Czemu, Dobry Boże?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Joachim Roth

- Weźmiesz ze sobą Ericha i pójdziecie zobaczyć co kombinują te młode Polaczki. Jasne? - stary grzyb Fred wydał rozkaz.

- Jasne. - przytaknąłem olewająco. - Już bierzemy się do roboty.

- Idź już. - machnął ręką, odpalając papierosa.

Wyprężyłem się, unosząc rękę do góry i rzuciłem szybkie,, Heil Hitler". W tym czasie weszła jedna z pracownic. Mina jej zrzedła, gdy tylko mnie zobaczyła.

- No spierdalaj już! - wytrzeszczył się na mnie, zaraz uśmiechając do onieśmielonej blondynki.

Zacisnąłem tylko zęby, patrząc się na niego z wyrzutem spod daszka czapki.

Wyminąłem dziewczynę, zerkając na nią pogardliwie i wyszedłem.

- Erich! - wydarłem się na cały korytarz.

Przechodzący obok szeregowy podskoczył, przyspieszają kroku i spuszczając wzrok do dołu. Brak odzewu, no to idziemy do Lindy!

Tak, idziemy do Lindy... Na samo jej wspomnienie coś złapało mnie za serce, w żadnym wypadku nie było to przyjemne.

Nacisnąłem klamkę i odnalazłem Ericha! Troszkę mu przeszkodziłem, ale mam to w dupie... Wróci to się pobawi.

Gołąbeczki nie usłyszały, że drzwi się otworzyły. Całe szczęście wszedłem w odpowiednim momencie, jeszcze przed kumulacją całej tej sytuacji.

Chłopak siedział na krześle, na nim okrakiem siedziała oczywiście Linda. Normalny widok, dzień jak co dzień. Najbardziej bawiło mnie to, jak ostatnio płakała, że jest w ciąży i to moje dziecko. Sugestia, abym ją poratował. Zabawne. Tak czy inaczej, rozpaczająca dama jedną ręką próbowała rozprawić się z jego klamrą pasa od spodni, drugą zaś trzymała go za gardło, nieco dusząc, zarazem go całując. Ja jej nigdy bym na coś takiego nie pozwolił, młody nie powinien jej tak ulegać...

- Ekhem! Erich, zabieraj płaszczyk, zimno dzisiaj. Jeszcze się przeziębisz. Idziemy na zwiady. - oznajmiłem, obserwując jak Linda zeskoczyła speszona, słysząc mój głos.

Zdezorientowany chłopak zerwał się na równe nogi, salutując mi.

- Już idę! - oznajmił żywo, rozglądając się za płaszczem.

Linda stała ze wzrokiem spuszczonym w dół. W końcu na mnie spojrzała, uśmiechnąłem się do niej sztucznie, z widoczną pogardą.

- Pożegnaj się z mamusią, młody i idziemy. - poszedł za mną bez słowa.

Ruszyliśmy korytarzem, podoficer szybko zrównał się ze mną, patrząc czy idzie na dobrą nogę.

- Herr Hauptsturmführer, jaki mamy rozkaz? - spytał.

- Już ci mówiłem, że mam na imię Joachim.

- Czyli pańsk... - urwał na chwilę - twoje imię jest pochodzenia hebrajskiego? - zapytał podstępnie.

- Biblijnego - wolałem tak to określić.

- Jesteś wierzący?

- Chodziłem... do kościoła, przed wojną. Moja rodzina jest katolicka.

- Czyli nie wierzysz.

- Wierzę w Boga, wierzę też, że Bóg da nam za to wszystko nauczkę. - podsumowałem, a młodego chyba wzięło na przemyślenia, bo aż do momentu, dopóki nie wsiedliśmy do auta milczał.

- A ty? - przekręciłem kluczyk w stacyjce i spojrzałem na kolegę.

- Sam nie wiem. - wzruszył ramionami.

Przytaknąłem sam sobie, wzdychając.

- W wiosce oddalonej o parę kilometrów stąd podobno coś się dzieje, widziano partyzantów. Mamy to sprawdzić. - oznajmiłem, ruszając.

Po około 20 minutach byliśmy już w danej wiosce. Wszędzie pusto, jak gdyby wiedzieli, że ktoś przyjedzie. Spojrzeliśmy po sobie, przeczuwając coś. 

- Partyzant to chyba raczej kryje się gdzieś w lesie, powinniśmy iść tam! - blondynek wskazał na pobliski las.

- Może kryć się też w którymś z domów, chociażby przyjść coś zjeść.

- Proszę panów! - wykrzyczał za nami jakiś piskliwy, ale męski głos. 

Obróciliśmy się na pięcie, spoglądając na wysokiego rudowłosego. Wiekiem był podobny do Ericha. Podbiegł, zaczynając.

- Panowie w sprawie tych z partyzantki? - spytał szeptem. - Zawiadomiłem jednego z waszych żołnierzy, ja was zaprowadzę. - powiedział, a jego niemiecki był okropny.

- Kapuś? Twoi cię jeszcze nie zarżnęli? - zaśmiałem się, spoglądając na pewnego siebie blondyna.

- Ja jestem Volksdeutschem, wolałem stanąć po tej lepszej, wygranej stronie. - posłał nam szeroki uśmiech.

Nawet do głowy mi nie przyszło, aby faktycznie sprawdzić jego papiery.

- Ty, Volksdeutsch, podszlifuj swój niemiecki akcent. - zwrócił mu uwagę Erich.

- Wiem, wiem. - przytaknął nam. - Panowie idą za mną. Oni kryją się w lasach, proszę być uważnym.

Ruszyliśmy oboje za nieznajomym, który wprowadził nas w gąszcz. Po paru minutach marszu znaleźliśmy się przy czymś, co przypominało okopy.

- Sami pobudowali. Panowie się rozejrzą na lewo, a ja pójdę w prawo. Zawołam panów, gdybym coś po nich znalazł. - nim zdążyliśmy się obrócić, chłopak zniknął nam z pola widzenia.

Nie chciałem straszyć młodego, ale czułem niepokój. Do tego... właśnie uświadomiłem sobie, że zostawiłem kluczyki w aucie.

- Erich... - zacząłem. 

- Tak, Hauptsturmführer? - usłyszałem załamujący się głos.

- Zostawiłem klucze w aucie. - oznajmiłem - Wyjmij broń... - uprzedziłem młodego. 

Sam sięgnąłem ręką do kabury, kiedy usłyszałem strzał. Odruchowo uchyliłem się, widząc kątem oka, że Erich zniknął mi z pola widzenia. Przeładowałem broń i podniosłem głowę.

- Łapcie kulki, Szwaby! - jeden z trójki młodych chłopaków, krzyknął coś w ojczystym języku i wymierzył prosto we mnie.

Jeden strzał, pożegnałem bruneta. Za drugim padł jego kompan. Usłyszałem świst koło ucha, za chwilę czując, jak coś okropnie szczypie mnie w policzek. Zignorowałem ból, wciąż strzelając do ostatniego. Kiedy było już po wszystkim, chciałem zacząć szukać Ericha. Usłyszałem za sobą ciche ,, auf wierdersehen " kiedy to spod moich nóg ktoś wystrzelił. Znów usłyszałem ten dźwięk, jak czyjeś ciało obija się o ziemię.

Zerknąłem pod nogi. Erich leżał, telepiąc się cały. Najbardziej jednak trzęsła się jego prawa noga. Wystraszony wzrok wpatrywał się we mnie, a broń wyleciała z jego ręki. 

- Herr Hauptsturmführer... - wydukał boleśnie.

Poczułem się niedobrze. Krew odeszła mi z głowy, a ciało zalane zostało gorącem.

Mój wzrok spoczął na jego kolanie, w którym miał ranę postrzałową. Wszystko zalane było już krwią, a Erich próbował coś powiedzieć, jednak skończyło się tylko na otwartych ustach. Upadłem na kolana, podciągając do siebie chłopaka. Nie płakał, pomimo tego łzy same uciekały z jego oczu, z oczu, które przepełnione były cierpieniem.

- Erich... - odgarnąłem mu włosy z czoła, które zlane było już zimnym potem.

- Boli... - oparł głowę na moim udzie, oddychając nierównomiernie. Łypa mu drgała, a wyraz twarzy potwierdzał jego wyznanie.

- Wiem, wiem, Eri... Cicho... - próbowałem go uspokoić. 

Nie byłem dobrej myśli, patrząc, jak cała jego noga mimowolnie trzęsła się w każdą stronę. Do tego krew ulatywała niemiłosiernie szybko.

- Zabiorę cię stąd. Chodź! - wstałem, chcąc wziąć go ze sobą.

Gdy byłem już w przykucu, złapał mnie za koniec płaszcza, patrząc szklanymi oczami.

- Nie chce umierać... - stwierdził rozpaczliwie, a teraz i z mojego oka poleciała łza.

- Nie umrzesz Erich, słyszysz? Wstajemy, zawiozę cię zaraz do szpitala, słyszysz? - szarpnąłem go lekko za kołnierz płaszcza.

Chciałem przerzucić go przez ramię. Gdy tylko już na mnie wisiał, najwyraźniej nie miał panowania nad ranną nogą, która obiła się o mój brzuch. Erich wydarł się z bólu, jęcząc straszliwie. 

- Aa! - zaczął płakać - Scheiße! 

Z lekkim trudem, uniosłem go jak pannę, łapiąc pod ramiona i powinienem pod kolana, ale nie chciałem zadawać mu bólu. Nie patrząc już na nic, przełożyłem rękę pomiędzy jego nogami, trzymając tylko jedną. 

Na ile dałem rady, zacząłem biec, próbując wrócić do wioski. Przez pół drogi, młody był jeszcze przytomny i pojękiwał z bólu, zaraz zaczął jednak słabnąć i tracić przytomność.

- Erich! Kurwa mać, nie rób mi tego! - ryczałem, próbując biec przez piasek, który wciągał mnie w dół. - Słyszysz, młody? Masz przed sobą jeszcze całe życie, nie wykitujesz mi tu, obiecaj mi to! Halo! Erich! - krzyczałem do niego, jednak spod przymrużonych powiek nie było żadnej reakcji.  

Zmachany dobiegłem do wioski. Zerknąłem w miejsce gdzie powinien stać mój Mercedes. Nie było go. Miałem ochotę strzelić sobie w łeb! Wiedziałem, że zaraz nie zdążę z Erichem. Był już słaby, wykrwawiał się, a ból najwidoczniej był nie do zniesienia, bo młody zemdlał.

- Pomocy! - krzyknąłem, rozglądając się po wiosce, która wciąż była pusta. Na zakręcie drogi stał spory dom, obok stodoła. 

Muszę spróbować  znaleźć pojazd, którym przetransportuje Ericha do szpitala. Na drżących nogach wtargnąłem na posesję i usadowiłem bezpiecznie blondyna przy płocie. Ruszyłem w stronę domu. Nogi miałem już wiotkie, upadłem, zaraz jednak podnosząc się i wyciągając broń. Wparowałem do domu. Na wstępie usłyszałem jak ktoś stłukł talerz. Podążyłem za odgłosem. W kuchni stała około siedemnastoletnia dziewczyna, która patrzyła na mnie przerażona.

- Rozmawiasz po niemiecku? - spytałem.

- Pan jest ranny. - stwierdziła, zlepiając nieporadnie słowa, a jedno mówiąc po polsku i wskazując na policzek.

Faktycznie po mojej twarzy ściekała krew, lecz nie miałem na to teraz czasu.

- Macie auto? - zapytałem, głośno oddychając.

- Jeszcze raz...

- Macie auto?! 

- Nie. - pokręciła głową.

- Koń, konia. Masz?

Powtórzyła sobie coś pod nosem.

- Konia?

- Tak!

- Ja... nie mogę.

- Sama tu jesteś? 

- Tak...

- Potrzebny mi koń i bryczka! - wrzasnąłem.

- Mam furę! - oznajmiła wystraszona.

- Potrafisz kierować koniem?!

Przytaknęła tylko głową.

Na dworze zapadał już zmierzch, musieliśmy szybko dotrzeć do miasta. 

- Pomożesz mi! Jasne? W tej chwili idź zaprzęgać kobyłę. Raz, dwa! - brązowooka wybiegła z domu.

Wpadłem do jednego z pokoi. Na łóżku leżały pierzyny. Erich bardziej ich potrzebuje... Zgarnąłem wszystko z łóżka, wybiegając na dwór. 

Młoda kobietka próbowała podczepić ramy do rumaka, który kręcił się niecierpliwie. Pobiegłem i jej pomogłem. Podprowadziliśmy furę pod płot, gdzie bezwładnie leżał Erich. Zaniosłem go na drewniane dechy i wrzuciłem pościele. Brunetka usiadła z przodu, poganiając wierzchowca do kłusa.

- Szybciej, szybciej! Jedź do miasta! - krzyknąłem do dziewczyny.

Chłopak mruknął, gdy koń przeszedł do galopu, a wóz podskakiwał na kamieniach. 

- Erich! - dopadłem do niego, ujmując zimny policzek i próbując dostrzec jego wzrok.

- Zimno mi... - wyszeptał, łapiąc mnie za rękę. - Okropnie mi zimno...

- Już, już. Zobacz, zaraz przestanie. - odsunąłem go od oparcia, wciskając się między niego a furę. 

Usiadłem w rozkroku, opierając go o swoją klatkę piersiową i sięgnąłem po pierzyny. Okryłem go szczelnie i oparłem swoją głowę na jego. 

- Kurwa! - przekląłem głośno, powstrzymując łzy. 

Dziewczyna odwróciła się, patrząc na nas zmartwiona i gnając dalej biednego wierzchowca.

- Erich, jesteś silny. Zaraz będziemy w szpitalu! - oznajmiłem przez łzy.

Lubiłem go. Tak bardzo szkoda było mi młodego, który nawet nie skończył dwudziestki. Był młody, ale zdolny, o czym świadczył jego stopień. 

- Joachim... - szepnął.

- Tak? - nachyliłem się nad nim, słuchając uważnie.

- Cieszę się, że to z tobą pojechałem na tę akcję... - wymusił uśmiech, ale zaraz zakrył go obojętny wyraz twarzy. - Już teraz mnie nie boli...

- Nie, nie! - objąłem go, zaciskając w ramionach. - Ej, Linda mnie zabije, muszę odwieźć cię żywego! Erich! - zaśmiałem się żałośnie.

- Wiesz, chyba faktycznie musimy zapłacić za swoje zbrodnie... Myślisz, że Bóg mi wybaczy?

- Przestań do cholery! Erich, błagam! - zacząłem płakać, a wóz zwolnił. - Co jest?!

- Koń nie może ciągle biec, musimy na trochę zwolnić... - rzuciła brunetka, zawieszając lejce na jednym z wystającym kołków i przechodząc do nas na tył.

Spojrzała ze współczuciem na mnie i mojego kompana. 

- Co mu? - spytała, patrząc na zakrwawioną pościel.

- Dostał w kolano... - wytarłem łzy, próbując przestań chlipać.

- To twój brat? - spytała.

- Nie... Kolega - oznajmiłem, zaciskając zęby.

- Oo... panienka. - Erich odwrócił powoli głowę w jej stronę, jakby nieświadomy swojego stanu i  uśmiechnął się niemrawo. 

Brunetka rozjaśniła swą twarz uśmiechem, sama powstrzymując się od płaczu.

- Irena - wyszeptała w jego stronę.

- Erich - wydusił z zaciśniętego gardła.

Powolnym ruchem, położył bezsilnie otwartą rękę przy niej, patrząc na nią już spowolnionym wzrokiem.

Dziewczyna zachlipała, a emocje wykrzywiły jej twarz. Złapała młodego za rękę i mocno ścisnęła. 

- Joachim? - wyszeptał.

- Tak?

- Odprowadzisz Irkę do domu? - spytał z nadzieją.

- Tak, oczywiście. - wychlipałem. 

Wóz się zatrzymał, koń sapał zmachany. W tym samym momencie Erich wypuścił ciężko powietrze, a ja poczułem, jak na moje ciało zaczęło napierać jego. Zobaczyłem jak uścisk się rozluźnił, a Irka zabrała swoją rękę załamana. 

- Scheiße! - wydarłem się na całe gardło, a dziewczyna zlękła, odsuwając ode mnie. 

Walnąłem pięścią w drewniane deski. Dlaczego kula nie mogła trafić mnie?! Dlaczego, kurwa? Boże, Ty, ten Miłosierny, czemu nie zabrałeś do siebie mnie zamiast tego młodego chłopaka! 

Łzy same spływały mi po policzku, a usta gotowe były wykrzyczeć w stronę Pana największe bluźnierstwa, jednak trwały tak otwarte, nie wydobywając z siebie żadnego dźwięku. Przytuliłem go ostatni raz i wstałem, kładąc go delikatnie. Zamknąłem mu oczy i zakryłem pierzyną. Upadłem na deski i schowałem twarz w dłoniach. Irena siedziała po mojej prawej, obserwując uważnie, sama zdruzgotana sytuacją. Naftowa lampka machała się przy wozie, oświetlając nas nieco.

Nie wiedziałem co mam teraz ze sobą zrobić. Czułem rozpacz, smutek i pragnąłem czyjejś obecności. Tej kojącej, kobiecej dłoni, która odbiera twoje wszystkie problemy. Tych ramion, w których czujesz się bezpiecznie, niczym w uścisku matki. Niby jesteśmy facetami... Tymi co niczym się nie przejmują, są silni i zniosą wszystko. Gówno prawda... 

Poczułem na szyi zimną, smukłą dłoń. Uniosłem głowę, spoglądając w brązowe oczy dziewczyny. 

- Panie oficerze... - wydukała, stając na kolanach, chcąc przybliżyć się do mnie. 

Nim zdążyłem pomyśleć o czymkolwiek, poczułem jak moja głowa spoczywa w zagłębieniu jej szyi, mocząc jej cienki płaszczyk. 

 Coś naprawdę musi być ze mną nie tak, jeżeli płaczę siedemnastolatce w ramionach jak małe dziecko. Jednak nic nie mogę na to poradzić, jej obecność koiła nieco mój ból, jaki zadało mi bycie przy śmierci Ericha.

Osunęliśmy się na bok fury, wtuleni w siebie. 

- Posiedźmy tak chwilę... - wydukałem, zrzucając z głowy swoją czapkę. 

- Dobrze - przytaknęła, pocierając moją głowę swoim policzkiem.

Wciąż nie mogłem powstrzymać łez lecących po moim lewym policzku...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro