Przejażdżka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Zajechałem pod klasztor, chcąc powtórnie porozmawiać z siostrami. Chciałbym spełnić prośbę Ireny i faktycznie nie zostawiać jej w tym miejscu.

- Dzień dobry... - zza drzwi wyłoniła się jedna z zakonnic, witając w ojczystym języku, zapewne nie umiejąc inaczej.

- Ja w ważnej sprawie. - poinformowałem, a kobieta spojrzała się na mnie nieco dziwnie i informując mnie o czymś, zniknęła za drzwiami.

Świetnie... Zaraz się tam zabarykadują i będzie po moich negocjacjach. Nim jednak zdążyłem tam dojść, wyłoniła się kolejna, znajoma mi kobieta, z którą ostatnio rozmawiałem.

- Przywiózł pan dziewczynę? - oczy jej zaświeciły i skinęła głową, abym wszedł. - Bo widzi pan, my znalazłyśmy ludzi, którzy by ją wzięli. My tutaj tylko małe dzieci mamy... a ona już jak dorosła.

- Aa... - otworzyłem usta, chcąc jej tłumaczyć, że właśnie przyjechałem je o to prosić, ale postanowiłem nie zaczepiać już tego tematu. - Będzie tam bezpieczna?

- Będzie... To dobrzy ludzie, chrześcijanie, będzie bezpieczna... - przeciągnęła, mrużąc oczy i wpatrując się we mnie, jakbym jej coś zrobił. - Przywiezie pan ją we wtorek. Rodzina będzie na nią czekać.

- Dziękuję, ile przywieźć ze sobą pieniędzy? - zapytałem, przygotowując się na kalkulację.

- Oni nie chcą za to pieniędzy... Robią to bezinteresownie. - oznajmiła, a słowa wypowiedziała jakby płynęły jej prosto z serca. Z wielką wiarą i spokojem.

- Dziękuję... - skinąłem głową, opuszczając budynek.

Gdy tylko stanąłem na dworze, śnieg chrupnął mi pod stopami. Odetchnąłem i na miękkich nogach udałem się do auta. Każdy krok sprawiał mi coraz większy wysiłek. W końcu wsiadłem za kierownicę, opierając się o fotel. Wlepiłem wzrok w biały krajobraz przed sobą, czując, że to, co mnie czeka, nie będzie łatwe. Chociaż wiem, że dla niej będzie to jeszcze trudniejsze...

Po pięciu minutach ocknąłem się i spojrzałem na zegarek, który pokazywał 10:42. Od razu przypomniałem sobie, że Hertha prosiła mnie, abym gdzieś ją zawiózł. Zostało mi mało czasu...

       ***

Waleria Badosz

Pierwszy raz stojąc na dworze nie było mi zimno! O Chryste, jak faceci mają dobrze, że noszą te spodnie dzień w dzień! Mój strój może nie był świetny, ale na konia się nadawał. To w ogóle interesujące, że Thorsten ma jakieś zajęcia poza pracą.

W końcu podjechało czarne, sporawe auto, za którego kółkiem siedział jednooki SS-Man. W mgnieniu oka znalazłam się w środku, spoglądając na Joachima.

- Gdzie jedziemy? - zapytał, schylając nieco głowę i patrząc uważnie przez szybę odjechał z pobocza.

- Eem... Do Gruppenführera. - poinformowałam, a Niemiec spojrzał na mnie dziwnie.

- Dobrze... - przeciągnął zaciekawionym głosem - Umówiliście się? - dopytywał, a jego mina i ton wskazywało jedno... on już coś podejrzewa.

Pamiętam... Robił tak samo kiedy przyjechał tutaj... Vinzenz. 

- Chciałam pojeździć konno, brakuje mi tego. U dziadków w Monachium zawsze jeździłam. Tak się składa, że Thorsten akurat zna kogoś, kto konia mógłby mi użyczyć. - odpowiedziałam niezbyt przyjemnym tonem, gotowa na kłótnię.

- Mhm... - mruknął i już nie odzywał się nie pytany.

Myślałam, jak mu tu dopiec...

- A jak tam Brenda? Nie powinna już wrócić do domu? - spojrzałam na niego, a ten od razu pobladł i poprawił się na siedzeniu.

- A już we wtorek wraca do domu. - poinformował, absolutnie nie zerkając w moją stronę.

- Aa, już znalazłeś jej nową rodzinę? - zapytałam z przesadą, patrząc z zaciekawieniem.

- Tak. - przytaknął, lecz po chwili jego jedyna źrenica zmniejszyła się jak tylko mogła. - Nie no, wraca do Irlandii.

Ajaj... Joachim...

- Do Irlandii... - przytaknęłam sama sobie - A jak tam życie? Poznałeś może kogoś nowego?

- Nie przypominam sobie. - rzucił i ostro wszedł w zakręt, który prowadził do rezydencji Thorstena.

- Mógłbyś delikatniej? - spojrzałam z wyrzutem.

- Było delikatnie. - warknął, przygryzając usta.

- No tak! Jak zawsze... - uniosłam brwi do góry i spojrzałam przez okno na las pokryty białym puchem.

Joachim nie wiedział już jak mi odpowiedzieć, więc po prostu nabuzowany siedział, co chwila odrywając palce od kierownicy i zaraz zaciskając je jeszcze mocniej.

Dojechaliśmy przed dworek. Nim zdążył zawrócić czekałam już, aby tylko wyskoczyć z Mercedesa.

- O której po ciebie przyjechać? - jego ton zmiękł, a wyraz twarzy stał się nieco łagodniejszy.

Oho, już jaśnie Panu przeszły humory?

- Poradzę sobie. - rzuciłam oschle, łapiąc za klamkę.

- Powiedź, o której mam być. - naciskał - Będzie już ciemno, nie będziesz wracać sama.

Zignorowałam to i wysiadłam.

- Choćbym miała wrócić na piechotę to wrócę sama... - uśmiechnęłam się do niego sztucznie.

Już złapałam za drzwi, aby je zamknąć, kiedy Joachim znów się odezwał.

- Uważaj na tych koniach... Nic sobie nie zrób. I powiedz... - nie usłyszałam bo trzasnęłam drzwiami.

Ruszyłam przed siebie, obracając głowę tylko na chwilę. Widziałam jak Joach ścisnął palcami swoje brwi, kręcąc głową i wyskoczył z auta.

- O której mam być?! - krzyknął, rozkładając ręce.

- Dzięki za podwózkę! - podniosłam dłoń do góry i wciąż szłam w stronę niewielkiego pałacyku.

Zapukałam do drzwi. Od razu otworzył mi szatyn.

- Witaj! - uśmiechnął się - Gotowa?

- Jasne. - potwierdziłam, odwzajemniając gest.

- Proszę. - podał mi toczek oraz czarnego, skórzanego bata, który możliwe, że był na konia... ale możliwe, że też nie... Wyglądał tak... Bardzo Gestapowsko - I zapraszam do auta. Pamiętasz? Musimy trochę podjechać.

***

Przedzieraliśmy się teraz przez polne zaspy. Thorsten na jabłkowitym ogierku, a ja na izabelowatej klaczy, która miała nieco pary w sobie.

- W ogóle to jak nauczyłeś się jeździć? - spojrzała na Thorstena, który ze spokojem analizował drogę.

- Moja matka była hrabiną. Musiałem jeździć. - wzruszył ramionami. - A ty?

- U dziadków zawsze było dużo koni. - pogłaskałam łopatkę klaczy, która strząchnęła tylko łbem. - Był to dobry transport jak na wiek piętnastu lat. - podeśmiałam się, spoglądając wciąż na szatyna, z którym jechało mi się dobrze. Rozluźniłam się trochę, bo nie wchodziliśmy na razie w żadne tematy, zmierzające ku romansowi, czego mogłam się spodziewać, bo w końcu...

- Pogalopujemy? - zaproponował, biorąc wodze na kontakt

- Jasne. - zgodziłam się, pełna radości z przejażdżki.

- To powoli, miejscami może być ślisko. - oznajmił i ruszył.

Klacz nie czekając nawet na mój sygnał, również zagalopowała. 

Zrównaliśmy swoje wierzchowce, przedzierając się przez śnieżne zaspy. 

- Lubię to... - oznajmił Thorsten, spoglądając na mnie. 

Przełożył wodzę w lewą rękę, a prawą spuścił wzdłuż ciała. Od razu przypomnieli mi się ułani.

- Ja również, to takie wspa... - odebrało mi mowę, kiedy klacz wystrzeliła jak z procy do przodu, słysząc huk gdzieś przy nas. 

- Hertha, łap się! - usłyszałam tylko przejęty głos mężczyzny i czując jak tracę równowagę upadłam w biały puch. 

Klacz pobiegła daleko przed siebie, nie zwracając uwagi na nic. Thorsten zahamował ostro, w tym samym czasie  uchylając się przed czymś. Jego rumak położył uszy po sobie, słysząc kolejny wystrzał. 

Strasznie bolało mnie ramię, ale poderwałam się z ziemi i spojrzałam za siebie. Grupa ukryta między drzewami celowała z broni prosto w towarzyszącego mi dzisiaj Gruppenführera. 

Stałam na ugiętych nogach, otumaniona, nie wiedząc co ze sobą zrobić.

Powoli docierał do mnie obraz, który przedstawiał Thorstena nerwowo przykładającego łydki do konia i cmokając mocno jak tylko się da. Patrzył prosto w moje oczy. Ogier spienił się i ruszył wprost na mnie. Za chwilę poczułam tylko jak mój kożuch opiął się mocno na klatce piersiowej i zobaczyłam jak znajduję się gdzieś pomiędzy kolanem jeźdźca a łopatką konia. 

- Wciągaj się! - krzyknął Weiser, wciąż próbując zarzucić mnie na siodło przy pomocy kożucha. 

Podniosłam rękę, łapiąc się za grzywę konia i usłyszałam tylko jak coś chrupnęło. Poczułam jak całe moje ciało robi się gorące, a ból w okolicach obojczyka ustał. Jednak podejrzewałam, że to może działa adrenalina... Tak czy inaczej ważniejsze jest teraz nie puszczenie się SS-Mana, bo inaczej bardzo możliwe, że dostanę kulkę, zanim zdążę się wytłumaczyć tutejszym partyzantom.

W końcu złapałam kawałek poduszki kolanowej znajdującej się po drugiej stronie. Brzuch strasznie obijał mi się o jakąś część siodła, konia albo i Niemca. Nie byłam w stanie tego sprawdzić...

- Zaraz się zsunę! - poczułam jak moje mięśnie powoli miękną.

Kolejny raz gorąco rozeszło się, tym razem po moich policzkach. Poczułam jak duża dłoń obejęła moje udo, zaraz przy pachwinie i złapała mocno jego tylną część. W jednej sekundzie znalazłam się już nad koniem. 

- Jeeezus! - złapałam Thorstena za nogę, a drugą kurczowo chwyciłam się czapraku.

- Trzymaj się mocno, bo mamy ogon! - SS-Man wciąż mnie nie puszczał, ale to dobrze, stabilizował mnie. Bez jego pomocy skończyłabym na oblodzonej, pokrytej niewielką warstwą puchu drodze.

Po jakichś dziesięciu minutach ucieczki w głęboki las, po wielu moich prośbach, które przepełnione były bólem, Thorsten zatrzymał konia.

- Co z Izabelką? - spytałam faceta, jak gdyby nigdy nic.

- Na pewno jest już w stajni, a Stanisław ją złapał. Lepiej pomartwmy się o ciebie. - w końcu moje udo zostało uwolnione z uścisku, a Weiser ze szczególną ostrożnością zsunął się z siodła. - Chodź, zdejmę cię. 

Wsunął rękę pod mój brzuch i drugą złapał pod uda. Delikatnie postawił mnie na ziemię. Drżałam nieco z emocji, patrząc pod nogi w biały śnieg, przez który jeszcze bardziej kręciło mi się w głowie.

- Powiedź mi, jak się czujesz i gdzie cię boli. - zmierzył mnie od góry do dołu.

- Czasem tracę równowagę, poza tym, strasznie boli mnie obojczyk. - skrzywiłam się.

- Który?

- Lewy...

Generał złapał moje ramie i ze szczególną delikatnością próbował nim ruszyć.

- Aj, boli... - syknęłam, mrużąc oczy.

- Muszę zdjąć siodło, nie pojedziesz z tyłu, mogłoby ci się zakręcić w głowie i znów byś spadła. - oznajmił, rozpinając popręg i zdejmując siodło.

- Przecież nie zostawisz go tak na zimnie... - wskazałam na skórzany sprzęt. 

- Posłuchaj, jeżeli chodzi o twoje zdrowie to naprawdę mało obchodzi mnie ten sprzęt. - założył je na gałąź jednej z niskich sosen. - Jedziemy z powrotem, jesteśmy niedaleko.

Wskoczył na całego mokrego od wysiłku wierzchowca i podał mi dłoń, zachęcając abym podeszła. 

- Stań tyłem, wciągnę cię. - oznajmił, puszczając wodzę.

Zrobiłam jak kazał i w tym samym momencie zostałam uniesiona w górę. Przełożyłam nogę nad szyją ogiera, już całkiem wyczerpana. Westchnęłam głośno, bezradna.

Mężczyzna na pewno był zestresowany sytuacją. Do tego jeszcze mój stan. 

Uh... mogłam pójść z nim do restauracji...

- Oprzyj się, będzie ci wygodniej. - stwierdził    - A i... bardzo przepraszam za to, jak cię trzymałem. Nie chciałem, abyś spadła... - odchrząknął.

- Jestem ci za to wdzięczna... Ci bandyci by mnie zastrzelili... - stwierdziłam, próbując powiedzieć o ,,bandytach" z jak największą nienawiścią.

Z każdą sekundą moje ramię coraz bardziej dawało o sobie znać...

***

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro