Cel - Weiser
Joachim Roth
Zajechałem pod klasztor. Wysiadłem z auta i poprawiłem mundur. Od razu zobaczyłem jak zakonnice zaczęły szeptać coś paru dzieciom, które pewnie trafiły tu bo są sierotami czy coś w tym stylu. Powoli udałem się w ich stronę, a z każdym moim krokiem siostrze zakonnej, która została przed budynkiem zapewne przyśpieszało tętno. Stanąłem naprzeciwko młodej kobiety, która drżała.
- Ratujecie te dzieciaki? - spojrzałem na pocieszne dzieciny, które bawiły się ze sobą w śniegu, próbując nie zwracać na mnie uwagi. Tylko jedna dziewczynka, o bardzo specyficznej i znajomej mi urodzie wpatrywała się we mnie, stojąc obok siostry.
- To sieroty... - wyszeptała kobieta, spuszczając wzrok.
- Ratujecie żydowskie dzieci? - spytałem patrząc na dziewczynkę.
- Nie, proszę pana. To niedozwolone... - zaprzeczyła, szybko machając głową.
Kucnąłem i zawołałem małą dziewczynkę z lokami.
- No chodź, podejdź. - powiedziałem po swojemu. Zapewne mnie nie zrozumiała.
Skinąłem głową, aby podeszła do mnie bliżej. Teraz już zajarzyła o co chodzi i malutkimi nóżkami przydreptała, zaraz siadając moje kolana. Zakonnica stała jak wryta, a kropelki potu spływały jej po czole.
Mała zadowolona wpatrywała się w moje oko, spoglądając co chwilę na opaskę. Uśmiechała się i rozciągała różowe od zimna policzki. Uśmiechnąłem się szeroko do małej Żydówki, po czym zwróciłem się do siostry.
- Nie? - znów wróciłem wzrokiem na siedzące na moich kolanach dziecko.
- Panie oficerze ja... - zaczęła, ale jej przerwałem.
- Pomożecie mi? Mam sprawę... - zacząłem, zostawiając dziecko na ziemi i podnosząc się do góry.
- Idź się bawić. - siostra pogoniła dziewczynkę z lokami do reszty, odprowadzając ją wzrokiem.
Dobrze, test zdany. Jeżeli jakiś Niemiec by tu przyjechał, na pewno siostry nic by nie powiedziały. Zapewne... a raczej na pewno zależy im na życiu niewinnych dzieci i ewentualnie nie wkopały by mnie. Zatem pora się zapytać.
- Jaką sprawę, proszę pana? - zapytała, wciąż nie patrząc mi w oczy.
- Nie bój się mnie. - oznajmiłem, chcąc nawiązać z nią kontakt wzrokowy. - Mam w domu... Polkę. Ma 16 lat, ja, nie mogę z nią mieszkać. Zaraz ktoś się czegoś domyśli. Muszę znaleźć jej bezpieczne miejsce, w którym nic nie będzie jej zagrażać.
Zakonnica spojrzała na mnie podejrzliwie i z lekkim oburzeniem, nawet nie wiem dlaczego.
- Jak to? - zapytała, jąkając się i marszcząc brwi.
- Kobieto. Uratowałem Polkę i nie mogę jej trzymać u siebie w domu bo ją znajdą i zabiją! - warknąłem do kobiety, która chyba nie mogła uwierzyć, że SS-Man mówi jej, że znalazł Polkę i szuka dla niej bezpiecznego miejsca.
- Co się dzieje? - od naszej lewej przyszła starsza zakonnica. Siwowłosa spojrzała na nas i oczekiwała odpowiedzi.
- Ten pan, on chciałby chyba abyśmy zaopiekowały się dziewczyną. Uratował Polkę. - wydukała zapewne przełożonej.
- No... ale to jak to... - zaczęła się głowić.
- Dam wam pieniądze, ile chcecie, ale zaopiekujcie się nią. Dajcie jej chociaż schronienie, dach nad głową. - mówiłem z ciężkim bólem serca.
- No weźmiemy. Daj Boże, aby to nie była żadna zagrywka, aby jutro nie przyjechało tu Gestapo... - jęknęła siwowłosa.
- Nie przyjedzie! Przysięgam, że nic się nie stanie. Dostaniecie też pieniądze, obiecuję. Nie wiem jeszcze kiedy ją przywiozę. Dziewczyna nazywa się Irena. - oznajmiłem i zawróciłem się, aby udać z powrotem do auta, ponieważ było mi ciężko dalej dyskutować na ten temat.
- Dlaczego pan to robi? Dlaczego ją pan uratował? - młoda siostra dogoniła mnie i spojrzała zaintrygowana.
- Czy tak nie powinni postępować ludzie? - zadałem jej pytanie i wsiadłem do auta.
***
Zatrzymałem się przed biurem. Siedziałem tak jeszcze dłuższą chwilę za kierownicą, myśląc, jak by tu najbardziej odwlec wyjazd Irene. Nie chciałem, aby siedziała w klasztorze... ale tam będzie chyba najbezpieczniej.
Nagle ocknąłem się, widząc chwiejącą się matkę "mojego" przyszłego dziecka, która ciągnęła się mozolnie po chodniku. Jezu, Maria! Czy ona zwariowała?! Spiła się i teraz nie może utrzymać na nogach... Zresztą, co tam z nią. Dziecko!
Wysiadłem, gotów obstawić kobietę, lecz zobaczyłem jak zostawia za sobą ślady krwi. Zrobiło mi się zimno i rzuciłem się pędem w jej stronę.
- Linda! - wrzasnąłem, kiedy kobieta przysiadła na ziemi, trzymając ręce między udami, które zaraz splamiły się krwią.
Cholera...
- Joachim... - jęknęła boleśnie, skręcając się z bólu.
- Linda! Co się stało? Kto ci to zrobił?! - zacząłem wypytywać, łapiąc ją za ramiona i oglądając, gdzie znajdują się rany.
- Twoje dziecko... Ja chciałam, abyś je miał. Polacy, napadli na mnie, było ich dużo. - tłumaczyła, sapiąc ciężko i mrużąc powieki z bólu. - Ja przepraszam... - łzy poleciały jej z oczu.
- Nie myśl teraz o tym. Cicho... - uspokajałem ją - Pomocy! - krzyknąłem z nadzieją, że zaraz wybiegnie paru funkcjonariuszy.
- Znowu sprawiłam ci zawód. - zaczęła, pociągając nosem i ściskając swój brzuch.
Z budynku wybiegło paru żołnierzy wraz z podoficerem. Widząc aktualną sytuację od razu udali się w naszą stronę, spanikowani widokiem.
- Herr Hauptsturmführer, co... - zaczął podoficer, lecz aktualnie nie było czasu na wytłumaczenia.
- Gówno! Zabierać ją szybko do środka! - rozkazałem, widząc, że wokół zaczyna robić się zamieszanie.
Wbiegliśmy z Lindą do środka, kładąc ją na czarno-białych kafelkach. Franziska siedząca przy biurku od razu wstała i podbiegła do nas, patrząc przerażona. Nagle wybiegła i wróciła po paru sekundach wraz z Friedrichem, który chyba też będzie potrzebował opieki lekarskiej, bo zapewne dostanie wylewu jak zobaczy swoją nałożnicę w takim stanie.
- Co jest kurwa...? - wytrzeszczył oczy, spoglądając na żołnierzy klęczących przy pani Sturmbannführer. - Joachim?!
Jakbym to na pewno zrobił ja!
- Co?! - warknąłem, gotowy na sprzeczkę z przełożonym.
- Czemu Linda wykrwawia się na podłodze?! - krzyknął na mnie, oczekując odpowiedzi.
- Znalazłem ją taką przed wejściem! - również uniosłem głos, patrząc ze wściekłością na starego Freda.
- Trzeba ją zawieźć do szpitala! - zauważył podoficer, próbując do nas dotrzeć.
- Żaden szpital! Tam jej nie pomogą. Idziemy z nią do mojego wozu. Mój lekarz się nią zajmie.
Już ruszyłem za nimi, kiedy to Friedrich stanął mi na drodze.
- Ty zostaniesz tutaj. - rozkazał i zniknęli za szklanymi drzwiami, a ja zostałem sam z Franziską.
- Boże... Mnie to byście tutaj zostawili. Linda to ma dopiero... - rzuciła cicho pod nosem, wzdychając.
- Szanujemy cię bardziej niż ją. - poinformowałem blondynkę, zapewniając o prawdzie.
- Co jest? - z tyłu wyłoniła się dwójka oficerów, moich współpracowników: Ewald i Matthias.
- A to tylko krew. - wzruszyłem ramionami, nie dopuszczając do siebie myśli, że takie coś w ogóle mogło się stać.
- Linda... Coś jej się stało. - dorzuciła blondynka.
- Oh nie... - lamentował Ewald, który również był stałym kochankiem Sturmbannführer.
Matthias brzydził się nią, więc rzucił tylko beznamiętne 2"ojoj" i w sumie się nie przejął.
- Ej, ona poroniła. - zaczęła analizować Franziska - Którego z was to było dziecko? - przeleciała wzrokiem po naszej trójce.
- Ja w tym nie uczestniczyłem... - Matthias uniósł ręce, wykrzywiając minę.
Spojrzeliśmy po sobie z Ewaldem, a nikt nie warzył się powiedzieć pierwszy. W końcu mój towarzysz otworzył usta.
- Wspominała, że to moje... - przygryzł wargę, niezadowolony - Ale ja w to nie wierze!
- Wiesz, że zapewniała mnie, że to moje? - odchyliłem głowę do tyłu i spojrzałem na niego spod przymrużonej powieki. - Zaczekajmy do powrotu Friedricha, jestem ciekaw co usłyszymy...
Gdy Ewald powiedział, że Linda też próbowała go wrobić trochę mi ulżyło, a sumienie przestało obwiniać tylko siebie. Smutek nieco odpuścił, lecz sama myśl, że nowe życie, które powstało, równie szybko zniknęło i nie będzie miało już szansy na życie. Chociaż nie wiem czy w tych czasach to nie lepsze rozwiązanie.
Usiedliśmy na skórzanych kanapach w głównym pomieszczeniu, stojących naprzeciwko biurka informacyjnego Franziski.
- Chcecie się czegoś napić? - zapytała nas kobieta.
- Ta, whiskey... - spojrzał na nią Ewald.
- Zrób nam herbatę i będziemy zadowoleni. Dziękujemy. - oznajmił jak zawsze grzeczny Matti.
Minęło już parę godzin, a my dalej siedzieliśmy nic nie robiąc na sofach, olewając totalnie dzisiejsze obowiązki. Inni oczywiście wykonywali robotę, ale my byliśmy przecież zbyt przejęci stanem von Bandemar. W końcu przez drzwi wszedł Friedrich ze łzami w oczach.
- Kurwa! - zaklął - Mój potomek... przyszłe dziecko umarło! Kto ją puścił sam? Debile! Zaraz was zdegraduje sukinsyny... - przechodząc obok nas krzyknął wymachując rękoma i udał się schodami w górę do swojego biura.
- Linda straciła już w moich oczach jakikolwiek szacunek do swojej osoby... - oznajmiłem towarzyszom, zastanawiając się jak kobieta mogła nie przewidzieć, że dowiemy się, że próbowała każdemu wcisnąć to biedne dziecko.
- Powiedziała każdemu oprócz Freda, czekając aż któryś dobrowolnie się zgodzi na wychowanie jej bachora... Właśnie, od paru tygodni nie zaczepiała mnie z tym dzieckiem.
- Bo ja się, kurwa, zgodziłem... - fuknąłem, kręcąc głową.
- Brawo, tak cię... tak was wydymała ta cała Linda. Pięknie, pogratulować! - Matthias klasnął w dłonie, puszczając wiązankę w naszą stronę.
- To na co teraz wyjawiła Fredowi, że to niby jego? - Ewald zapytał, głęboko rozmyślając.
- Bała się, że straci główne źródło dochodów i awansów. - wzruszyłem ramionami, opierając się o kanapę. - Tobie też wmawiała, że Fred jest za stary na dziecko?
- Jasne, że tak. - potwierdził kolega.
Oboje westchnęliśmy głośno. Matthias patrzył na nas z zażenowaniem, co chwila wymieniając spojrzenie z Franziską.
***
Wszedłem do mieszkania, gotów na rozmowę z Irene.
Byłem już strasznie przemęczony sytuacją z dzisiaj. Zdenerwowany, poirytowany i spięty... Muszę to jeszcze przetrwać i oswoić ją z tą sytuacją. To dla jej dobra...
- Witam... - uśmiechnięta powitała mnie, wtulając w zimny płaszcz.
Cholera... Nie pomagasz mi w tym.
- Cześć... - rzuciłem, zaczynając rozbierać się z ciepłego okrycia.
- Zrobiłam dzisiaj kurczaka... Udało mi się kupić. Byłam aż na wsi. - opowiedziała mi radośnie.
- Nie powinnaś chodzić aż tak daleko. - stwierdziłem i udałem się za nią do kuchni.
- Aj, przestań. Nic mi nie jest. - wzruszyła ramionami, podając talerz, na którym widniało wyśmienite danie.
- A gdyby było? - spytałem nieco zły.
Dziewczyna przewróciła oczami i znalazła się nade mną. Poczułem jej smukłe dłonie na ramionach i za chwilę falowane włosy zetknęły się z moją szyją. Pozostałem w bezruchu, nie wiedząc co począć.
- Ale nie było... - szepnęła mi do ucha, a mnie przeszedł niekontrolowany dreszcz.
Kuźwa, czemu ona mi to robi...
- Siadaj, zjedz ze mną. - wskazałem szybko na miejsce przede mną.
- Ja już jadłam. Ugotowałam kompot, chcesz? - wskazała na dzbanek.
Kiwnąłem głową, delektując się potrawą. Irene schyliła się po szklankę, oczywiście na prostych nogach, wypinając się w moją stronę. Mój wzrok odruchowo poleciał... Kurwa mać, Joachim! Zły na siebie spuściłem wzrok w talerz, przycisnąłem nóż do stołu, który wyleciał mi z ręki, uciekać na podłogę. Podjąłem próbę złapania go, wyglądając zapewne jak dureń. Irena odwróciła się, marszcząc brwi i obserwując mnie uważnie.
Pochylony nad podłogą uniosłem głowę i spojrzałem na brunetkę.
- Wszystko leci mi dzisiaj z rąk... - uśmiechnąłem się, podnosząc sztuciec.
- Daj mi to. - podeszła i wrzuciła nóż do zlewu.
Wyjęła kolejny z szuflady i położyła na stole. Zaraz znów wróciła i nalała do szklanki kompotu z suszu. Usiadła naprzeciwko i przysunęła napój do mnie.
- Dziękuję. - skinąłem i upiłem łyka, rozanielony smakiem dzieciństwa.
Skończyłem posiłek. Siedzieliśmy teraz w salonie, a Irene próbowała odszyfrować coś z niemieckich książek.
- Jak to się czyta? Te kropeczki? - wskazała na ö.
- Umlaut... to jest. Kropeczki... - spojrzałem na nią z powagą.
- Coo? - roześmiała się, spoglądając na obcą jej literę.
- Czekaj, ale jak to jak się to czyta? - zmarszczyłem brwi nie wiedząc o co jej chodzi.
- No, jak ja mam to wymówić?
- No normalnie. - wzruszyłem ramionami - przecież gadasz po niemiecku, właśnie to robisz!
- No ale nie potrafię pisać ani czytać! - rozłożyła ręce, wytrzeszczając oczy. - Powiedz mi słowo z tym.
- Schön. - rzuciłem, patrząc na reakcję.
Ona milczała, lecz po chwili zamknęła książkę i zdenerwowana odłożyła ją na półkę. Warknęła coś, co brzmiało ,,zasrany niemiecki". Co po polsku znaczy niemiecki to wiem, ale to pierwsze? Nie kojarzę...
- Irene, muszę ci coś powiedzieć. - na te słowa dziewczyna od razu się obróciła, a oko jej zabłyszczało.
- Tak? - przyleciała, siadając obok mnie zafascynowana.
- Nie jesteś u mnie bezpieczna. Rozmawiałem z zakonnicami z klasztoru. Wezmą cię do siebie... - zmusiłem się do wypowiedzi.
- Co? - spojrzała mi w oczy, nieco wystraszona. - Przecież, mówiłeś, że jestem jakąś twoją siostrzenicą, Joachim. Ja nie chcę... - źrenice zaczęły jej drżeć, a oczy się szklić.
- Ej przestań. Nie rób tak! - zagroziłem, aby nie próbowała wziąć mnie pod włos swoim płaczem. - Będę cię odwiedzać. Musisz mieć swoje życie... Zapewnię ci tylko bezpieczne miejsce.
- Dlaczego klasztor? - spytała zawiedziona. - Zatrudnij mnie jako służącą! Nie wiem, ja nie chcę mieszkać u kogoś innego. - zaczęła lamentować.
- Nie jesteś u mnie bezpieczna. Niektórzy zaczynają już coś podejrzewać. - oznajmiłem, próbując wymusić zrozumienie od młodej.
- Coś robię źle... Coś muszę robić źle, dlatego mnie tu nie chcesz. Joachim ja jestem w stanie zrobić wszystko. - zerknęła na chwilę w dół, zaraz spoglądając w moje oko.
- Nie, to nie o to chodzi! - stwierdziłem, aby zapobiec rozwojowi sytuacji.
Byłem już dzisiaj na skraju załamania. Te sytuacje mnie przerosły, zaraz nie wytrzymam.
- A o co? - spytała słodko i położyła dłoń na moim udzie.
Zmierzyłem ją z zapewne dziwną miną, ale nie mogłem się ruszyć ani nic powiedzieć. Moje ciało odmówiło współpracy.
- W sumie to by było dziwne, abyś tak sobie bez powodu wziął mnie do domu. - przeciągnęła, jadąc ręką w górę i wciąż utrzymując ze mną kontakt wzrokowy.
Gdy tylko dotarła do kluczowego miejsca poderwałem się z kanapy, patrząc na nią lekko zestresowany.
- Spróbuję załatwić inne miejsce niż klasztor. - oznajmiłem, błądząc wzrokiem po pokoju. - Wychodzę, możliwe, że nie wrócę na noc. - poinformowałem, już udając się do wyjścia.
- Ostatnio gdy nie było cię w nocy ktoś dobijał się do mieszkania... On wymawiał moje prawdziwe imię. Nie chce być tu sama. - nie patrząc mi w oczy wyjawiła sekret.
- Dobrze, wrócę. - zapewniłem i wciąż ubrany w mundur wyszedłem z mieszkania. Przed tym zadzwoniłem tylko pod znajomy numer, uprzedzając, że wpadnę z wizytą.
Zapukałem do drzwi, na wstępie zostałem wciągnięty za krawat do środka, a górne guziki szybko się rozluźniły.
- Wanda... - uśmiechnąłem się zawadiacko, spoglądając z góry na rozluźniające mój kołnierz dłonie - Dawno cię nie było. - rzuciła, spoglądając w moje oko.
- Przepraszam... Dużo robo... - nie dokończyłem, ponieważ kobieta złączyła nasze usta, oddając się namiętnemu pocałunkowi.
Po omacku zjechała rękoma w dół, zaczynając luzować również mój pasek o spodni.
- Może daj się rozbierać? - zaśmiałem się, powoli czując jak wszystkie nazbierane negatywne emocje ulatywały z każdą następną sekundą.
- Nie... To zajmie ci zbyt dużo czasu. Musimy sporo nadrobić... - przygryzła moją wargę i pociągnęła ją w swoją stronę.
W jednej sekundzie obróciłem ją przyciskając przodem do drzwi. Zbliżyłem się i musnąłem delikatnie jej kark. Widziałem zadowolony uśmiech kobiety...
- To dziwne być kochanką SS-Mana... - zaczęła, lecz jej przerwałem.
- Shhh... - zakryłem jej usta dłonią, przykładając policzek do jej głowy.
***
Waleria Badosz
Siedziałam właśnie z kawą w biurze Thorstena, bez Rudolfa. Weiser siedział zadowolony, spoglądając na mnie dosyć podejrzanym wzrokiem, którego zazwyczaj u niego nie widziałam.
- Hertha, pamiętasz tamtą przejażdżkę konną, na którą się kiedyś wybraliśmy? - zapytał niepewny, a ja już przejrzałam jego zamiary.
Nie... Thorsten... nie zdecydujesz się teraz na mnie. Ja... mam Rudolfa... Ostatnim razem, zachowałam się dziwnie, dowiadując się, że Rudi prawie sprzedał sobie w łeb. Moje irracjonalne zachowanie było całkiem szczere, a do mnie zaczęło dochodzić to, że zwaliłam zadanie po całej linii... bo... zakochałam się. Kurwa, zakochałam się w pieprzonym Niemcu. Nie mogę, nikt nie może się dowiedzieć. Na razie jest dobrze, tak, jak jest i niech tak zostanie.
- Pamiętam. - uśmiechnęłam się na siłę.
- Chciałabyś może powtórzyć tę przejażdżkę? Potem zapraszam do mnie. Mam dobrego szampana...
- Uh... - zaczęłam - zaskoczyłeś mnie. Thorsten, mój drogi, mogłabym dać ci odpowiedź jutro?
- Naturalnie. - oznajmił wesoło, posyłając mi radosny uśmiech.
Ja pierdole, czemu wszystko zawsze musi mi się spieprzyć?
Thorsten najwyraźniej nie wiedział o uczuciach jakie żywi do mnie Rudo. On naprawdę go uwielbia i nie zrobiłby mu takiego świństwa. Najwyraźniej jest nieświadomy. Najgorsze jest to, że trzeba dzisiaj złożyć raport, a ja boję się, co dowództwo nakaże... A ja nie mogę mu powiedzieć o naszym tajemniczym związku.
***
- Pamiętasz tę akcję, jak mieli zgarnąć Cezarego? - zapytał mnie Bronek.
- No ta, ale nie przyszli tam. Koniec końców. - oznajmiłam.
- Dziwne to... - syknął Bronisław pod nosem.
- Właśnie, a mieliśmy dorwać rudą jędze. - pokręciłam głową.
- Dobry! - przywitał nas Cezary.
Za nim powolnym krokiem spacerowała jego wybranka - Marzena. Jak tylko ją zobaczyłam zrobiło mi się niedobrze. Szpicel!
- Co nowego? Nierobie? - spytała mnie z arogancją.
- Thorsten mnie zaprosił. Na szampana i konną przejażdżkę. - uśmiechnęłam się parszywie, lecz zaraz dotarło do mnie, że przez przechwałki i popisy już wyśpiewałam to, co niekoniecznie chciałam mówić.
- O proszę! Pół roku, a on w końcu cię zauważył... - wyszczerzyła zęby.
- Co mam dalej robić? Są jakieś konkretne zadania? - zwróciłam się do chłopaków.
- Przeczuć się na Gruppenführera. - poinformowała mnie rudowłosa.
- Aa, a co z Maierem? - zapytałam, próbując ukryć stres.
- No nic. Teraz masz zabawić się Weiserem, tak, aby każda jego informacja była twoją informacją. - zadowolona usiadła i odpaliła papierosa, zerkając na zegarek.
Spoglądałam błagalnym wzrokiem na panów, którzy byli bezsilni, a raczej takich grali.
Jak to mam zacząć spotykać się z Thorstenem...? A, a Rudolf?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro