Zoran. Piętno szaleństwa - rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Zoran

Zbliżam się niespiesznie do gabinetu, a wtedy żałosne wrzaski przecinają panującą w budynku ciszę. Muskam opuszkami palców ścianę i napawam się pobrzmiewającymi w tej balladzie strachem oraz cierpieniem. Nie pozwalam, aby zdołała mi umknąć nawet pojedyncza nuta. 

Och... jak mi tego brakowało. 

Niezauważony przystaję w przejściu i niemal natychmiast odnajduję wzrokiem faceta, kucającego w kałuży własnego moczu. Jego mięśnie drżą z przerażenia, gdy obawia się podnieść spojrzenie na swojego kata. 

– P-przepraszam... p-przepraszam – jęczy ze łzami w oczach. 

I to coś nazywa się mężczyzną? Nędzna kreatura. 

– Panie Grzybowski, miał pan do wykonania tylko jedno zadanie. Jedno dziecinnie proste zlecenie, ale nawet temu pan nie podołał! – warczy Kuzma, siedzący na ziemi w najciemniejszym kącie pokoju. Promień światła wpadający przez balkon rozjaśnia wyłącznie jego ciemnobrązowe tęczówki, które płoną nieokiełznanym gniewem. – Przez pięć lat tkwiłem zamknięty w podziemnym więzieniu, sądząc, że ta najcenniejsza dla mnie rzecz jest bezpieczna pod pańską opieką, a pierwszego dnia na wolności dowiaduję się, że... moja spuścizna zniknęła. 

– To nie moja wina, że mnie okradziono! Przecież nie mogłem temu w jakikolwiek sposób zapobiec ani przewidzieć – bełkocze bez ładu i składu. – P-poza tym przeprosiłem! 

– Takim tłumaczeniem nie poprawiasz swojej sytuacji, tylko ją pogarszasz – przerywa mu zirytowany. – I cóż mam z tobą począć? 

– Powinniśmy go przystroić misternym naszyjnikiem – proponuję znienacka, a następnie wkraczam triumfalnie do pokoju. Zaciskam mocniej dłoń na kiju do baseballa tak, by żelazne kolce na jego powierzchni drapały po betonie. – Chcesz się dowiedzieć, jak wyglądałaby ceremonia? Byłaby to... pamiętna chwila. Może nie dla ciebie, ale to są mało znaczące szczegóły. Wpierw zawiązałbym ci ręce za plecami drutem kolczastym, żebyś przypadkiem nie uciekł, a potem nałożyłbym na ciało oponę samochodową i polał benzyną. – Szczerzę się drapieżnie, niemal zrównując się z mężczyzną. – Płomienie paliłyby wszystko na swojej drodze, a guma przywarłaby do twojej skóry niczym wrząca smoła. Ogień płonąłby nadal nawet po twojej śmierci... Pożerałby wszystko, aż pozostałaby po tobie nic nieznacząca kupka pyłu. – Biorę zamach pałką i kiedy już metalowy szpikulec ma się wbić w jego głowę, gość krzyczy na cały głos: 

– On miał tatuaż na dłoni! Ten typ, który mnie okradł! 

Pizdets* – warczę pod nosem, natychmiast hamując zamach. – Poshyel k chyertu!

Zawsze, kurwa, to samo. Wszyscy mi przerywają, gdy robi się ciekawie. Byłem tak blisko pozbycia się tego pieprzonego tchórza. Tak blisko... Niemal czułem słodki smak śmierci na języku. 

Rzucam baseballem o podłogę, po czym otwieram na oścież balkonowe drzwi. Jesienne powietrze przemyka do gabinetu, ani trochę nie studząc jednak buzującej we mnie frustracji. 

Mogę myśleć wyłącznie o tym, że pragnę zanurzyć się w nęcącej pustce, która wykrzywi oczy ofiary po skonaniu. 

Przesuwam wzrokiem po nadal niedokończonym osiedlu, starając się dostrzec cokolwiek intrygującego, co pozwoli mi na rozkojarzenie. Budynki mieszkalne wyglądają identycznie, proste linie, małe kanciaste okna i zero koloru, a alejki prowadzące z jednego miejsca do drugiego są wykonane jak od linijki. 

Normalność tego miejsca jest... nużąca. 

Zgrzytam zębami, leniwie zatapiając spojrzenie w małej kaplicy za metalowym ogrodzeniem blokowiska. Na cmentarzu wokół niej pali się aż jeden znicz, lecz to tłum ludzi przed wejściem wzbudza we mnie ciekawość. 

– On... on miał wytatuowanego motyla! 

– Naprawdę? Fascynujące! Gdyby co druga osoba nie miała takiego malunku, to może minimalnie by nam to pomogło! – odwarkuję sarkastycznie, podśpiewując pod nosem: – Marnotrawstwo czasu. 

– Zoran, zatknis'*! – Kuzma uderza pięścią w posadzkę. 

– Jeszcze raz się tak do mnie odezwij, a obaj traficie w drobnych kawałkach do betoniarki. Będę nawet tak łaskawy, że pozwolę wam wcześniej wybrać dom, pod którym zasilicie fundamenty – ripostuję drapieżnie, a następnie odwracam głowę do tyłu. – Czyż to nie będzie piękne? Niemal poetyckie! 

W pomieszczeniu zapada cisza, podczas której nie odrywam spojrzenia od Kuzmy. 

Niech wreszcie ruszy się z tej brudnej podłogi, a nie siedzi jak pieprzony manekin! Kiedyś za takie słowa wymierzał mi bolesne nauczki, ale dziś... złość powoli rozmywa się w jego spojrzeniu. 

– Nie zabijajcie mnie, błagam was! – przerywa nam adwokat. – On miał białego motyla z czterema cyframi! Wydaje mi się, że to było... jeden, dziewięć, dziewięć, o-osiem. – Nabiera ogromny haust powietrza. – To była jedyna rzecz, jaką zdążyłem dojrzeć przed tym, jak dostałem w głowę. Wypuścicie mnie teraz, prawda? 

– Przypomnij mi... kiedy to dokładnie było? – pyta mój partner, z trudem dźwigając się z ziemi. 

– M-miesiąc temu. 

– I przez ten czas nie zaświtała ci myśl, że przydałoby się znaleźć tego złodzieja? Ani przez sekundę? – dopytuje nieustępliwie. – Wiedziałeś, że pewnego dnia wyjdę na powierzchnię i będę tego potrzebował. 

– J-ja... – jąka się facet. 

– Sądziłeś, że zgniję pod ziemią, tak jak inni więźniowie, prawda? Przecież nikt nie przeżył tam dłużej niż rok, a w szczególności nie uciekł! Pieprzony Orlov... – pluje z obrzydzeniem na podłogę – ... i jego Czyściec. 

– Przepraszam. 

– I co mam z nimi zrobić? Czy twoje przeprosiny pomogą mi uciec z Warszawy? – huczy w odpowiedni, po czym posyła w moim kierunku mroczny uśmiech. – Wydaje mi się, że pan Grzybowski powinien odetchnąć świeżym powietrzem.

Bez chwili wahania podchodzę do mężczyzny, a następnie chwytam go za krawat, zmuszając, by wstał. 

– N-nie! Błagam! – krzyczy przerażony, uderzając pięściami na oślep. – Zrobię wszystko, co zechcecie, ale nie zabijacie mnie! J-ja... mam rodzinę, która mnie potrzebuje! 

– Wiem... – szepczę z przymkniętymi powiekami, gdy stajemy na niedokończonym balkonie. 

Otula nas lekki wiaterek, pozwalając mi upoić się po raz ostatni strachem ofiary. 

Uwielbiam ten zapach – żaden alkohol ani narkotyk nie odurzają moich zmysłów bardziej niż czyjeś przerażenie, lecz najlepszym momentem jest ten, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, że ze mną przegrał i nie ma sensu dłużej walczyć. Rozpacz oraz niemoc rodzące się w tęczówkach takiej osoby są moim trofeum i powracają do mnie każdej nocy niczym najsłodszy sen. 

– Wczoraj wieczorem obserwowałem twoją żonę w łazience. Krople wody spływały po jej nagim ciele, gdy pieściła dłońmi nabrzmiałe piersi – wyznaję pobudzony, po czym otwieram oczy. – Jestem ciekaw tylko jednej rzeczy. – Odwracam do niego głowę. – O kim mogła marzyć, wsadzając sobie słuchawkę prysznicową między nogi. Bo jestem pewien, że nie o twoim małym fiucie. 

Nadal nie potrafię wymazać z pamięci jej rozanielonego wyrazu twarzy. Mimo że stałem na zewnątrz, to mógłbym się założyć, że słyszę jęki rozkoszy. Mamiła mnie, żebym do niej dołączył i wypieprzył ją tak, jak nikt inny dotąd. Pragnąłem poczuć jej cipkę zaciskającą się na mnie, ale miałem przecież pierdolone zadanie do wykonania! Za długo czekałem, żeby wreszcie być wolny, aby zaprzepaścić to dla jednego numerku. 

Właściwie mogę ją jeszcze dzisiaj odwiedzić i wtedy nie zdoła mi uciec. Będzie moim nowym kwiatuszkiem, odurzającym mnie swoim słodkim zapachem, dopóki... nie uschnie. 

– T-to niemożliwe. Moja Marysia... 

– Sądzisz, że żartuję? – grzmię groźnie, a potem zaciągam go na skraj tarasu tak, że pięty wiszą mu w powietrzu. Wystarczy, że puszczę jego krawat, a spadnie z trzeciego piętra na twardy beton. – Twoja kochana żoneczka na prawym pośladku ma jaśniejsze znamię w kształcie serca. 

– Nie krzywdź jej... Ona jest dobrą kobietą. – Łzy spływają mu po policzkach, gdy stara się dosięgnąć mojej dłoni. 

Żenujące zachowanie. Nawet w ostatnich sekundach nie potrafi odnaleźć resztek godności. 

– Proszę, niech ona nie płaci za moje błędy.  

– Nie musisz się o nią martwić, nie wyrządzę jej krzywdy. Udowodnię tylko, że kutas jest lepszy od wody – tłumaczę bezlitośnie, popuszczając materiał, by pan Grzybowski poczuł na szyi zimny oddech kostuchy. – Jeśli mnie ładnie poprosisz, to pozwolę ci uczestniczyć w tym przedstawieniu. 

– Pomogę wam znaleźć tego złodzieja. Mam kontakty! – proponuje zdesperowany, ale gówno mnie to obchodzi. 

Nawet gdyby był niewinny, musiałbym go teraz zabić. Jedynie jego krew zdoła zagasić buzujący we mnie płomień. 

Nikogo innego. 

– Przywiązałbym cię do fotela, a potem przygwoździł twoje powieki do czaszki, żeby nie ominął cię żaden szczegół – ciągnę, ignorując jego wyznanie. – Przez wiele godzin słuchałbyś, jak twoja kobieta jęczy moje imię zamiast twojego. 

W tej samej sekundzie w jego piwnych tęczówkach gaśnie ostatnia nadzieja, a ja, ot tak, rozluźniam dłoń na krawacie. Mężczyzna spada w otchłań bez wydania ani jednego dźwięku, czym mnie niemiłosiernie wkurza. 

Pragnąłem usłyszeć na koniec urzekający krzyk rozpaczy, ale ta pizda mi to odebrała! 

– Ups. 

– Miałeś go tylko wystraszyć. – Wzdycha stojący ze mną Kuzma, a po chwili dodaje radośniej: – Nic się nie zmieniłeś. Ani trochę. 

– A ty tak. Zmiękłeś! Kiedyś, w ramach kary, zawiesiłbyś faceta za flaki na najbliższej latarni! – Podziwiam plamę krwi rozlewającą się po betonie w kształt aureoli. – Może powinieneś wrócić do Czyśćca? Z przyjemnością osobiście cię tam zaciągnę. 

To nie może być trudniejsze niż ratowanie go stamtąd!Poza tym wyłupiłem oczy wszystkim ochroniarzom, więc zanim Orlov zdąży znaleźć zastępstwo, minie sporo czasu... 

– Czyżbyś zapomniał, z kim rozmawiasz? A może powinienem ci przypomnieć? 

– Odpuść sobie ten wyniosły ton. Nie jesteś już moim pieprzonym mentorem. Przestałeś nim być, kiedy zamknęli cię w mafijnym więzieniu. Od teraz jesteśmy sobie równi i razem decydujemy o kolejnych krokach – odwarkuję zirytowany, po czym odwracam się na pięcie. – Trzeba było zostawić mi swój klucz do skrytki, a uniknęlibyśmy mnóstwa problemów. 

Ten cholerny sejf oraz Kuzma to jedyne sprawy, które mnie przyciągały przez tyle lat do Warszawy i gdy już byłem tak blisko osiągnięcia celu, wszystko się spierdoliło. 

Tak jest za każdym razem. Nigdy nie mogę dostać tego, czego pragnę. 

– Żebyś mógł się do niej dobrać beze mnie? – dopytuje krytycznie. – Zbyt dobrze cię znam, chłopcze, żeby ci zaufać. A już szczególnie w czymś tak dla mnie ważnym.

– A nie boisz się, że kiedyś wbiję ci sztylet w plecy? – rzucam rozradowany, a następnie kieruję się do wyjścia. – Zajmij się trupem, bo wychodzę się zabawić. Wystarczająco się z tobą wynudziłem. 

Kiedy otwieram prowizoryczne drzwi wyjściowe, podmuch wiatru uderza we mnie z ogromną siłą. Zaskoczony zataczam się do tyłu, lecz wtem do moich uszu dochodzi ledwie słyszalny kobiecy śpiew. 

– Co do... – szepczę pod nosem. 

Zastygam w miejscu jak posąg, wsłuchując się w barwę tego głosu. Nawet najcichszy dźwięk emanuje słodyczą, która mnie kusi, żebym podszedł bliżej oraz sprawdził, cóż za nierozsądny kwiatuszek rzuca mi wyzwanie. 

Miałem w planach odwiedzić żonę pana Grzybowskiego, a nie wybierać się na kolejne polowanie... Przez całą noc wyobrażałem sobie jej drobne ciało zdane na moją łaską i niełaskę. Aż mi staje na samą myśl o nagiej kobiecie czołgającej się na kolanach oraz błagającej, żebym wreszcie ją dotknął! 

Nieoczekiwanie wychwytuję lekko zachrypnięte brzmienie, które w mgnieniu oka przenika do moich kości i nie mogę dłużej tego ignorować. Ta nuta niesie ze sobą tyle wewnętrznej siły, że mogę myśleć wyłącznie o właścicielce głosu, zapominając o wszystkim innym. 

Przechodzę nad roztrzaskaną głową adwokata, a potem kroczę ledwie oświetloną aleją po osiedlu. Mijam opustoszałe budynki, nie bacząc na materiały budowlane porozwalane na drodze. 

Liczy się dla mnie tylko odnalezienie mojego nowego kwiatuszka. 

Skręcam w lewo, podążając za coraz głośniejszą muzyką i nagle trafiam na ślepą uliczkę. Wściekły zaciskam dłonie na metalowej, wysokiej na parę metrów siatce, gotowy ją rozerwać, ale wtedy zauważam po drugiej stronie kobietę trzymającą mikrofon i tańczącą na ławce. Długie włosy o barwie krwawego zachodu słońca wirują w powietrzu, a oczy promienieją szczęściem. Niewinny uśmiech pojawia się na jej obliczu, kiedy kłania się publice po zakończonym występie i raptem odwraca nieznacznie głowę w kierunku zapomnianej alejki, jakby wiedziała, że tu na nią czekam. Przez mój kręgosłup przechodzi lodowaty dreszcz na widok długiej blizny przecinającej jej smukłą szyję. 

W ogrodzie ciągle przekwitają oraz rodzą się nowe kwiaty, lecz czasem te najsłodsze rośliny pojawiają się pomiędzy niechcianymi chwastami. Mimo braku słońca oraz wody młodziutki pąk rozkwita tak pięknie, że zachwyca wszystkich przechodniów. 

Dopóki ktoś go nie zerwie. 

– Znalazłem cię, moy landysh* – szepczę drapieżnie, ściskając metal tak mocno, że czuję, jak rozdziera moją skórę. Krew kapie na ziemię, ale nie puszczam ogrodzenia. 

Wkrótce twój głos będzie zarezerwowany tylko dla mnie.

----------------------------------

* Pizdets (ros.) – Cholera. 

* Poshyel k chyertu (ros.) – Idź do diabła.

* Zatknis' (ros.) – Zamknij się, do cholery. 

* Moy landysh (ros.) – Moja konwalio. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro