Każdy Ma Swoje Granice

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Niosłem na rękach już całkiem zimne ciało kompana. Udałem się prosto do Friedricha. Cały zapuchnięty od płaczu kopnąłem w drzwi, które odskoczyły z hukiem.

Stary Fred zląkł się, nie wiedząc kto to, lecz zaraz zmienił wyraz twarzy na obojętny.

- Co się stało, Joachim? - wstał, po czym zdezorientowany spojrzał na Ericha, który spoczywał bezwładnie w moich ramionach.

- Cholerni partyzanci się stali! - wykrzyczałem, odwracając wzrok od sinego, młodego chłopaka.

- Na pewno nie żyje? - zaczął iść w naszą stronę.

Obróciłem się, ukazując ledwo trzymające się ciała kolano. Fred może tego nie widział, ale blondyn z coraz to dłuższym czasem zaczynał sinieć.

- Dietrich! - zawołał.

- Tak jest? - już za sekundę w pokoju był jeden z żołnierzy.

- Weź ciało. Wiesz co zrobić. To podoficer, z szacunkiem! A i załatw jeszcze kogoś doświadczonego, który stwierdzi zgon... Chociaż to pewne. - mówił, a Dietrich odebrał ode mnie Ericha.

Nie chciałem mu go oddawać, ale byłem w tak złym stanie psychicznym, że nie dałem już rady się siłować. Pożegnałem go tylko wzrokiem, zostając z Friedrichem.

- Jak to się stało?

- Postrzelili go! Kurwa mać, tak się dzieje jak wysyłasz tylko dwójkę z pistoletami na bandę partyzantów! - wykrzyczałem staremu Friedrichowi w twarz.

Facet nieporuszony patrzył chwilę pod moje nogi, rozmyślając nad czymś, po czym w końcu raczył się odezwać.

- Linda będzie załamana, tak go lubiła... - stwierdził, wydymając usta.

Ręce mi się po prostu załamały, jak to usłyszałem.

- Czyli rozumiem myślisz tylko o tym, że twoja Srindzia nie będzie miała się z kim bawić? Ciebie nie obchodzi to, że do cholery, umarł młody chłopak!? Twój żołnierz, którego masz teraz kurwa na sumieniu?! - spod mojej czapki uciekło parę włosów, a oddech stał się nierówny.

- Joachim, pochowają go z honorami. Rodzina pewnie upomni się o ciało... Umarł bohatersko, od kuli, na polu bitwy. Sprawa zamknięta. Teraz możesz wyjść. 

- Na polu bitwy? O czym my rozmawiamy, Friedrich? - brak mi było słów, nie dałem już rady rozmawiać ze swoim przełożonym - Mam was wszystkich, kurwa, dosyć! Całego pierdolonego Gestapo! - wytknąłem go palcem, udając się w stronę drzwi.

- Udam, że tego nie słyszałem. - burknął pod nosem.

Trzasnąłem drzwiami i wyszedłem przed biuro. Polka machała rękoma, próbując odgonić od swojego konia psa, który postanowił zainteresować się zwierzęciem.

- Poszedł! - krzyczała na burka, plątającego się pod kopytami.

Tupnąłem podkutym obcasem, a pies odskoczył, czym prędzej uciekając na bok.

- Jest dawno po godzinie policyjnej, co ja mam teraz zrobić? - spytała, patrząc na mnie błagalnym wzrokiem.

- Pojadę z tobą, aby nikt cię nie zaczepił. - stwierdziłem z obojętnością na twarzy.

Wskoczyłem na furę, a dziewczyna zasiadła na przodzie, poganiając wierzchowca. 

- Może lepiej niech pan tu zostanie. Jak rodzice zobaczą, że z niemieckim żołnierzem wracam, to mnie do domu nie wpuszczą! - powiedziała, jednak ja dość już ludzi mam na sumieniu i choć tej jednej mieć nie chcę.

- Nie, pojadę wraz z tobą, bez dyskusji. - oparłem się o deski, które podskakiwały na każdym wyboju. 

Naciągnąłem czapkę na brwi, wzdychając głośno.

          ***

- Chryste przenajświętszy... - usłyszałem, jak dziewczyna nabrała dużo powietrza, mówiąc coś po polsku.

Poderwałem się, rozglądając dookoła. Byliśmy niedaleko wioski. Nad horyzontem na ciemnym niebie rozbłyskało jakby światło. Pomarańczowo-żółte płomienie okalały całą wioskę. Irena rzuciła lejce na deski, patrząc martwo na płonący krajobraz.

- Rodzice... - szepnęła łamiącym się głosem.

- Mówiłaś, że ich tam nie ma. - stwierdziłem,  patrząc na kobietkę, w której oku zakręciła się łza.

Milczała, bojąc mi się czegoś powiedzieć.

- Gdzie tak naprawdę byli rodzice?

Pokręciła tylko przecząco głową, ocierając łzy.

- Powiedz, przecież nic ci nie zrobię. - westchnąłem.

- Byli z dziećmi sąsiadów na strychu... - wpadła w szloch.

Friedrich wysłał jednostki, w odwecie za zabójstwo Niemca. Spalili całą wioskę... 

- Co tam się stało, dlaczego...? - spytała przez łzy, spoglądając na mnie.

Nie odpowiedziałem jej, nie miałem odwagi. Dziewczyna upadła na tyłek, chowając twarz w dłoniach. Śledziłem ją wzrokiem, wzdychając głośno. Powoli usiadłem i oparłem się o furę. Spojrzałem w niebo, patrząc na nie bez celu. Z zadumy wyrwało mnie rozpaczliwie pociągnięcie nosem.

Moja głowa mimowolnie poleciała w jej stronę. Robiło się chłodno. Zdjąłem płaszcz i okryłem nim dziewczynę. Uniosła twarz, patrząc prosto w moje oko. Widząc zrozpaczoną brunetkę, przeszły mnie dreszcze, a łzy znów zbierały się w kąciku.

Bez słowa skryłem ją w swoich ramionach, przyciskając do piersi. Dziewczyna ścisnęła mnie mocno w pasie, płacząc w ramię. Jej ciało stało się bezwładne. Uderzyłem plecami o deski, nie puszczając Ireny.

- Jestem potworem. Ja i moi rodacy... - stwierdziłem, a z mojego oka uleciała pojedyncza łza.

Młoda kobieta nic nie odpowiedziała. Jej rozpacz coraz to bardziej się nasilała. Poczułem, jak materiał mojego munduru jest zgniatany w smukłych dłoniach, a cichy płacz zamienił się w rozpaczliwy szloch.

           ***

Otworzyłem oczy. Było już jasno. Nie czułem jednej z rąk. Wziąłem głęboki oddech, rozglądając się uważnie. Ramię zgniatała mi brunetka, która skulona wtulała się w moje ciało. Nie chciałem jej budzić, przetarłem dłonią twarz, spoglądając na zaschnięty czerwony płyn. Skrzywiłem się nieco, lecz odraza zaraz zmieniła się w smutek, przypominając sobie, czyja to krew. Dziewczyna zaruszała się, więc zerknąłem na nią. Oczy powoli zawitały spod ciężkich i zapuchniętych od płaczu powiek.  Nie pamiętała chyba, że tu z nią byłem, odepchnęła się ode mnie szybko, odsuwając na parę metrów. 

- Spokojnie... - rzuciłem, a jej ostre spojrzenie nieco złagodniało.

Rozejrzała się naokoło. W nocy koń wywiózł nas gdzieś w pole. Zajadał się teraz mizernie wyglądającą trawą.

- Muszę jechać do domu... - stwierdziła, podnosząc lejce.

- Irene, tam nie ma po co jechać... - oznajmiłem ze współczuciem.

- Ja muszę! - uparła się, od razu zmuszając konia do galopu.

Jako iż stałem, zleciałem na tyłek, obijając się o twarde deski. Skrzywiłem się z bólu, próbując czegoś złapać. Postanowiłem milczeć do końca drogi.

Już na wstępie przywitały nas dopalające się pozostałości z domków. Przy drodze leżał również stos popiołu i nadpalone kości. Irena była tak zdruzgotana, że nie podnosiła wzroku znad grzbietu konia, tym samym nie widząc szczątków jej sąsiadów. Coraz bardziej zaczynam pałać nienawiścią do swojego narodu, który jest ślepy na rządy wodza. Na początku byłem nim zafascynowany, myślałem, że poprowadzi Niemcy w dobrą stronę... Jednak to, w czym teraz uczestniczę i czego jestem świadkiem to po prostu rzeź. Nie istnieją żadne granice, humanitarne traktowanie człowieka czy ludzkie odruchy. Jednak teraz za późno na moje rachunki sumienia.

Zajechaliśmy pod jej dom, który był na wpół spalony. Fundamenty trzymały się twardo, lecz panele już dawno leżały zwęglone na ziemi. Młoda zeskoczyła z wozu i zaczęła bezmyślnie biec w stronę ruin.

- Stój! Coś może na ciebie spaść! Irene! - zawołałem, również zeskakując z fury.

Dziewczyna wbiegła i spojrzała na gruzy, które spadły z góry, przez wypalony otwór w suficie. Rzuciła się na popiół i kamienie, grzebiąc w nich. Dopadłem do niej i chwyciłem pod pachy, chcąc ją stamtąd odciągnąć.

 Brunetka wyrwała mi się, znów panicznie przerzucając odłamki. Nagle odskoczyła i usłyszałem stłumiony pisk. Głowa wystająca spod popiołu przeraziła brązowooką, która w jednym momencie wstała i wybiegła na dwór. Odwróciłem wzrok od zwęglonej skóry, która przyczepiona była jeszcze do kości wraz z różową tkaniną, która nie uległą do końca zniszczeniu. Udałem się za nią. Wybiegliśmy na dwór, chciałem ją zatrzymać, więc rzuciłem się w jej stronę. Złapałem ją w progu bramy. Irena chciała dalej uciekać, lecz trzymałem ją mocno. Zrozpaczona zaczęła uderzać pięściami w moją klatkę piersiową, wydzierając się na całe gardło. Upadła, pociągając mnie za sobą.

- Mamo! - wykrzyczała rozpaczliwie, a ja domyśliłem się, że dziewczyna wie czyje to zwłoki.

- Cicho... - próbowałem ją uciszyć, wciąż nie pozwalając wyrwać się jej z mojego uścisku.

- To nie tobie zabito rodzinę! - wydarła się na mnie, zabierając rękę i próbując wybiec na piaskową drogę.

Nogi zaplątały się jej i wylądowała w piachu, brudząc się okropnie. Skuliła się na drodze, płacząc rozpaczliwie. Zacisnąłem mocno pięść i przyłożyłem ją do czoła, zaraz strącając swoją czapkę i ściskając mocno zarośniętą już czuprynę. Czułem, że powoli nie wytrzymuje psychicznie. Sam cały drżałem, a serce biło niewyobrażalnie szybko. Oparłem się o słup, który łączył ze sobą płoty i zjechałem po nim w dół.  

- Scheiße! - wykrzyknąłem na całe gardło, waląc pięścią w ziemię.

Ciemnooka umilkła, podnosząc głowę i spoglądając na mnie. Znów złapałem włosy dłońmi i nie puszczając ich, rozluźniłem mięśnie, ciągnąc je boleśnie.

- Niech to wszystko się kurwa skończy! - popłakałem się, czując jak nerwy mi puszczają.

Miałem ochotę rzucić to wszystko i najlepiej zniknąć. Odejść z tego piekła, które ma tu miejsce.

Irena przyczłapała do mnie na czworaka, ciągając nosem i łapczywie łykając powietrze. Bez słowa położyła głowę na moich udach, po czym nastała cisza. Jej dłoń spoczęła na moim kolanie, po czym usłyszałem.

- Oni są tu niedaleko. Przyjdą zobaczyć czy są jacyś żywi. - oznajmiła beznamiętnie.

- Masz się gdzie podziać? - spytałem, wbijając pusty wzrok w piaskową drogę.

Pokręciła tylko głową. 

- Chodź, idziemy. Wstawaj. - rozkazałem, próbując się podnieść.

- Dokąd? 

- Do mnie. Póki nic nie wymyślę będziesz u mnie. - oznajmiłem, czekając aż brązowowłosa też się podniesie.

- Nie, ja nie mogę.

- Joachim Roth. - przedstawiłem się. - Po drodze wymyślimy, kim staniesz się ty...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro