4. Przypadki chodzą po ludziach, ale bez przesady!

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Dlaczego wiecznie chodzisz taki skwaszony? – Lian otrzepała sukienkę, podnosząc się ze skrzyni.

Tym razem, tak dla odmiany, to nie ona wpadła na „tego durnego cudzoziemca", jak nazywała w myślach Kishana. O nie! Ona siedziała sobie spokojnie na jednej z walających się po pokładzie paczek, zagapiona w bezkres Morza Ankaja. Tego dnia było lekko zielonkawe, wytrawny znawca mógłby powiedzieć, że koloru indygo. Bladło ono na horyzoncie, przyczernione głębokością tuż przy burcie statku. Do tego srebrzyste mrugnięcia słońca i lekki wietrzyk, wzbudzający spokojne fale.

„To jest piękno" – westchnęła z rozmarzeniem.

Po pewnym czasie musiała jednak wstać, by rozprostować zdrętwiałe nogi. Dokładnie w tym momencie, kiedy się podnosiła, wszedł w nią Kishan. I... usiadła z powrotem. Z głośnym trzaskiem. Okazało się wówczas, że skrzynia, na której siedziała, była pusta i do tego lekko spróchniała. Wylądowała dość nieszczęśliwie. Jej pupa wpadła do niewielkiej dziury, tym samym uniemożliwiając jakiekolwiek ruchy.

– Cholera jasna! – zaklął chłopak. – Weź mnie tak nie strasz, rudzielcu. – Popatrzył na nią groźnie, ale zaraz podał jej rękę. Fuknęła na ten uprzejmy gest, odtrącając wyciągniętą dłoń. Zaparła się z całych sił, byle tylko nie musieć korzystać z pomocy tego idioty. Wstała samodzielnie. Cudzoziemcowi szybko przeszło bycie miłym i na jego twarzy znów pojawił się ten nieprzyjemny grymas. Jej pytanie raczej go nie złagodziło.

– Dlaczego jestem taki, jak to ujęłaś, „skwaszony"? – Zbliżył się o krok. Przełknęła ślinę. Był co najmniej o głowę wyższy i z całą pewnością silniejszy. – Mam swoje powody, ruda. Każdy jakieś ma. I to nie jest twój interes – warknął. – Ale nie schlebiaj sobie, to na pewno nie przez ciebie. – Uśmiechnął się nieprzyjemnie, a może i niebezpiecznie, na szczęście jednak po tych słowach ruszył gdzieś dalej.

Z ulgi aż chciała przysiąść na pękniętej skrzynce, lecz w ostatniej chwili zrezygnowała z tego „szalonego" pomysłu. Postanowiła wrócić do swojej kajuty. W ciągu tych kilku dni zdążyła nawet polubić gadatliwą Carlin, choć nie przeszkodziło jej to wysyłać w jej stronę morderczych myśli i zabójczych spojrzeń, gdy ewidentnie przesadzała ze swoją paplaniną. Dziewczyna udzieliła jednak Lianai kilku ciekawych rad, na przykład dotyczących nowatorskiego przycinania włosów młodszemu rodzeństwu – tak, tym też Lian zajmowała się w domu – czy też przeróbek starych ubrań na modłę najmodniejszych dam prosto z Paolinu. Nowa znajoma okazała się być o wiele bardziej obyta w świecie, co stanowiło miłą odmianą dla prostej dziewczyny. Całe swoje dotychczasowe życie obracała się w tych samych kręgach: po pieczywo zawsze chodziła do piekarni starej Doris, świeże ryby brała jedynie od ojca Tennera – tak właśnie go poznała – a warzywa i owoce od lat nabywała u tych samych kupców – jeśli akurat rodzinie wiodło się lepiej i mogli sobie na to pozwolić. Lubiła czasem posłuchać w porcie opowieści marynarzy o innych Patiosach, lecz rzadko udawało jej się wyrwać choćby na chwilkę. Cała ta podróż była cudownym odejściem od szarej rzeczywistości, a dzięki gadatliwości irytującej współlokatorki uzyskała także kilka nowych informacji.

Kiedy tylko opowiedziała Carlin o całym zajściu, ta wybuchnęła głośnym śmiechem.

– Nie wiem, co się tu wyprawia – zaczęła powoli, z trudem poważniejąc – ale to jest albo przez kogoś zaplanowane, albo to kosmiczne zrządzenie losu – stwierdziła. – No pomyśl tylko: na tym statku jest ponad pięćdziesiąt osób! A ty trzy razy wpadasz na jednego faceta.

– Ewentualnie on na mnie – mruknęła pod nosem Lian.

– Właśnie. Przecież takie rzeczy się nie zdarzają!

Lianai opadła na łóżko. Sama nie wiedziała, co powinna o tym myśleć. Jeszcze do tego dochodził ten tajemniczy złodziej... Ech, ciężkie jest życie podróżnika!

– Na szczęście już jutro wysiadam z „Postrachu oceanu" i nie planuję więcej oglądać na oczy tego całego Kishana – powiedziała głośno.

– Kishana? – Współlokatorka zmarszczyła brwi. – Nie mówiłaś wcześniej, jak ma na imię – zauważyła podejrzliwie. – Jesteście na „ty"?

Li skrzywiła się.

– Nie nazwałabym tego tak. Jego imię poznałam dzięki Tennerowi, pamiętasz, to mój przyjaciel. Mieszkają w jednej kajucie. Przecież ja nawet nie wiem, czy ten obcokrajowiec zna moje. I, szczerze mówiąc, niewiele mnie to obchodzi. – Wzruszyła obojętnie ramionami.

– Ale musisz przyznać, że jest przystojny – westchnęła Carlin.

Dziewczyna parsknęła śmiechem na te słowa.

– Żartujesz, prawda? – Zachichotała. – Z tą wiecznie krzywą, niezadowoloną miną raczej żadna by go nie chciała.

– Faktycznie często chodzi naburmuszony – przyznała jej towarzyszka – ale kiedy się uśmiechnie... – Lian nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Jedyny uśmiech, jaki kiedykolwiek widziała na twarzy tego młodzieńca, był krzywy i ironiczny, bardziej przypominał niezdrowy grymas niż radosne rozbawienie. – Ale wiesz, ten twój Tenner też jest do schrupania.

Li nie wytrzymała już dłużej. Z całą pewnością jej śmiech słychać było wzdłuż całego korytarza, mimo że obie panny przebywały w zamkniętym pomieszczeniu.

– O co ci chodzi? – speszyła się Carlin.

– O nic. – Dziewczyna przetarła dłonią załzawione oczy i powoli się uspokajała. – Po prostu... To mój przyjaciel. Znamy się od małego i jakoś nigdy...

– Nigdy nie patrzyłaś na niego w ten sposób? – domyśliła się współlokatorka.

– Coś w tym stylu. Pewnie, brzydki nie jest. Ale czy nadawałby się akurat dla mnie? Tak szczerze, to nigdy nad tym nie myślałam. Ale teraz mam ważniejsze cele. – Niespodziewanie posmutniała i nie chciała już odpowiedzieć na żadne pytanie towarzyszki podróży.

-***-

Burza rozpętała się dopiero po południu. Był to szósty dzień podróży, nazajutrz statek miał dobić do portu w miasteczku Balan. Zatrzymywał się w nim na jeden dzień, a kilku pasażerów – w tym Lian i Tenner – właśnie tam planowało wysiąść

Spacerując po pokładzie, dziewczyna próbowała nie myśleć o niczym. To był w zasadzie jej ostatni dzień na statku, chciała jeszcze raz przejść się po pokładzie, który naprawdę zdążyła polubić.

Kiedy mijała drzwi ładowni, usłyszała rozmowę, najpewniej dwóch, może trzech, osób.

– Jak to, do jasnej cholery, zginęły?! – zawył jakiś mężczyzna.

– Przykro nam. Nikt nie miał tu wstępu, poza strażnikami i kucharzem, ale wszyscy są sprawdzeni, pracują tu co najmniej od roku i żaden nigdy nie sprawił kłopotu – oświadczył stanowczo drugi głos.

„Czyżby kapitan?". – Li wydało się, że skądś kojarzy ten głos.

– To w takim razie trzeba wszystkich przeszukać! To musi się znaleźć! – darł się ten sam człowiek.

– Jeśli wolno mi się wtrącić – odezwała się nowa osoba – dlaczego tak cennej rzeczy nie trzymał pan przy sobie?

– Głupcze! Czyś ty rozum postradał? Jeśli ktoś przebywa zbyt długo w towarzystwie Złotych Denirów, może stać się zbyt pyszny i po jakimś czasie nie chce już Owocu dla kogoś, a dla siebie. Ja nie mogę sobie na to pozwolić, zbyt wiele poświęciłem, zbyt daleką drogę przebyłem... – Ostatnich słów już nie dosłyszała, ponieważ mężczyzna mówił bardzo cicho, niemalże szeptem. Przez chwilę panowała cisza.

– Cóż, nie wiem, jak możemy panu pomóc. – Kapitan przerwał milczenie. – Przeprowadzenie rewizji wśród podróżnych byłoby urazą dla tych niewinnych. To by bardzo źle wpłynęło na nasz wizerunek.

– A co ze mną?! Też jestem pasażerem tej łajby – warknął człowiek. Zaraz jednak się opanował. – Zapłacę, zapłacę wam ile chcecie, tylko... znajdźcie je – powiedział błagalnym głosem. – Bez nich moja rodzina jest zgubiona...

– Wobec takiej propozycji... – Dalsze słowa trzeciego głosu zginęły w ogólnym harmiderze. Zbliżała się pora obiadu i goście powoli opuszczali swoje pokoje, by udać się do jadalni.

Nagle Lian usłyszała szelest i kroki. Panowie mieli zamiar opuścić ładownię. Szybko odwróciła się, udając, że po prostu przechodzi korytarzem. Nie zdołała wychwycić żadnych słów więcej, gdy ją wymijali. Podczas drogi do stołówki w głowie tłukła jej się jedna myśl:

„Skąd ten facet wziął Złote Deniry?".

-***-

Złote Deniry. Niewielkie medaliony, wykute z najczystszej rudy w Merionie, obsypane obficie kamieniami szlachetnymi. Na dłoni zmieściłyby się cztery takie. Z jednej strony wygrawerowany został symbol klasztoru Tean, Drzewo Gatiu. Z drugiej zaś widniał wizerunek Srebrzystego Mnicha, założyciela zakonu. On jako pierwszy odkrył moc Owocu. Pierwsi z ludzi, którym pomógł, dołączyli do niego jako zakonnicy. Ijar zesłał na nich swoje błogosławieństwo. Na wyspę przybywało wielu potrzebujących, lecz tylko ci o czystym sercu i prawych zamiarach mogli otrzymać Owoc. Dzięki mocy Ijara mnisi umieli rozpoznać pragnienia i potrzeby ludzi, a także wolę Wszechmocnego. Co jednak miały do tego Złote Deniry? Srebrny Mnich kazał wykonać dziesięć takich medalionów. Za każdy z nich można by w tamtych czasach kupić średniej wielkości wioskę, jednak nie takie było ich przeznaczenie. Kazano Hikariom, cesarskim posłańcom, roznieść je po całym królestwie. Miały one zapewnić wysłuchanie u członków zakonu Tean. Za każdym razem, gdy Złoty Denir przekraczał próg klasztoru, na Drzewie wyrastał dodatkowy Owoc Gatiu, by nie zabrakło go dla proszącego. Bardzo rzadko zdarzało się, by posiadająca taki skarb osoba nie otrzymała Owocu. Musiałby to być naprawdę ciężki przypadek. Jednakowoż zdobycie choć jednego Denira było trudniejsze od zabicia samego cesarza. Posiadanie go – bezcenne. Po wykorzystaniu takiego medalionu Hikarie zanosiły go w odległy zakątek Azaru, by trafił do kolejnych potrzebujących. Co więcej, w ciągu wieków nie odnotowano ani jednego zaginięcia czy uszkodzenia Denirów. Zakonnicy twierdzili, iż taka wola samego Ijara. Nikt jednak nie wiedział, jak było naprawdę.

-***-

Cała ta historia rozbrzmiewała w głowie dziewczyny, jakby opowiadała jej to matka – która, nawiasem mówiąc, potrafiła tak snuć historie, że nawet najnudniejsza, najpospolitsza bajka stawała pasjonującą przygodą. Już wiedziała, co zostało skradzione.

„A więc Kishan też płynie do klasztoru..." – stwierdziła. – „Ale taka kradzież raczej mu nie pomoże. Mnisi podobno wiedzą wszystko. Czyżby był aż tak zdesperowany?" – zastanawiała się.

Na kolację weszła niemal ostatnia. Zjadła błyskawicznie i wypadła z jadalni jak burza, odprowadzana zdziwionymi, a nawet zniesmaczonymi spojrzeniami pozostałych gości. Zazwyczaj wszyscy siedzieli aż do końca posiłku, a nawet dłużej. Była to doskonała okazja do pogawędzenia.

Ona jednak ukryła się w kącie swej kajuty. Musiała pomyśleć. Miała na to trochę czasu, bowiem Carlin powinna przyjść dopiero za pół godziny — uwielbiała rozmawiać z pozostałymi pasażerami.

„Kto mógł ukraść Złote Deniry?" – zastanawiała się. – „A jeśli moje podejrzenia są słuszne? A może jednak nie? Czy powinnam rzucić tak bezpodstawne oskarżenie? Och, Wielki Ijarze, pomóż mi! Nie wiem, co robić...".

Jej rozmyślania przerwało gwałtowne otwarcie drzwi.

– Kapitan prosi wszystkich gości o zebranie się za dziesięć minut w stołówce. Ma nam coś do przekazania. – Carlin dziarskim krokiem wkroczyła do kajuty i z impetem usiadła na swoim posłaniu.

„Czyżby łapówka doszła do skutku?" – przeszło przez myśl Lianai.

– Jak myślisz, o co może chodzić? – spytała ją Carlin. I, nie czekając na odpowiedź, zaczęła snuć swoje przypuszczenia. – Może jakieś oświadczyny? Och, tak cudownie byłoby zaręczyć się na statku! – westchnęła z rozmarzeniem. – A gdyby zaszło jakieś tu jakieś zabójstwo? – ożywiła się. – Kapitan chciałby nas ostrzec, bo każdy mógłby być zagrożony! Albo...

Lian skrzywiła się, słysząc te fantazje. Dochodziła do wniosku, że jej przypuszczenia są o wiele bardziej prawdopodobne. Nie mogąc już dłużej znieść wymysłów dziewczyny – Carlin zaczęła zastanawiać się nad ewentualnym pożarem statku – przerwała jej.

– Chyba już pora iść do tej stołówki – powiedziała głośno, po czym, nie czekając na współlokatorkę, opuściła pomieszczenie.

Na korytarzu spotkała Tennera.

– Czekałem na ciebie. – Uśmiechnął się lekko. – Nie byłem pewien, czy wiesz o tyn nagłym zebraniu, tak szybko wypadłaś z jadalni... Ale twoja przyjaciółka z pewnością już ci wszystko przekazała.

– Daj mi spokój – żachnęła się Lian. – Jaka tam przyjaciółka... Żebyś ty słyszał, jakie ma pomysły!

– No to słucham. Dziwniejszych od twoich raczej mieć nie będzie. – Wyszczerzył się. Dziewczyna puściła tę uwagę mimo uszu.

– Oświadczyny, zabójstwo albo atak piratów. Ewentualnie powódź... Uważa, że to z tych powodów wezwał nas kapitan – prychnęła. Sądziła, że przyjaciel podzieli jej oburzeni, lecz zaskoczyła ją reakcja Tennera. Chłopak wybuchnął szczerym i głośnym śmiechem, zwracając tym samym uwagę kilku przechodzących osób.

– Co jest? – zmarszczyła brwi.

– Z nią nie może doskwierać ci nuda – skwitował krótko. – A tak swoją drogą, nigdy nie słyszałem o takich zebraniach na statku. Musi mieć naprawdę dobry powód... – zastanawiał się. – Masz jakieś przypuszczenia? – Zerknął przelotnie na przyjaciółkę.

– Być może – zaczęła ostrożnie – ale nie ma gwarancji, że są słuszne.

– Czy to ma związek z twoją nagłą ucieczką z kolacji? – Przyjrzał się jej uważnie, ale uciekła wzrokiem.

– Musiałam pomyśleć – mruknęła. – Potem ci opowiem.

Znaleźli się wreszcie przed drzwiami jadalni. Szli tam co najmniej dwa razy dłużej niż zazwyczaj, pochłonięci dyskusją. Sala była już prawie pełna, niemal wszyscy goście dotarli na czas. Rozglądając się po pomieszczeniu, zauważyła w kącie znudzonego Kishana. Młodzieniec, jakby wyczuwając czyjś wzrok, spojrzał na nią. Gdy ich spojrzenia się spotkały, posłał jej ironiczny uśmieszek. Szybko odwróciła głowę i westchnęła ciężko.

„Na idiotów nie ma rady". – Ta myśl nieco poprawiła jej wisielczy humor.

– Proszę państwa o uwagę. – Gdy drzwi za ostatnią osobą zamknięto, kapitan powstał. – Najpierw pragnę zapytać, kto z państwa wysiada na wyspie Abalas?

Lekko zaskoczona Lianai uniosła rękę. Uczynił to również siedzący obok Tenner oraz kilka innych osób. Kątem oka zauważyła, jak niemiły cudzoziemiec ze znudzeniem ogląda swoje paznokcie. Nie podniósł dłoni.

– Dziękuję. Być może uznają państwo za odrobinę impertynenckie to pytanie, w końcu nie jest moją sprawą, gdzie kto zamierza zakończyć swą podróż. Mam jednak nadzieję, że zostanie mi to wybaczone, gdy przedstawię zasadniczy powód tego zebrania.

„Przejdź w końcu do konkretów, człowieku". – Lian nie lubiła ludzi, którzy w ten sposób rozpoczynali swoje przemowy. Cały sposób mówienia kapitana wydawał się być bardzo wyniosły, zupełnie różny, od mowy marynarzy. Możliwe, że pochodził z dobrego domu, takiego słownictwa nie używał byle kto. Część gości podzielała jej zdanie co do nudnej gadaniny, lecz nikt nie przerwał ani nie pośpieszał mówcy. Mimo tego dziewczyna z każdą chwilą przekonywała się, że ma rację.

– Otóż na „Postrachu oceanu" po raz pierwszy, odkąd jestem jego dowódcą, doszło do kradzieży.

-***-

Hello... It's me...

Witam :)

Trochę mnie tu nie było, ale w tytule umieściłam informację o ślimaczym tempie pracy. Spokojnie, już wkrótce to się zmieni, obiecuję!

Przy tej okazji mam pytanie. Bardzo ważne pytanie. Czy chcecie rozdziały takiej długości jak ten wrzucane co ok. dwa tygodnie (oczywiście postaram się częściej, bo prawdopodobnie dostanę trochę luzu od końca kwietnia) czy wolicie je podzielone na pół, ale co tydzień? Bardzo proszę o odpowiedź, gdyż jest to dla mnie megaważne.

Następny pojawi się prawdopodobnie za trzy tygodnie i potem będzie już regularnie i częściej. Słowo Diffbita :P

Czekam na Wasze komentarze, opinie, krytykę, wskazywanie błędów czy coś :D

~Diffbit

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro