Rozdział 12.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Proszę, powiedz, że Lucyfer robiła sobie jaja, kiedy mówiła, że Jiri jest potomkiem cherubinków — wyszeptałam do Gabriela, gdy wsiedliśmy do samochodu. Tym razem, ku zdziwieniu rodzeństwa, zajęłam miejsce z tyłu, ale miałam swoje powody: chciałam porozmawiać z archaniołem.

— Cherubów — poprawił odruchowo. Przewróciłam oczami na znak, że gówno mnie te subtelne różnice w nazewnictwie obchodzą. — Nie mogę ani potwierdzić, ani zaprzeczyć, bo go nie dotykałem. Ale jeśli moja siostra tak twierdzi, to na pewno tak jest. Kontakt fizyczny sprawia, że możemy to wyczuć, nawet jeśli w kimś anielskiej krwi jest niewiele. On też pewnie poczuł coś dziwnego i dlatego od razu ją polubił, ale wątpię, by się zorientował, z kim ma do czynienia. Zresztą, nic w tym dziwnego, wielu potomków aniołów nie wie, że nimi są.

— A ja? — zapytałam cicho, tknięta nagłą, niepokojącą myślą. Może to właśnie przez nieodpowiednie DNA byłam taka popieprzona i przyciągałam kłopoty? Nie byłam książkowym aniołkiem, ale oni też nie, więc to by się akurat zgadzało.

— Nie ma w tobie ani kropli anielskiej krwi — zapewnił Gabriel z uśmiechem, kładąc mi dłoń na ramieniu.

— Ma rację, poczułabym, gdy tylko pierwszy raz dotknęłaś moich skrzydeł — zawtórowała mu siostra, zerkając wprost na mnie we wstecznym lusterku. Jednocześnie ulżyło mi i zrobiło mi się jakoś smutno. Wychodziło na to, że wszystko, co mnie spotkało, to wina moja i parszywego losu. Nici z przerzucania odpowiedzialności.

— Jak dobrze rozumiem, wy jesteście archaniołami, tak? — dopytywałam, spoglądając na horyzont pokryty zamglonymi szczytami Beskidu Śląskiego, który zdawał się odprowadzać nas do kolejnego miejsca na naszej liście do odhaczenia.

Jechaliśmy do Biura Rzeczy Znalezionych w Bielsku. Podobny przybytek znajdował się też w Cieszynie, jednak moja koleżanka ze studiów tam pracowała i przez telefon udało mi się dowiedzieć, że w ciągu ostatnich kilku tygodni w depozycie nie znalazło się nic, co by choć trochę przypominało Engelskristall. Był to raczej ślepy strzał, bo raczej wątpliwe, że ktoś znalazłby wspaniały artefakt, przynoszący szczęście obiekt pożądania, i tak po prostu go oddał. Na ten moment nie mieliśmy jednak innych tropów, a bezczynne siedzenie na dupie może i przyspieszyłoby powstawanie mojej książki, ale na pewno nie przyniosłoby mi spokoju.

— Tak.

— A Jiri jest cherubinkiem.

— Cherubem — poprawił znowu. — Do pewnego stopnia, tak.

— Jaka jest między wami różnica? — zadałam pytanie, wokół którego kluczyłam. Być może lepsza znajomość niebiańskiego świata i obyczajów pomoże nam w rozwiązaniu zagadki zaginionych skrzydeł. Właściwie, to najpewniej nie miało nic wspólnego, po prostu byłam wścibska i, skoro już się czegoś dowiedziałam, zamierzałam w tym drążyć. Taki sukowaty charakter.

Gabriel poprawił się na siedzeniu, wyciągając nogi przed siebie. Całe szczęście, że wnętrze gelendy było na tyle przestronne, by nawet tak wysoki anioł mógł siedzieć w nim wygodnie. Na jego twarzy odmalował się wyraz zamyślenia, jakby sam układał sobie całą historię w głowie, i wiedziałam już, że w pełnej wersji byłaby to potężna opowieść. Droga z Cieszyna do Bielska nie jest aż tak długa, dlatego miałam nadzieję, że zaserwuje mi skrótowe wydanie.

— Ludzie też dzielą się na rasy, prawda? — zaczął, więc potwierdziłam skinieniem głowy. — U aniołów jest to jeszcze bardziej widoczne. Chodzi o coś więcej, niż kolor skóry czy cechy fizyczne, mamy o wiele mniejsze pole wyboru od was. To, do jakiej grupy trafiliśmy podczas Stworzenia, decyduje o tym, co robimy. Są serafini, trony, potęgi, władze, są i cherubowie oraz archanioły.

— A upadli aniołowie? — zapytałam, zerkając z ukosa na Lucyfer i zastanawiając się, czy jej nie urażę. Gabriel posłał mi zmęczony uśmiech i pokręcił głową.

— Wszyscy jesteśmy tak samo upadli. Lucyfer chyba najmniej, bo cały czas pełni swoją rolę, którą przypisał jej nasz ojciec.

— Czyli nie było żadnego buntu? — Potwierdził. — A w piekle nie torturują nas diabły?

— Diabły to opowieści dla niegrzecznych dzieci — parsknął. Kiedy już zdążyłam poczuć ulgę, że nie będzie tak źle, znowu rozwiał moje nadzieje. — Lucyfer ma do pomocy demony. Ale spokojnie, opętania zdarzają się raczej rzadko.

— No to mnie uspokoiłeś, aniołku — syknęłam. Nie wydawał się urażony.

— W każdym razie, w tej historii ważne jest to, że anioły nie mogą krzyżować się ze sobą — wyjaśnił. Zmarszczyłam brwi.

— To znaczy, że gdybyś chciał mieć dziecko z cherubinkiem czy serafinem, nie możesz? Chodzi o zachowanie czystości rasy?

— Niezupełnie. — Patrzył w zamyśleniu za okno, widząc w tym najwyraźniej tyle sensu, co i ja. — W ogóle nie możemy mieć ze sobą dzieci. Archanioł z archaniołem, cherub z cherubem, i tak dalej, a także międzyrasowych. Nie chodzi o to, że czeka nas za to jakaś kara, po prostu nie zdołamy w ten sposób spłodzić potomka.

Chyba już wiedziałam, dlaczego Niebo nazywa się Niebem i dlaczego uchodzi ono za raj, w którym warto spędzić wieczność. Nie ma tam czerwonych, głośnych i brudzących tworów, zwanych pieszczotliwie dziećmi.

— Ale, o dziwo, możemy krzyżować się z ludźmi. Nie wiem, czy to błąd w dziele Stworzenia, czy celowe działanie, bo ojciec tego nigdy nie wyjaśnił. Prawdę mówiąc, niewiele z nami rozmawiał, zazwyczaj był zbyt zajęty. A teraz już w ogóle nie możemy liczyć na jego mądrość.

— Nie narzekaj — odezwała się Lucyfer z przedniego siedzenia. — Ty przynajmniej widywałeś go regularnie, ja raz na millenium, jeśli akurat gdy wpadłam do Nieba, nie był zbyt zajęty. No i byłeś jego pupilkiem, gdy już wyjaśniał cokolwiek, to głównie tobie.

Gabriel spłonął rumieńcem. Uśmiechnęłam się, w naszym świecie pewnie skończyłby studia medyczne, prawnicze lub inny prestiżowy uniwerek i również byłby ulubieńcem rodziców. Miło wiedzieć, że to nie ludzie wymyślili zaburzone więzi rodzinne. Świadomość tyleż oczyszczająca, co niepokojąca.

— Jesteśmy na miejscu — oznajmiła Lucyfer, więc pozostawiłam wypytywanie Gabriela na inny czas. Byłam jednak pewna, że to zrobię, bo cała historia wydawała się zbyt ciekawa, by tak po prostu machnąć na nią ręką. Do czego to doszło, Edna Morawska interesuje się teologią!

***

Poszukiwania w Biurze Rzeczy Znalezionych do niczego nas nie doprowadziły. Przy okazji wizyty w Bielsku, odwiedziłam też redakcję i rzuciłam szefowej na stół wniosek o zaległy urlop, którego trochę się nazbierało, bo prawie nigdy nie brałam wolnego. Na koniec objeździliśmy okoliczne bary i kluby, wypytując dyskretnie, czy komuś z lokalnego półświatka dziwnym trafem nie zaczęło w ostatnim czasie sprzyjać wyjątkowe szczęście. O anomalie opisane w grymuarze Jiriego nie pytałam, bo jeszcze zapakowaliby mnie w gustowny kaftanik o zbyt długich rękawach.

Kiedy wróciliśmy do Cieszyna, nie spoczęliśmy na laurach. Odwiedziliśmy klub studencki i kilka innych lokali, ale wszystko jak kulą w płot. Znalezienie Engelkristall przypominało szukanie igły w stogu siana, przy czym stóg ten przybierał rozmiar przeciętnej stodoły. Nic więc dziwnego, że rozbolała mnie głowa i nawet Krwawa Mary, którą wypiłam w ostatnim na naszej liście barze, nie pomogła na tę dolegliwość. Potarłam skronie, pocieszając się tylko tym, że Gabriel wyglądał jeszcze gorzej.

— Gwarantuję, że jutro będę bez śniadania — oznajmiłam, rozstając się z nimi na parkingu apartamentowca i podsuwając Lucyfer bilet parkingowy do opłacenia. Poszła do parkomatu bez słowa, więc zwróciłam się do jej brata. — Wszystko będzie dobrze — obiecałam, doskonale wiedząc, jak żałośnie to brzmi. Czasem jednak lepiej powiedzieć cokolwiek, niż zostawić kogoś jego ponurym myślom.

— Chcę w to wierzyć — zapewnił tak żałośnie, że potarłam dłonią jego ramię. Znajdowaliśmy się zdecydowanie zbyt blisko siebie. Gdy pochylił się, by spojrzeć mi w oczy, jego ciepły oddech musnął moje wargi, a spokój, którego on sam nie miał, ogarnął mnie przynajmniej po części. Posłałam mu ostatni pokrzepiający uśmiech i wsiadłam do swojej Hondy. Miałam nadzieję, że wypity drink zdążył już wyparować. A nawet jeśli nie, znajomości w policji sprawiały, że rzadko musiałam dmuchać w balonik.

To nie do wiary, że zmarnowaliśmy w ten sposób tyle godzin. Co tu ukrywać, byliśmy w czarnej dupie. Czarnej jak noc, która otaczała mnie, gdy zjeżdżałam z jednej z głównych ulic w stronę swojego zadupia. Tutaj nie było ani chodników, ani latarń, które oświetlałyby wąską, granatową drogę. Reflektory samochodu snopem światła omiatały tylko wąski pas rzeczywistości, przez który cała reszta wydawała się jeszcze ciemniejsza. Poczułam na plecach nieprzyjemny dreszczyk grozy, a przecież nigdy nie byłam strachliwa.

Bo skoro anioły i demony były prawdziwe, to co jeszcze mogło kryć się w ciemności? Który wycinek ludowych opowieści i wierzeń jest prawdziwy, a który można włożyć między bajki? I najważniejsze pytanie — jak długo wytrzymam, nim oszaleję od takich myśli?

Moje miejsce parkingowe było już tak wyrobione, że koła umościły się wygodnie w zagłębieniach terenu, które same stworzyły, gdy setki razy wjeżdżałam tu z precyzją godną pozazdroszczenia. Kierunkowskazy błysnęły na pomarańczowo, kiedy zamknęłam samochód, a potem zapadł zupełny mrok. Chyba po raz pierwszy żałowałam, że nigdy nie pomyślałam, by nad drzwiami mojego domku holenderskiego zamontować lampę na czujnik ruchu. Mimo wszystko, ta ciemność była zupełnie inna, swojska, jak dobra przyjaciółka.

Wymacałam klucze i wepchnęłam je do zamka. Robiłam to już tyle razy, że nie potrzebowałam światła. Zmarszczyłam brwi dopiero wtedy, gdy próbowałam przekręcić klucz, a ten nie chciał ustąpić. Ustąpiło za to co innego, a mianowicie klamka. Pierwszy raz zdarzyło mi się zapomnieć o zamknięciu drzwi, ale ostatnie dni przyniosły w moim życiu takie zawirowania, że wcale się nie dziwiłam większemu roztargnieniu.

Mimo to, wolałam zachować środki ostrożności. Wyjęłam z przepastnej kieszeni taser, w innej odnalazłam latarkę, którą umieściłam nad wylotem lufy, dokładnie tak, jak uczył mnie Robert. Kiedy o nim pomyślałam, po raz kolejny ścisnęło mnie w dołku. Dopóki miałam go przy sobie na każde zawołanie, nie doceniałam go tak, jak na to zasłużył. Ale ze mnie idiotka.

Skup się, Edno, albo możesz już wybierać sobie kwiaty na pogrzeb — upomniałam się w duchu. Bezszelestnie otworzyłam drzwi do mieszkania, omiatając to, co mogłam dostrzec z miejsca, w którym stałam. Wnętrze wyglądało normalnie. Część mnie odetchnęła z ulgą, gdy okazało się, że nikt nie splądrował mojego mieszkania i nie wywinął każdej szuflady na drugą stronę. Nie znalazłby tu zbyt wielu cennych rzeczy, ale miałam swoje sekrety, którymi wolałam się nie chwalić. A skręcik, którym niedawno się raczyłam, był tylko jednym z nich.

Po raz kolejny podziękowałam w duchu za podstawy przeszkolenia policyjnego, które przeprowadził dla mnie Robert, choć wtedy miał to być tylko żart. Nie byłam nawet do końca trzeźwa, więc nie ręczę, że wszystko zapamiętałam, ale przynajmniej nie wyglądałam teraz jak przeciętna postać z horroru czy podrzędnego kryminału. Zachichotałam w duchu, kiedy wyobraziłam sobie, wchodzącą z niewinną minką do domu i wołającą "Halo! Ktoś tu jest?" nieco zbyt drżącym głosem, by uwierzyć, że emocje te nie są zagrane.

Ostrożnie przestąpiłam próg. Wszystko było w porządku, mieszkanie wydawało się puste. Zastanawiałam się, czy po kogoś nie zadzwonić. Robert był jednak na mnie obrażony i jasno dał mi do zrozumienia, że potrzebuje przerwy od ratowania mi dupy. Lucyfer nie znałam zbyt dobrze, ale już mogłam przypuszczać, że kiedy nic nie znajdziemy, będzie się ze mnie nabijać przez najbliższe tysiąclecie. A że po śmierci trafię do jej królestwa, wolałam nie pisać się na takie tortury. A Gabriel... Gabriel był kurczaczkiem, którego zamierzałam chronić, a nie wzywać na pomoc. To absurdalne, bo był ode mnie o wiele większy, starszy i pewnie silniejszy, w końcu ja byłam tylko zwykłą śmiertelniczką, a on istotą nadnaturalną, ale miał w sobie coś takiego, co wyzwalało we mnie nieznane dotąd pokłady troski.

Poza tym, do sprawdzenia pozostała jeszcze niewielka przestrzeń. Zaczęłam doceniać fakt, że mieszkam na tak małej powierzchni, żadnych piwnic, strychów, schowków i zakamarków. Tylko jedno duże pomieszczenie, dwie sypialnie i łazienka. Zajrzałam do nich po kolei, a kiedy okazały się puste, dla pewności zamknęłam drzwi wejściowe od środka i zapaliłam wszystkie światła, by dodać sobie animuszu. Dochodziła już dwudziesta druga, a ja miałam jeszcze sporo pracy. Uzupełniłam swoje notatki o zaginionych skrzydłach. Uświadomiłam sobie przy tym, że ten dzień nie był tak do końca zmarnowany, bo u Jiriego całkiem sporo się dowiedzieliśmy.

Kiedy się z tym uporałam, postanowiłam porzucić na chwilę anielskie sprawy i zająć się tymi bardziej przyziemnymi. Wcześniej zaległy urlop zamierzałam wykorzystać na pisanie książki, a nie jakieś paranormalne aferki, dlatego postanowiłam, że kiedy tylko będę miała wolną chwilę, rozbuduję swój reportaż o lokalnej przestępczości narkotykowej o nowe rozdziały. To miało być dzieło mojego życia, może nieco przyciężkawe, ciemne i śmierdzące, ale za to do bólu prawdziwe. Jeśli gdzieś tam znajdzie się choć jedna osoba, której oczy otworzą się na problem zaćpanych na śmierć nastolatków i postanowi ścigać osoby za to odpowiedzialne — to było warto.

Udało mi się całkiem sporo napisać, ale gdy litery zaczęły mi tańczyć przed oczami, a ze zmęczenia zamiast składnych zdań, formułowałam paskudne potworki, postanowiłam w końcu się położyć. Dochodziła trzecia. Rozebrałam się, wzięłam prysznic i zakopałam pod kołdrą. By poczuć się pewniej, zostawiłam zapalone światło w głównym pokoju i otwarte drzwi.

Kiedy już znajdowałam się na granicy snu, światło zgasło, a gdzieś w kuchni rozległ się cichy szelest. Wzięłabym to może za senną marę, gdyby nie fakt, że wiertło niepokoju drążyło mi w czaszce. Miałam wrażenie, że zapomniałam o czymś ważnym, a ciemność, która mnie otacza, jest tego naturalną konsekwencją.

Oczywiście. Nie sprawdziłam tylnych drzwi!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro