wtedy dźwięk odzywał się z pełną mocą.
Dopiero wtedy wybrzmiewał całą gamą subtelności graną przez wszystkie siedem oktaw; płynął z krystaliczną czystością, uwolniony spod troskliwych objęć smukłej pokrywy zadartej teraz ku niebu jak skrzydło. Jakby sama jedna chciała poderwać instrument do lotu. Leżała ufnie na cienkim drążku, bez lęku powierzając mu swój ciężar i wyciągała w rozmarzeniu ku złocistym promieniom igrającym błyskotliwymi refleksami na czarnej powierzchni instrumentu.

Tak, tylko On potrafił wydobywać z fortepianu najbardziej rzewne, najbardziej namiętne tony, z całym drgającym pod Jego dotykiem wnętrzem rozścielonym przed oczami i nie zaszczycić go przy tym bodaj jednym spojrzeniem. Ze wzrokiem utkwionymi poza łukowatą ramę pulpitu, poza przeciwległą ścianę, poza świat widzialny i doświadczalny śmiertelnymi zmysłami, opuszczał Hiacyntę i zostawiał w przestronnym salonie samą z Jego grą wypełniającą każdy kąt, każdy zakamarek, wypełniającą wreszcie Ją samą.

Mimo upału naciskał błyszczący pedał jak kowal uciska miech, tchnąc w tlące się po cichu dźwięki głębokie brzmienie. Z iskry pojedynczego klawisza rozniecał ogień akordów, którego płomienie skakały po całej klawiaturze i zajmowały prędko kolejne oktawy. Nuty sypały się staccato jak iskry, na przemian z gęstym dymem alikwotów, który załzawiał Hiacyncie oczy.

Od tej żarliwości czuła, jak sama się rozognia. Jak uderza w nią fala żaru. Jej skóra: na czole, na karku, wreszcie na policzkach, płonie, gdy wsłuchuje się tak w pożogę wznieconą Jego palcami. Nabierając z trudem drżący oddech zdawało się jej, że roztapia się jak woskowa świeca. Że oparta tak ciężko o ścianę rozmięka i rozpływa się w bezkształtną masę, aż zostaje z niej tylko ogarek, nadal wznoszący resztki knota wśród szalejących płomieni.

Ale nawet ogień muzyki w końcu gasł. Gorąca łuna rozpraszała się, a fortepian stygł, kiedy On odrywał palce od klawiatury.
Odsunął się na ławie i przeniósł na krzesło obok, zapraszając Hiacyntę - jeszcze wspartą o bladą tapetę, jeszcze rozgrzaną, jeszcze zdyszaną - by usiadła koło Niego.

Wolała, gdy to On grał.

Mogła wtedy obserwować zza Jego pleców, niby zza zasłony skrywającej mistrzowską pracownię, jak palcami urabia klawisze jak miękką glinę. Jak lepi dźwięki i formuje je w najbardziej zachwycające kształty, a potem tchnie namiętność w utwór, powołując go do życia w powtórnym akcie stworzenia.
Hiacynta nie mogła konkurować z Jego muzyczną Galateą pełną skromnego piękna i przez to właśnie powabu, pląsającą po całym przestronnym salonie.
Mogła jedynie odpowiedzieć na Jego wyczekujące spojrzenie mizernym echem całej tej zdefiniowanej, dojrzałej formy.

Czasem doradzał jej, jak wyrównać chaotyczną dynamikę. Korygował dźwięki, gdy jej palec omsknął się na niewłaściwy klawisz. Właściwie ciągle ześlizgiwał się gdzieś, gdy Hiacynta co rusz zerkała na Niego zamiast patrzeć na nuty, albo gdy wsłuchiwała się w Jego miarowy oddech uważniej niż w wygrywaną melodię.
Za każdym razem poprawiał ją cierpliwie, znacząc wszystkie wskazówki na zapisanym gęsto marginesie.

Jego bark zbliżał się wtedy do jej barku, kiedy nachylał się przez ramię Hiacynty ku nutom rozłożonym na pulpicie. Kartka wzdychała cicho razem z dziewczyną, gdy ujmował papier, kreśląc w skupieniu między pięcioliniami. Hiacynta cała sztywniała, czując bliskość Jego skóry drażniąca wszystkie jej nerwy. Serce tłukło się wtedy w jej piersi tak głośno, że musiał je słyszeć z uchem tuż obok.
Trudno było uwierzyć, że organ tak złożony zdolny jest wygrywać jedynie dwa tony, zwłaszcza kiedy zdawało się jej, że wybrzmiewa całym kołem kwintowym w szaleńczej improwizacji, przy której Etiuda Rewolucyjna zostałaby się kołysanką.

Dopiero gdy odkładał ołówek i odsuwał się, Hiacynta mogła złapać przejęty oddech i wznowić kołysanie rąk chwytających się kurczowo klawiatury. Ale klawisze ustępowały nawet pod tak niepewnym dotykiem, zmuszając załamujące się palce dziewczyny do koślawego tańca.

- Zobacz. - Przerwał jej pląsy i wyciągnął rękę, ale zamiast znów chwycić za ołówek, ujął delikatnie jej nadgarstek.

Zaskoczony oddech wyrwał się z ust Hiacynty w zastępstwie szelestu kartki. Uniósł jej dłoń, jakby zapraszał ją do tańca przy szepcie letniego słońca, a ona pozwoliła mu na to. Wstrzymała oddech, obserwując jak jej ręka zbliża się do Jego twarzy - do czoła obramowanego kaskadą ciemnych loków, do oczu spoglądających w jej szeroko otwarte tak łagodnie.

Hiacynta mogłaby bez przeszkód wysunąć dłoń z uścisku i przyłożyć do Jego skroni. Dotknąć Jego policzka i drżącą ręką przesunąć po twarzy; oprzeć rękę na karku oświetlonym przez promienie słońca i ogrzać własną zimną skórę. A jednak pozwoliła mu opuścić nadgarstek i podtrzymać bezwolny ciężar omdlewającego ramienia, a potem usadzić opuszki mięknących palców na chłodnych klawiszach - tak zimnych w porównaniu z jego skórą.

- Staraj się trzymać rękę właśnie tak.

Z dłonią w Jego rękach Hiacyncie zdawało się, że leci w tył. Że ześlizguje z wysiedzianej ławy i wpada do głębokiego jeziora, a potem tonie, tonie, przed oczami mając jedynie Jego twarz poza którą wszystko inne blednie i znika.
Ale nie - siedziała wyprostowana na samej krawędzi, z nogami wpuszczonymi między nogi fortepianu.
A On nadal trzymał Ją za rękę.

- Nie opuszczaj nadgarstka i bardziej zaokrąglij palce.

Zsunął dłoń z jej dłoni, muskając palcami skórę i zostawiając na grzbiecie mrowiącą smugę. Hiacynta przygryzła wargę, powstrzymując się, żeby nie potrzeć ręki. Żeby nie przycisnąć jej do piersi, póki nosiła jeszcze na sobie ślad Jego ciepła.

Z lekką głową ustawiła drugą dłoń na wzór pierwszej i znów zaczęła grać.
Widziała kątem oka, jak taktuje okrągłymi, powłóczystymi ruchami. Jakby pieszczotliwie gładził powietrze. Słyszała, jak z uchylonymi ustami oddechem prowadzi frazę, wskazuje, gdzie powinna ją podjąć, gdzie uciszyć, a gdzie natężyć. Wreszcie mimiką odpowiadał na jej nieśmiało wysuwaną interpretację, to marszcząc, to wygładzając czoło - to przymykając, to otwierając szerzej oczy. Nie dotykając fortepianu, całym sobą grał razem z Hiacyntą i robił to o wiele lepiej niż ona.

- Muszę napić się wody - wyszeptała słabo. Ciszej nawet niż zacierający się już akord ostatniego taktu.

Zawsze musiała w końcu wyjść, za każdym razem znajdując inny pretekst. Ześlizgnęła się z odkształconej od jej omdlewającego ciała ławy i sztywnym krokiem przemierzyła długość wykładziny. Wsparła wilgotną dłoń na futrynie i dopiero za drzwiami uwolniła się spod czaru odprowadzających ją oczu. Skręciła, by tuż za rogiem przywrzeć plecami do twardej ściany i osunąć się po niej na miękkich nogach.

Odzielona od Niego jedynie bladoniebieską tapetą i warstwą tynku, przeczesała gęste włosy drżącymi palcami, wypuszczając wstrzymywany od dawna oddech.

A On znów zaczął grać.

Hiacynta przymknęła oczy, przechylając głowę i zaciągnęła się muzyką jak odurzającą wonią. Jej usta rozchyliły się w zachwycie, jakby melodia mogła spłynąć po jej wargach i zaspokoić to nieznośne pragnienie Jego bliskości.
Dopiero kiedy wyszedł, innymi drzwiami, zostawiwszy za sobą ciepłą jeszcze od Jego ciepła ławę, mogła podejść spokojnie do jedynego świadka swoich przeżyć - do zaufanego powiernika gorących pragnień, któremu wyznawała bez słów całą swą płochliwą bezsilność: samotnego fortepianu.

Zniżyła siedzisko z cichym chrobotem gałki, otworzyła zamknięte nuty i zastygała z rękami w powietrzu. Jej wzrok przebiegł po biało-czarnym szeregu klawiszy zdolnym do ożywienia zapisu równie biało-czarnej kartki i nadania mu barwy uczuć o wszelakich odcieniach. Zanurzyła palce w klawiaturze, maczając same koniuszki w tych dwóch kolorach. Pogładziła tkliwie rząd klawiszy łagodnym ruchem nadgarstka, zebrała ciepło Jego dłoni zakrzepłe na ich powierzchni. Starła z namaszczeniem ślady Jego obecności, a instrument podążał wraz z nią szlakiem Jego rąk i nucił echo Jego gry.

Hiacynta wspinała się wraz z muzyką, coraz wyżej i wyżej, w rozanielonym pochodzie, a głos fortepianu wtórował jej śpiewnie. Nachyliła się z półprzymkniętymi oczami, a instrument szeptał jej do ucha wszystko to, o co nie śmiałaby zapytać inaczej. Odchylała się, przydeptując pedał forte, który spajał wszystkie jej pragnienia w powłóczysty gradient rozbrzmiewający przeciągle w całym salonie. Nie wypierał Jego obecności wiszącej nadal w powietrzu, ale dopełniał jej własną, hiacyntową i wiązał w jedno, dopóki fortepian snuł swoją pieśń.
Ale kiedy już żadną miarą nie mogła pod pretekstem repetycji rozwlekać gry na kolejną voltę - kiedy po da capo następowało niepodważalne fine - przekraczała dwie kreski na końcu taktu, a krucha nić porozumienia pękała ponownie.
Jego obecność oddzielała się od obecności Hiacynty i w zamian napełniała dziewczynę żalem, że oto znów rozminęli się bezpowrotnie.

Opuściła wilgotne dłonie na kolana, trwając tak przez chwile z pochylona głową, jakby w cichej modlitwie o cud.
I cud zdarzył się, gdy zdjęła z pulpitu nuty, a pod nimi ukazały się inne, które mógł przecież zostawić tylko On.

Twarz dziewczyny odbijała się w czarnej tafli, kiedy wpatrywała się usilnie w dwie akolady połączone niczym mostem prostą czarną linią. Linią, po której Hiacynta powiodła z niedowierzaniem palcem, przechodząc od partii opisanej wąską kursywą jako piano 1 i rozpoznając w niej utwór, który ćwiczyli tak długo. Była tak przejęta realizacją wszystkich zapisków, że pośród tylu słów umknęło jej to jedno, najważniejsze, przycupnięte tuż pod tytułem. Prima.

Uczył ją utworu na cztery ręce. Na jej dwie niepewnie, prowadzące główną melodię w górnej oktawie i Jego dwie, dopełniające legowanymi szesnastkami polifoniczną fakturę.
Hiacynta odwróciła głowę i dostrzegła Go na progu, dzierżącego bliźniaczą, czarną ławę w swoich delikatnych dłoniach. Zaschło jej w gardle, jakby słońce wygrzało je przez szyję, którą przyozdobiło wąskim naszyjnikiem promieni.

- Gotowa? - Przeszedł przez całą szerokość nagle wcale nie tak przestronnego salonu i ustawił drugą ławę po jej lewej.

Od strony serca Hiacynty, bijącego głośno i równo jak metronom.

Kiwnęła tylko głową, niezdolna wydusić ani słowa, ani dźwięku. Usiadł przy niej, tak blisko jak jeszcze nigdy wcześniej - teraz naprawdę ramię przy ramieniu, dłoń przy dłoni.

Jej pierwszy takt widniał nad Jego pierwszym taktem o jednakowym metrum, z takim samym kluczem, we wspólnej tonacji. Jej lewa, zimna ręką spoczęła obok Jego prawej i ciepłej, a ich palce dzieliły zaledwie trzy tony przedkoncertowego napięcia.

Zachodzące słońce maskowało czerwień policzków Hiacynty, kiedy podchwycił jej spojrzenie, czekając na sygnał do rozpoczęcia. I dała mu znak drżącym skinieniem, a ich palce spadły jednocześnie na klawiaturę.
Jak dwie krople wody, które szybko zamieniły się w strumień spływający dźwięczną kaskadą po kolejnych klawiszach, grali w jedności doskonalszej niż mogłaby kiedykolwiek marzyć.

Oddech Hiacynty zrównał się z Jego oddechem, Jego serce z jej sercem. Podział na jej i Jego ręce rozmył się w płynącej łagodnie muzyce, która wypełniła cały przestronny salon, wylewając się przez otwarte okno i rosząc zarumienione pelargonie.
Ich dwa ciała stały się jednym organizmem, kierowanym wspólną myślą, przemieniającym dwa systemy w jedną linijkę, cztery dźwięki w jeden akord - wspólnym tańcem po klawiaturze tworząc jedną, harmonijną całość.

Hiacynta odważyła się spojrzeć na Niego, dopiero przydeptując pedał na fermacie ostatniego dźwięku. Oddychała szybciej i głębiej niż kiedykolwiek wcześniej, jakby po raz pierwszy w życiu zakosztowała prawdziwego powietrza.

Ich oczy spotkały się i dostrzegła w Jego spojrzeniu to samo spełnienie, to samo radosne uniesienie, które napełniało ją samą.
Właściwie nieświadomie nachyliła się ku Niemu, aż ich ramiona zetknęły się ze sobą.

A potem ciepłe ręce odnalazły zimne dłonie, a ciemne usta miękkie wargi i znowu stali się jednością, złączeni ze sobą przy fortepianie. Czerwcowe słońce zachodziło za oknem, zalewając czerwonawą łuną przestronny salon, a ciepłe powietrze skraplało się echem Petite Suite Debussy'ego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro