Rozdział 4 - Bestia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Freja upadła plecami na miękką trawę porastającą lekkie wzniesienie. Z jednej strony graniczyło ono z gęstym lasem, z drugiej zaś przecinał je niewielki strumyk, za którym ziemia z powrotem pięła się ku górze, wznosząc ku niebu armię gęstych, wysokich drzew. Między kolejnymi pagórkami i odleglejszymi górami powoli zachodziło słońce, barwiąc niebo ciepłymi, pastelowymi kolorami — od fioletu i różu, po jarzący się pomarańcz.

Rankiem dziewczyna rozstała się z kupcem i jego córką, którzy byli przemiłymi kompanami podczas ostatniego tygodnia. Postanowili jednak wystawić towary i odpocząć od podróży na przynajmniej cztery lub pięć dni w mieście, którego nazwy Freja nie znała i nie zapamiętała. Nie chciała bowiem zostawać w nim dłużej, niż było to konieczne. Musiała iść dalej, pchana uporem i tęsknotą, nawet jeśli był to nierozsądny pomysł, który z każdym kolejnym kilometrem pieszej wędrówki coraz bardziej kwestionowała.

Leżąc, spoglądała spod półprzymkniętych powiek na purpurowo-pomarańczowe niebo, zwiastujące koniec kolejnego dnia podróży. Była o tydzień bliżej spotkania z bratem, jednak kolejne dwa, przy pomyślnych wiatrach, nadal były jeszcze przed nią. Nie była pewna, gdzie dokładnie się znajdowała. Wiedziała tylko, że jest na właściwej drodze.

Westchnęła, nabierając w płuca świeże powietrze przyprawione lekkim zapachem kwiatów i lasu. Widok, jaki rozciągał się przed jej oczyma, w innych okolicznościach zapewne zapierałby dech. Dla podróżującej Frei był niestety budzącym niepewność w sercu wyzwaniem, które musiała pokonać za wszelką cenę.

Walczyła z opadającymi ze zmęczenia powiekami i drżeniem nóg. Na szczęście zdążyła znaleźć bezpieczne miejsce na rozbicie prowizorycznego obozu, zanim zupełnie opadła z sił. Wiedziała, że musi mieć oczy i uszy dookoła głowy. Wszędzie wokół mogły grasować niebezpieczne zwierzęta lub bandyci, których od powstania kamizardów* nie było mało.

Gdy usiadła, obserwując jasny, okrągły księżyc zastępujący na niebie słońce, pomyślała o matce. Żałowała, że nie mogą podróżować razem i ponownie zamieszkać w domu. Z Wiktorem. Żałowała, że matka umarła z myślą, że jej syn nie żyje.

— Mam nadzieję — wyszeptała, gładząc ametyst wiszący na jej szyi — że jesteś teraz spokojniejsza.

Potarła wahadełko palcami i dotknęła nim do ust, po czym sięgnęła do torby po chleb i ser, które wraz z innymi smakołykami spakowała dzisiejszego ranka.

Moje serce szaleje na samą myśl, że znów go zobaczę — dodała w myślach, przygotowując posiłek.

Słońce chowało się coraz bardziej, jednak księżyc w pełni był na tyle jasny, że Freja nadal mogła podziwiać masyw. O dziwo krajobraz okraszony srebrem i błękitem podobał się jej o wiele bardziej, a bezkres nie był już tak przerażający. W oddali widziała blade, ciepłe światło miasta, do którego postanowiła dotrzeć w pierwszej kolejności.


Najedzona i nieco mniej zmęczona, podeszła do strumienia, by oczyścić sztylet z resztek po kolacji. Nie chciała, by kosztowny prezent od hrabiny, która dała Frei na podróż znacznie więcej, niż ta mogłaby prosić, zniszczył się przez zaniedbanie. Możliwe, że mogłaby go wymienić na osiodłanego konia, ale nie chciała pozbywać się jedynej broni. Zapewne była to kolejna nierozsądna rzecz, jednak dziewczyna wierzyła, że szczęście jej sprzyja, a transport można znaleźć o wiele szybciej niż użyteczną broń, którą można schować w bucie.

Woda była zimna i przejrzysta, jednak nie było w niej ryb. Wszędzie wokół, mimo pięknego widoku, zdawało się brakować życia. Freja nie widziała żadnych zwierząt, nawet nie słyszała brzęczenia owadów, gdy słońce jeszcze świeciło. Pustka i cisza, która niepokoiła. Tym bardziej zaskakujące było niespodziewane wycie wilka w oddali.

— Jaki teraz masz plan, głupia dziewucho? — zamruczała pod nosem do samej siebie, klęcząc nad strumykiem i czyszcząc sztylet.

Zdecydowanie bardziej nadawał się on do ozdoby niż zabijania, ale mimo wszystko mając taką broń, Freja była spokojniejsza niż gdyby nie posiadała żadnej. Odczuła to szczególnie, gdy sztylet wpadł do wody, a czyjeś ręce zacisnęły się na jej ciele, ciągnąc w stronę lasu.

Szamotała się, choć ramię oprawcy było niczym maglownica. Krzyczała, choć wielka, męska dłoń o czterech palcach szczelnie przytrzymywała jej usta, tłumiąc nadzieję na ratunek. Próbowała kopać, ale jej sparaliżowane zmęczeniem i strachem nogi były jak z waty.

— Jaka żwawa — wycharczał mężczyzna opitym głosem z paskudnym i charakterystycznym, chłopskim akcentem.

Napastnik nie był sam. Drugi mężczyzna, szczupły i ubrany w zbyt luźną koszulę oraz spodnie, podniósł sztylet i przez chwilę uważnie mu się przyglądał. Po chwili podszedł do niego trzeci, wyższy o głowę i szerszy w barkach, wyrywając zdobycz z rąk towarzysza. Freja nie widziała ich twarzy. Światło księżyca deformowało postacie, nakładając na nie demoniczne maski. Gdy próbowała się oswobodzić, zrobić cokolwiek, by się uratować, mężczyzna odsunął dłoń od jej ust, chcąc objąć ramieniem szyję i stopniowo zaciskać coraz mocniej. Nie zamierzał pozbawić jej przytomności. Wolał, by była przerażona.

— Nie — wyszeptała, drapiąc duszące ją przedramię. Czuła, jak kolejna para dłoni łapie ją za nogi i pospiesznie podnosi sukienkę, jednocześnie głaszcząc i całując jedno z ud. — Nie!

— Nikt ci nie pomoże — wyszeptał prosto w jej ucho dusiciel, poprawiając ręce na jej szyi i talii. — Zabijemy cię dopiero po...

Nagle rozległ się trzask. Freja poczuła mocny powiew wiatru i zapach krwi. Podczas jednego uderzenia serca coś ogromnego uderzyło w niedoszłego gwałciciela i porwało go w las. Ucisk na gardle dziewczyny nagle zelżał, a głośne warknięcie zatrzęsło ziemią, na którą upadła.

— Co do... — warknął dusiciel ze strachem w głosie, gdy rzucił Freję na ziemię.

Ta rozejrzała się, kaszląc i łapiąc oddech. Nie mogła dostrzec nic poza dwójką mężczyzn, którzy nagle zerwali się do ucieczki w dwóch różnych kierunkach. Chciała biec, ale jej nogi nie były w stanie utrzymać ciężaru ciała. Mogła tylko patrzeć, jak dusiciel ucieka w dół zbocza i co jakiś czas ogląda za siebie. Drugi uciekł w głąb lasu. Nie była pewna, co dokładnie przeraziło bandytów, porywając jednego z nich. Założyła jednak, że sama również mogła stać się ofiarą.

Dusiciel potknął się, będąc już blisko potoku, gdy Freja zauważyła pędzącą w jego kierunku bestię. Zwierze wielkością dorównywało koniowi i porośnięte było ciemnym futrem o rdzawej poświacie. Nadal trzymało w pysku ramię poprzedniej ofiary, zbliżając się do kolejnej ogromnymi, szybkimi susami.

— Wilk? — wyszeptała, nie mogąc oderwać wzroku od ogromnej bestii, która zwolniła krok, z obrzydzeniem wypluła ramię i powoli zbliżała się do nadaremnie uciekającego bandyty.

Mężczyzna pokracznie przebiegł przez kamienisty strumyk, jakby czysta woda miała uchronić go przed nieuniknionym. Bestia jednak bez wysiłku przeskoczyła potok, rzucając się prosto na niego. Freja była przerażona odgłosami i widokiem rozszarpywanego ciała. Cofała się, by zniknąć między wystającymi korzeniami i kępkami traw, gdy dotknęła czyjejś dłoni.

Jęknęła i obróciła się, lecz jej oczy nie napotkały żadnego człowieka. Jedynie samą dłoń, zakończoną dwiema białymi kośćmi, nadal uparcie trzymającą ozdobny sztylet, który Freja bez skrępowania odzyskała.

Doczołgała się między wystające korzenie, przycisnęła do piersi broń i skuliła z nadzieją, że przez chwilę będzie na tyle bezpieczna, by przygotować ciało do ucieczki lub walki. Próbowała uspokoić oddech i wygrać z napierającą paniką. Wtem od strony lasu rozległ się krzyk kolejnego mężczyzny. Zapewne trzeciego z nich. Towarzyszył mu skowyt i warkot, co mogło znaczyć, że wielki wilk nie działał w pojedynkę.

— Na bogów — jęknęła, mocno chwytając rękojeść sztyletu.

Nie miała pojęcia, gdzie mogłaby uciec i co robić. Chciała zacząć się modlić, ale nie wiedziała do kogo. Warczenie i krzyki innych bandytów, których Freja nie widziała, napierały z każdej strony i były coraz bliżej. Przycisnęła dłonie do uszu i skuliła się ciasno, jakby od tego zależały jej szanse na przeżycie nocy.

Niespodziewanie padł strzał i wszystko ucichło.

— Vorace! — Głos młodego mężczyzny dobiegł z niedaleka. — Rude!

Freja otworzyła oczy, lecz nie była w stanie wiele dostrzec. Jedynie tyle, na ile pozwalało jej blade światło księżyca, który co kilka chwil chował się za cienką warstwą szybko płynących po niebie chmur. Zdołała jednak zauważyć chłopaka, który stał na skraju lasu, zaledwie kilka metrów od niej. Rozglądał się za czymś pomiędzy drzewami i poza dymiącym muszkietem trzymanym w lewej dłoni, wyglądał zwyczajnie. Niegroźnie. Ponownie zawołał i głośno zagwizdał na palcach, by po chwili przy jego nogach pojawił się pies, wesoło merdając ogonem.

— Dobra robota — powiedział do podekscytowanego psa, drapiąc go pod pyskiem. — Gdzie twój brat?

Zwierzę zapiszczało, odwracając się w kierunku skulonej Frei, która usłyszała niespodziewany warkot zaraz przy lewym uchu. Gorący, cuchnący oddech z psiego pyska zwilżył jej zdrętwiały ze strachu polik, po którym popłynęła łza.

— Rude! — wrzasnął chłopak, puszczając się biegiem w kierunku drugiego psa.

Freja powoli odwróciła twarz w stronę ogara, głośno przełykając ślinę. Jego wyszczerzone kły błyszczały, odbijając księżycową poświatę. Dziewczyna mimowolnie wyobraziła sobie, jak z chlupotem krwi zatapiają się w jej twarzy, jednak pies, równie niespodziewanie jak się pojawił, schował kły i odszedł w stronę swojego brata.

— Hej, spokojnie — wysapał chłopak, kucając przed Freją, która trzęsącymi się dłońmi podniosła przed siebie sztylet.

Była nieporadna, mimo treningów z Pascalem, które w potrzebie uleciały jak kamfora.

— Opuść sztylet. Jesteś bezpieczna — szepnął, ostrożnie wyciągając dłoń w kierunku ostrza.

Ze względu na sytuację sprzed kilku chwil, Freja postanowiła zrobić kolejną nierozsądną rzecz — zaufać nieznajomemu blondynowi, który obdarzył ją pogodnym uśmiechem.

— Masz niebywałe szczęście, że cię znalazłem.

Blade światło księżyca padało na prawy profil Frei, resztę ciała dziewczyny kryjąc w mroku. Zwlekała z opuszczeniem sztyletu, zaś młody myśliwy cierpliwie czekał, klęcząc na suchej ziemi. Badał ją wzrokiem, lecz nie robił tego zbyt natarczywie. Nie był głupi i trzymał dystans. Chciał jej pomóc, nie robiąc przy tym nic pochopnego, bowiem choć była śliczna, nadal mogła być groźna.

— Jesteś bezpieczna — powtórzył, na moment mimowolnie kierując spojrzenie w stronę leżącej obok podróżniczki samotnej dłoni, której właściciela nie było nigdzie widać. — Kamizardzi już cię nie skrzywdzą.

Jego głos był łagodny, mimo że słychać było w nim specyficzny, twardy akcent. Podobnie jak u bandytów. Powoli wyciągnął dłoń w kierunku drżącego sztyletu, który Freja, w obawie o ponowną utratę, przytuliła do piersi, zanosząc się nagłym, niemym płaczem.

Blondyn opuścił rękę, podparł się na niej i usiadł wygodniej, cierpliwie czekając, aż podróżniczka ochłonie. W jego oczach Freja dostrzegała współczucie, choć jej własne napłynęły łzami, utrudniając widzenie.

Kilkanaście uderzeń serca zajęło jej uspokojenie emocji, które z całych sił zdusiła w swoim obolałym ciele, zmęczonym jeszcze bardziej niż przed atakiem. Wzięła kilka powolnych, głębokich wdechów i przetarła łzy nadgarstkiem, rozmazując na twarzy brud i kilka malusieńkich kropel czyjejś krwi, teraz w postaci czerwonych smug.

— Dziękuję — wydusiła z siebie, czując palący ból w gardle.

Nieśmiało podniosła wzrok, krzyżując go ze spojrzeniem myśliwego, który, jeśli nie uśmiechał się cały czas, właśnie zrobił to ponownie.

— Później mi podziękujesz — zaśmiał się krótko, chcąc pomóc jej zupełnie się uspokoić. — Jesteś gdzieś ranna? Coś cię boli?

Nie pytał, czy skrzywdzili ją w jakikolwiek sposób. Chciał zachować ryzykowne pytania na później, gdy znajdą się daleko od tego miejsca.

— Chyba nie — szepnęła, delikatnie kręcąc głową.

— W takim razie — przerwał na moment, podnosząc się na równe nogi i wyciągając rękę w kierunku Frei. — Chodź ze mną. Nakarmię cię i, jeśli będzie taka potrzeba, opatrzę.

Freja chciała odmówić, lecz zamiast słów z jej gardła wydobyła się cała zawartość żołądka. Zdołała uchylić się w bok, by skryta w cieniu mieć choć odrobinę intymności.

— Uznam to za zgodę.



Kamizardzi — francuscy wyznawcy kalwinizmu z górskiego masywu Sewennów (Cévennes) i wschodniej Langwedocji, którzy w latach 1702-1709 prowadzili powstańczą wojnę partyzancką przeciwko katolickim wojskom króla Francji. Nazwa kamizard (franc. camisard) nadana przez katolików, pochodzi prawdopodobnie od słowa camisa (koszula, por. franc. chemise) lub od określenia camisade (nocna napaść). Sami kamizardzi nazywali siebie „dziećmi Bożymi" (enfants de Dieu).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro