Rozdział 4.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kiedy podeszłam bliżej, Gabriel pomachał mi na powitanie i uśmiechnął się jak gdyby nigdy nic. Rozparł się wygodnie na palecie, która służyła studentom za ławkę, podczas gdy ja nerwowo rozejrzałam się po kampusie. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że nikt nie zauważył wariata biegającego w październiku boso i w piżamie, i nie zawiadomił policji. Z drugiej strony, był to kampus i podejrzewałam, że po zakrapianych studenckich imprezach lub, co gorsza, Cieszynaliach, nie takie indywidua przechadzały się między akademikami.

— Człowieku, co ty robisz, do chuja? — wypaliłam, czując ulgę, że nic mu się nie stało i jednocześnie wściekłość, że narobił takiego zamieszania.

— Chyba udało mi się skontaktować z siostrą. — Nawet się nie skrzywił, choć wrzeszczałam na niego jak głupia. — Powinna mnie niedługo znaleźć.

— Do tego czasu zaopiekuje się tobą policja — mruknęłam z niezadowoleniem. Chwyciłam go za ramię, jakby obawiając się, że znów mi ucieknie. To było bez sensu, bo facet okazał się znacznie postawniejszy ode mnie. W szpitalu, gdy leżał w łóżku, nie mogłam tego dostrzec, ale znacznie nade mną górował. Cóż, nie było to wielkim osiągnięciem, biorąc pod uwagę moje marne metr sześćdziesiąt wzrostu, ale on był przynajmniej ze trzydzieści centymetrów wyższy. W każdym razie, bez trudu by mi się wyrwał, jednak najwyraźniej nie miał takiego zamiaru.

— Nie zrobiłem nic złego. — Spojrzał na mnie wielkimi, okrągłymi oczami kota ze Shreka, z tą różnicą, że jego tęczówki w zachodzącym słońcu lśniły czystym błękitem.

— Wiem — odparłam miękko, przynajmniej jak na mnie. Zdążyłam już wydobyć smartfona i napisać Robertowi, że znalazłam naszą zgubę, ale zawahałam się na moment. To wystarczyło.

— Trafię do aresztu albo schroniska dla bezdomnych, prawda? — drążył, biorąc mnie na litość. Najgorsze było to, że jego podstęp działał doskonale i wyobraziłam sobie tego spokojnego, cichego gościa o szczerych, niebieskich oczach pośród groźnych osadzonych czy pozbawionych nadziei bezdomnych. Nie chciałam, by tak skończył.

— Odwiozą cię do szpitala — zapewniłam.

— Odeślą mnie stamtąd. Sam lekarz dziś przyznał, że na dobrą sprawę moje rany zagoiły już się wystarczająco, by wypuścić mnie do domu, tylko nie wiedzą, co ze mną zrobić. Nawet nie mam ubezpieczenia, tam na górze nie było mi specjalnie potrzebne. — W jego policzkach znów pojawiły się dołeczki, chyba na znak, że to miał być żart.

— W takim razie coś wymyślimy. Zaczniemy od kupienia ci ubrania, zanim zamkną nam wszystkie lumpeksy. — Westchnęłam, niemal słysząc w głowie chóralne głosy taty i Roberta, nakazujące mi najpierw obmyślić plan działania, a dopiero później działać. Taka kolejność nie pasowała do mnie, a do nich.

Nim zajął siedzenie pasażera, Gabriel otrzepał stopy z przyklejonych liści i błota. Biorąc pod uwagę bałagan panujący w samochodzie i to, kiedy ostatnio go sprzątałam, te kilka dodatkowych śmieci nie zrobiłoby mi różnicy. On jednak nie zająknął się ani słowem, i to pomimo kubków po kawie i paczki z resztką chipsów, których musiał się pozbyć, nim opadł na fotel. Kiedy przywarł plecami do oparcia, skrzywił się i wypuścił z sykiem powietrze — widocznie nie był tak zdrowy, jak chciał mi przedstawić. Rano widziałam jednak jego obrażenia i pozostawały zasklepione, a szwy najwyraźniej zdążyły się rozpuścić lub ktoś mu je wyciągnął; rzeczywiście nie było sensu wlec go do szpitala.

Odpaliłam silnik, włączyłam radio i pozostawiłam kampus cieszyńskiej uczelni za plecami, kierując się do centrum. Miałam tam swój ulubiony lumpeks, w którym regularnie buszowałam w poszukiwaniu swoich codziennych i "roboczych" ciuchów. Zerknęłam na zegarek — dochodziła dziewiętnasta. Na zrobienie zakupów miałam jakiś kwadrans.

— Poczekaj tutaj — poleciłam. Z przyzwyczajenia zamknęłam samochód, co było zupełnie bez sensu, zważywszy na fakt, że potencjalny złodziej już w nim siedział. Jak jednak mawiał Burzyński, zamykałam moją starą Hondę nie dlatego, by nikt mi jej nie ukradł, ale po to, żeby mi do środka nie nasrali.

Uwinęłam się w niecałe dziesięć minut. Mimo wszystko, odetchnęłam z ulgą, przekonując się, że Gabriel nie zwiał z mojego samochodu… lub z nim. Rzuciłam na tylne siedzenie reklamówkę, w której upchnęłam dwie pary jeansów, dresy, trzy koszulki, bluzę i parę trampek w rozmiarze czterdzieści sześć, która na oko wydawała się w sam raz na duże stopy mojego niespodziewanego gościa. Najchętniej od razu znalazłabym mu kwaterę, nie zdradzając, gdzie mieszkam, jednak to nie wchodziło w grę. O ile w akademiku bosy przystojniak w piżamie nie wzbudzał podejrzeń, o tyle w motelu mogłoby to nie przejść. Chcąc nie chcąc, jeśli zamierzałam mu pomóc, musiałam przynajmniej pozwolić mu się umyć u mnie w domu.

— Jak udało ci się skontaktować z siostrą? — zapytałam, zastanawiając się, czy zdołam go skłonić, by powiedział coś na jej temat. On jednak tylko uśmiechnął się tajemniczo i wlepił wzrok za szybę. Nie miałam za grosz instynktu samozachowawczego, jeśli chciałam zabrać go do domu. Może to mój sposób, by zrobić na złość ojcu, który ciągle wmawiał mi, że nie mogę ufać obcym i powinnam na siebie uważać?

Gabriel okazał się wdzięcznym towarzyszem. Nie dość, że nie skomentował bałaganu w moim samochodzie, nie pisnął też słówka na temat mojego niestandardowego lokum. Jeśli zdziwiło go, że mieszkam w czterdziestometrowym domu na kółkach, wcale tego nie okazał. Kiedy zniknął w łazience, zaczęłam się zastanawiać, co z nim dalej począć. Na ile dni wynająć mu pokój? Zajrzałam do portfela i zaklęłam. Popołudniowe zakupy i nieplanowany postój w lumpeksie sprawiły, że mój budżet do wypłaty zmalał do kilkudziesięciu złotych. Za tyle to ja mu mogłam wynająć co najwyżej największą skrzynkę w Paczkomacie, ale szczerze wątpiłam, czy udałoby mi się go tam wcisnąć. Nie było wyjścia, musiałam albo wycofać się ze swojego wcześniejszego postanowienia i zawieźć go na policję, albo pozwolić mu tu przenocować. Ta pierwsza opcja wydawała się rozsądniejsza, dlatego po namyśle ją porzuciłam.

Drzwi łazienki uchyliły się, więc podniosłam wzrok, by poinformować Gabriela o swojej decyzji. Kiedy mój wzrok padł na jego klejnoty rodowe, niemal zakrztusiłam się własną śliną.

— Możesz mi wyjaśnić, dlaczego jesteś goły?

— Zapomniałem wziąć do łazienki ubrań, które mi kupiłaś. — Wzruszył ramionami, jakby paradowanie nago przed obcą laską w jej mieszkaniu było dla niego zupełnie naturalne. — Mam nadzieję, że to nie problem? — dodał, widząc moją minę.

— Wolałabym, żebyś następnym razem jednak się ubrał — poleciłam, tłumiąc chichot i spoglądając za okno. Kiedy znów skierowałam swoje spojrzenie na Gabriela, ten właśnie wyciągał z reklamówki odzież. — W łazience — uściśliłam. — Zostajesz w moim mieszkaniu, ale nie paraduj po nim nagi. Jeszcze wpadnie tu mój tata albo mój kumpel i możesz marnie skończyć.

To przypomniało mi o Robercie. Zerknęłam na ekran telefonu — czekało na mnie powiadomienie o wiadomości tekstowej. Zawierała tylko jeden znak: ?. Odpisałam Nie znalazłam go. Wróciłam do domu, piszę artykuł. Odezwę się jutro.

Pewnie powinnam czuć się podle, że okłamałam swojego najlepszego kumpla. Znaliśmy się jednak już od dwudziestu lat i nie byłby to pierwszy raz, kiedy nie byłam z nim szczera. Chociaż, z drugiej strony, jeszcze nigdy nie odjebało mi aż tak, żeby ukrywać przed nim poszukiwanego świra w swoim mieszkaniu.

Gabriel zasnął na kanapie tuż po dziewiątej, wypiwszy wcześniej tylko szklankę wody. Akurat szykowałam dla nas kolację, gdy usłyszałam jego równy oddech. Mimowolnie się uśmiechnęłam, spoglądając na stos kanapek, z którymi zostałam sam na sam. Jedzenia było sporo, jednak nie na tyle, bym nie mogła z nim sobie poradzić. Edna Morawska tylko robiła wrażenie niepozornego chucherka.

Koło północy złapałam się na tym, że odwlekam moment pójścia spać, jak tylko mogę. Czy kierował mną lęk? Przecież ja się nikogo nie bałam, a przynajmniej się do tego nie przyznawałam. Teraz zebrałam się na odwagę i upewniłam się, że mam przy sobie taser. Spojrzałam tęsknie na resztę whiskey w lodówce, jednak tej nocy wolałam zachować trzeźwość. W sypialni po raz pierwszy, odkąd tu zamieszkałam, przekręciłam zamek w drzwiach. Nie byłoby trudno go sforsować, ale to dawało mi kilka dodatkowych sekund na sięgnięcie po paralizator z wnęki obok posłania.

Jednak nie obudziło mnie ani wściekłe walenie, ani opętańczy ryk, tylko promienie słońca, wpadające przez rozchylone rolety. Zerknęłam na telefon, by sprawdzić godzinę. Było po ósmej. W tym samym momencie, w którym przypomniałam sobie wszystkie te popieprzone wydarzenia z poprzedniego dnia, doszedł do mnie smakowity zapach jedzenia. Zmarszczyłam brwi i poderwałam się z łóżka. Kiedy drzwi nie otworzyły się po naciśnięciu klamki i przywaliłam w nie z impetem, zaklęłam pod nosem. Przypomniałam sobie o tym, że poprzedniego dnia je zamknęłam, więc uporałam się z zamkiem i ruszyłam do kuchni.

Gabriel stał tyłem. Był wysoki, ale raczej szczupły, niż umięśniony. Nucił coś, mieszając zawartość mojej jedynej patelni na palniku gazowym. Zrobiło mi się słabo na myśl o tym, że mógłby spalić moją chałupę, może nawet ją wysadzić, a ja nawet bym nie poczuła, że umieram. Po raz kolejny uświadomiłam sobie, jak głupim pomysłem było wpuszczanie go do domu i pozwolenie, by tu nocował. A może wcale nie takim głupim? Kiedy się zbliżyłam, zawartość patelni okazała się wyglądać całkiem apetycznie.

— Nie dosypałeś tam trucizny? — zapytałam podejrzliwie. Roześmiał się, jakbym żartowała. Odwrócił się i posłał mi spojrzenie spod hipnotyzująco długich rzęs. Gdybym ja chciała mieć tak cudowną oprawę oczu, musiałabym nałożyć na siebie tonę tuszu, a i tak nie uzyskałabym takiego efektu. Życie było niesprawiedliwe.

— Taki był plan, ale nie znalazłem arszeniku. Będziesz musiała się zadowolić przeterminowaną mąką.

Zarumieniłam się, a strach ustąpił miejsca wstydowi. Musiałam przyznać, że moja kuchnia nie należała do najbardziej zorganizowanych, a perfekcyjna pani domu zeszłaby na zawał tuż po przekroczeniu progu. Rzadko gotowałam i sprawdzałam daty ważności produktów w szafkach raz na ruski rok, i to zazwyczaj tylko wtedy, gdy ktoś miał do mnie przyjść. A trzeba wiedzieć, że moimi jedynymi gośćmi bywali tata i Robert. Ojciec prawie cały czas pracował, więc jak wpadł na moje urodziny, to osiągnął szczyt swoich możliwości, natomiast Robert… Cóż, dość powiedzieć, że nie był zainteresowany gotowaniem i sprzątaniem. Skupiał się raczej na innych moich atutach.

— Miałam ją wyrzucić, ale trochę mi było szkoda. Pomyślałam, że zrobię z niej jakąś masę plastyczną czy coś — skłamałam. Gabriel spojrzał na mnie z powątpiewaniem, ale nic nie powiedział. Byłam mu za to wdzięczna.

Czułam się dziwnie, kiedy obcy facet kręcił się w mojej kuchni. By dodać sobie animuszu, uruchomiłam ekspres do kawy. Nim filiżanka napełniła się pysznym espresso, wyjrzałam przez okno. Choć niebo nad nami wciąż było pogodne, na horyzoncie zaczynały kłębić się ciemne chmury.

— Nadchodzi burza — wymruczał Gabriel, jakby czytał w moich myślach. Sukinsyn wyglądał na zadowolonego ze zbliżającego się załamania pogody. Jeśli jednak spędzi je u mnie, szybko zmieni zdanie. Domek holenderski podczas burzy nie należy do zbyt cichych, ulewa wali o dach, jakby przebiegało po nim stado koni, a wiatr zdaje się kołysać całą konstrukcją.

— Ostatnia w tym roku — odparłam, by zagłuszyć panującą między nami niezręczność. Usiadłam przy stole i patrzyłam, jak potencjalny psychopata rządził się, jakby był u siebie. W mig znalazł dwa czyste talerze, podzielił przygotowanego przez siebie omleta i podsunął mi porcję.

— Spróbuj — polecił, kiedy poświęciłam dłuższą chwilę, by przyjrzeć się potrawie. Nie dostrzegłam szpilek ani żyletek. Posłusznie wzięłam odrobinę na widelec, gotowa wypluć zawartość, gdy tylko poczuję ohydny smak czy gorycz trucizny…

Westchnęłam z rozkoszą.

— Chryste, nie gadaj, że przyrządziłeś to z tego, co znalazłeś w mojej lodówce. — Nieroztropnie wpakowałam sobie do ust kolejny, znacznie większy kęs.

— Nie. — On też jadł, a przecież jego porcja pochodziła z tego samego ciasta. Chyba mogłam porzucić przypuszczenie, że zamierza mnie otruć. Podniosłam na niego wzrok, zastanawiając się, czego tam dodał. — Wziąłem też kilka rzeczy z szafki.

Pokazałam mu język. Zjadłam resztę przepysznego omleta i westchnęłam, głaszcząc się po brzuchu.

— Jeśli będziesz częściej gotował takie rzeczy, możesz się tu zatrzymać — poinformowałam. Westchnęłam, uświadamiając sobie, że pora powrócić do rzeczywistości. — Będę musiała podjechać dziś do redakcji. Mogę cię tu zostawić samego?

— Przecież niczego ci nie ukradnę. — Zrobiło mi się głupio, kiedy zobaczyłam jego zmarszczone brwi. Może i był świrem, ale świadomym znaczenia moich słów i oskarżeń, które rzucałam między wierszami.

— Czułabym się pewniej, gdybym znała twoje nazwisko, albo chociaż wiedziała, skąd pochodzisz — wytłumaczyłam.

— Przecież ci mówiłem…

— Jesteś archaniołem, twoi bracia odcięli ci skrzydła i zrzucili cię z Nieba — dokończyłam za niego ze znużeniem i przewróciłam oczami. Przypominał Małego Księcia, który uparcie prosił pilota o narysowanie baranka, tak uparcie powtarzał swoją mantrę. — Tak, słyszałam. Ale twoja historia kompletnie nie trzyma się kupy. Jak mniemam, twoi bracia też są archaniołami, albo chociaż aniołami. Nie mam pojęcia, jak wygląda ta wasza niebiańska ewolucja i szczerze mówiąc, jebie mnie to, w każdym razie mam jedno pytanie: niby dlaczego mieliby cię wyrzucić?

— Bo archanioły wcale nie są takie, jak wam, ludziom, się wydaje — odpowiedział cicho. Rzuciłam mu podejrzliwe spojrzenie, jednak na jego twarzy dojrzałam tylko wyraz zadumy. Wiedziałam, że to kopanie się z koniem, jednak przekorna natura wygrała i postanowiłam udowodnić swoje racje.

— Udowodnij mi, że to prawda. Nie mam pojęcia, jak to zrobisz, ale pewnie masz jakieś nadprzyrodzone moce. — Starałam się z całych sił, by w moim głosie nie było słychać kpiny. Nie wiem, czy bardziej kierowała mną litość do tego chłopaka, czy raczej chęć udowodnienia swojego zdania, chciałam mu jednak uświadomić, że opowiada wierutne bzdury.

— Nie potrafię. — Rozłożył bezradnie ręce. — Wraz ze skrzydłami straciłem wszystkie umiejętności, którymi obdarzył mnie ojciec. — Uśmiechnęłam się triumfalnie i zaczęłam sprzątać ze stołu, by włożyć zastawę do zmywarki. Zastygłam w bezruchu, gdy Gabriel znów się odezwał: — Ale w zasadzie jest jedna rzecz, którą mógłbym zrobić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro