Wypadki Się Zdarzają

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rudolf Maier

- Zjedź gdzieś, zaraz się zeszczam... - Steffen wsadził głowę pomiędzy przednie siedzenia, gdzie znajdowałem się ja i Freddy.

To dwójka kompanów, z którymi miałem jechać po jakieś ważne informacje do Generalnego Gubernatorstwa. Krótko ścięty, zielonooki blondyn w równym mi stopniu siedział z tyłu. Żołnierz siedzący po mojej prawej miał jasne, lecz brązowe włosy, a oczy orzechowe.

- Wiadomo już, gdzie będziemy urzędować przez te dni? - Freddy spytał, spoglądając na zmianę to na mnie, to na patrzącego w szybę z niecierpliwością Steffena.

- Nie wiem. Mam tylko adres pod który mamy się udać. - wymruczał.

- Eee, a co jak będzie nas oprowadzać jakąś piękna panienka? - ciemnowłosy trącił mnie w ramię, na co uśmiechnąłem się tylko pod nosem.

- Mhm... - było słychać tylko stłumione, ciężkie westchnięcie naszego kompana, usadowionego z tyłu.

Zobaczyłem, że jest opcja skrętu w prawo. Był to wjazd do lasu, który otaczał drogę z każdej strony. Zatrzymałem auto, zaraz je gasząc. Steffen czym prędzej oddalił się nieco i zajął załatwianiem potrzeb. Freddy natomiast wyszedł, oparł się o drzwi auta, wyciągając papierosa i podpalił go. Nie chcąc zostać sam w środku, obszedłem samochód i również oparłem się plecami o pojazd.

- Chcesz? - Fred wystawił w moją stronę paczkę papierosów.

-Nie, dzięki. Ja nie palę... - pokręciłem głową.

- Próbowałeś kiedyś? - spojrzał na mnie spod czarnego, lakierowanego daszka czapki.

Przytaknąłem mu, wspominając sobie obrzydliwy zapach papierosów. Kiedyś jak miałem z dwanaście lat, ukradłem papierosa wujkowi, bo koledzy twierdzili, że jak się pali to jest się dorosłym. No, a ja oczywiście też chciałem być dorosły. Brat znajdując to u mnie wziął mnie któregoś dnia za wszarz i wyprowadził na taras. Usadził, wyjął paczkę papierosów, zapalniczkę i usiadł na przeciwko. ,, Pal " rozłożył ręce i kiwnął śmiało w moją stronę. Tyłek mi już zmiękł i  wystraszony zacząłem wzbraniać się od podpalenia tytoniu. Wtedy Vinzenz poinformował mnie, że nie będzie się powtarzał. Posłusznie wyjąłem jednego i ze skwaszoną miną włożyłem między wargi. Młody mężczyzna, którego miałem i mam za wzór podpalił bibułkę. Zaraz poczułem duszący zapach i zacząłem kaszleć. Po chwili uspokoiłem się i szklanymi od dymu oczami patrzyłem na swojego brata. W końcu ta męczarnia się skończyła, przynajmniej tak uważałem, bo skończył się i papieros. Vinzenz z automatu podał mi drugiego. Zaprzeczałem lecz znów skończyłem z tlącym się petem w buzi. Wtedy wykonawca mej kary powiedział, że tak samo postąpił z nim wcześniej nasz ojciec. Na jego wspomnienie, w głowie miałem tylko zarysy jakiejś postaci, którą zaraz dopełnił wizerunek ze zdjęć, które zawsze stoją w domu wszędzie. Przez głowę przelatuje mi jeszcze głos, którego barwy nie jestem w stanie określić. Mama zawsze mówi, że jestem do niego podobny... Może i mam takie same włosy jak tata... oczy, ale nie mam tych ostrych rys twarzy, dzięki którym był takim przystojnym mężczyzną. W szkole zresztą śmieli się że mnie, że wyglądam jak dziewczynka... A gdy byłem już w dojrzałym wieku, babcia nazywała mnie " słodkim pućkiem" przy czym Vinzenz zawsze zbierał komplementy od ciotek, że " to jest wzór mężczyzny!". Wracając do historyjki, paliłem i paliłem, aż w końcu zza Vinzenza przez drzwi wyszła mama. Widząc zamulonego mnie i swojego pierwszego syna czekającego z zapalniczką, wypaliła mu z otwartej dłoni w tył głowy. Chłopak skulił się, zaraz obracając. Z początku skrzyczała Vinzenza, potem gdy dowiedziała się dlaczego to zrobił nakrzyczała na mnie, lecz koniec końców znów wydarła się na brata, za rozkaz spalenia całej paczki dwunastolatkowi.

- To dobrze, lepiej nie palić. - wzruszył ramionami, kiwając z uznaniem i zaciągając się szarym dymem. - Teraz ja poprowadzę, odpoczniesz trochę.

- Dzięki. - założyłem ręce na siebie, chowając dłonie pod pachy, aby było mi ciepłej.

- Dobra, możemy jechać. - Steffen przedarł się przez zaspy śniegu, wracając do nas.

- Ciekawe czy w ogóle dzisiaj dojedziemy... Droga jest fatalna, a przed nami jeszcze jakieś 70 kilometrów. Przy tych warunkach maksymalna prędkość to jakieś 50 na godzinę... - stwierdziłem, czekając na reakcję moich towarzyszy.

- Powoli dojedziemy. Nie zamierzam spać w zimnym aucie. - fuknął Freddy, wyrzucając peta w śnieg. - Jedziemy. 

Kolega usiadł tym razem za kierownicą, więc ja zająłem miejsce obok. Steffen wrócił na tył, rozkładając się wygodnie. 

- Ej, to my mamy spędzić tam 4 dni, tak? - Stefo, tak mówił na niego kierowca, znów podparł się o nasze siedzie, zaczynając konwersację. 

- Tak. - Fred odparł, przyśpieszając nieco.

Trochę się wystraszyłem, czując jak darliśmy przez chwilę kołami w miejscu. Jednak postanowiłem nie robić z siebie strachajła i nie zareagowałem.

- Przecież mamy tylko odebrać jakąś informacje i mamy wrócić dopiero w sobotę!? - skrzywił się, zapewne nie rozumiejąc sensu naszego pobytu.

- Potraktuj to jako wolne. - Freddy wzruszył ramionami.

- Albo zaraz usłyszymy, że oprócz tego mamy coś do roboty... - stwierdziłem, psując nastrój.

- Dobra, dobra! - poczułem dłoń Steffena na swoim ramieniu. - Będziemy zmęczeni po podróży i trzeba to odreagować, wiem już, gdzie pójdziemy... - w lusterku widać było jego zadowolony uśmieszek. 

Freddy uniósł jeden kącik ust w górę i złapał kierownicę mocniej... Niee, ja nie chce pić, z rana będzie źle.

            ***

Waleria Badosz

Nim dojechaliśmy było już ciemno. Dzisiaj była pełnia, więc wszystko było widoczne, a jasne światło księżyca odbijało się od śniegu. 

- Panie Weiser, co się stało? - Stanisław, któremu nie zabrano jeszcze koni głównie z powodu, że przyjeżdżał tu Gruppenführer trzymał izabelowatą klacz za ogłowie, patrząc nieco przejęty.

- Partyzanci! - Thorsten warknął, a ja mruknęła z bólu.

Stanisław już otwierał usta, lecz Thorsten warknął wrogo :

- Potem zadzwonię i powiem! - ześlizgnął się z konia.

Zdjął i mnie, zostawiając w swoich objęciach.

- Jest dobrze Thorsten, dam radę iść... Tylko to cholerne ramię... - zapewniłam, krzywiąc się z bólu.

- Do samochodu trochę jest... - oznajmił, lecz ja chciałam udowodnić, że oprócz tej cholernej ręki nic mi nie jest.

Szliśmy powoli do auta. Thorsten usadowił mnie na miejscu pasażera i czym prędzej ruszył w drogę.

- Odwieziesz mnie do domu? - spytałam, próbując siedzieć w taki sposób, aby nie odczuwać bólu.

- Żartujesz chyba? Jedziemy do mnie, zaraz wezwę lekarza. Odwiozę cię jak powie, że wszystko jest dobrze.

Pokręciłam tylko głową, wiedząc, że to będzie długi wieczór...

Gdy już byłam na miejscu, od razu zajęły się mną jego dwie gosposie : Helena i Aneta. Nim Weiser zdążył mnie położyć lekarz był już w drodze. No, mam okazję poczuć się jak księżna...

Mam pewnie podejrzenia co do Thorstena, bo w końcu... Dwie gosposie? No tak, ma dość duże "mieszkanko", ale może to one się nim tak zajmują... dlatego normalnie jest taki... Niechętny! Boże, Waleria... Czy ty zawsze musisz nawiązywać tylko do jednego?

- Doktor Holzer. - przedstawił mi się starszy, siwy mężczyzna.

- Hertha Bausch. - odpowiedziałam niezbyt entuzjastycznie niż zwykle.

- Tak jak mówiłem, spadła z konia. Przebadaj ją. - rozkazał Gruppenführer.

Gdy usłyszałam słowo przebadaj, do głowy przyszła mi cała tabela.

~ Co dzisiaj jadłaś?
~ Czy miałaś jakieś urazy?
~ Zażywasz jakieś leki?
~ Coś cię boli?
~ Mhm... A gdzieś jeszcze?
~ Miesiączkujesz regularnie?

I tu mój umysł zatrzymał się na dłuższa chwilę. Mózg analizował, a brzuch zaczął kurczyć się z każdą następna sekundą. Dawno jej nie miałam, trochę mi się spóźnia... Trochę bardzo, ale zawsze tak miałam, jak klimat zmieniał się z ciepłego na zimny! Wtedy zawsze jest nieregularnie.

- Więc tak, ramię, pokaż... - doktor nachylił się i zaczął oglądać mój obojczyk, sprawiając mi przy tym trochę bólu.

Oględziny potrwały chwilę, po czym Holzer stwierdził, że to tylko zbicie. No cóż, w takim razie mi przejdzie. 

- Czyli nic jej nie jest? - Thorsten zatrzymał jeszcze wychodzącego lekarza.

- Nic jej nie jest... - złapał go za ramię i mrugnął jednym okiem.

- Thorsten, odwieziesz mnie do domu? - siedziałam na kanapie i czekałam aż generał się zgodzi.

- Naturalnie. - wziął płaszcz i kluczyki od auta. - Uh... Mogłem cię zabrać gdziekolwiek indziej...

- Nie obwiniaj się... - stwierdziłam, wstając.

 ***

Obudziłam się i pierwsze co zrobiłam to rzuciłam się w stronę toalety. Męczyły mnie okropne mdłości, postanowiłam przejść się do lekarza... Może jednak wczoraj coś mi się stało.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro