1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ostatnią rzeczą jaką planowałem zrobić 2 października 2009 roku było zażycie nieco tabaki.
Zawsze mnie kusiła, ale bałem się, że się uzależnie albo rozwale sobie śluzówkę. Dość miałem nosowych głosów kumpli, którzy te szczochy wciągali. A możecie mi wierzyć, niejedną historię się słyszało o 'ulepszaczach' dodawanych do snuffa. Tak samo jak do fajek, piwa, win, zupek chińskich z radomia i cukru w kostkach dla bogatych gospodyń.
Tak bracia, takie to czasy i takie to miejsce, ta Rzeczpospolita.
Poza tym gdzie jest lepiej? W pochłoniętej zamieszkami ulicznymi Francji, może w totalitarnej Anglii, albo na pieprzonym półwyspie arabskim pełnym ubranych w wybuchowe kubraczki beduinów czy chuj ich tam wie. Ale po co ja się tak nad tym rozczulam? Kogo obchodzi jebana Francja.
Wracając do mojej ostatniej rzeczy 2 października, miała być tabaka. Ale potem uznałem, że nie. Że znajda mnie zasmarkanego, jak jakiegoś ćpuna, a jednak byłem czysty, jako jeden z nielicznych mieszkańców przepięknej dzielnicy Nowy Obieg. Obieg to tam był, nielegalny handel prochami, spirolem, kobietami, dziećmi, nerkami i bóg jeden raczy wiedzieć czym jeszcze.
Nazwijcie mnie pesymistą, ale ja po prostu mam oczy i używam ich do czegoś więcej niż oglądanie pornoli z dziećmi i mordobicia pod monopolem.
Znowu się rozgaduje. Chciałem tylko wspomnieć o tabace, a tu jakaś Francja, jakieś prochy i spirol, jakieś mordobicie.
Pamiętam, że spacerowałem brzegiem Odry tamtego wieczoru, 2 października. Zachwycałem się tęczowymi olejnymi plamami na powierzchni rzeki, spienionymi brzegami i martwymi kaczkami. Co roku wracają, by zatruć się toksycznymi odpadkami z setek fabryk i zakładów puszczanymi bezpośrednio do Odry i dalej ku Bałtykowi. Nawet zwierzaki pogubiły się już w tym kurwidołku, więc co mają powiedzieć wyzbyci resztek instynktu samozachowawczego ludzie?
Spacer nad rzeką przeobraził się w nocne zwiedzanie miasta. Nie było zbyt rozsądnym szlajanie się w pojedynkę, ale mnie to nie dotyczyło. Najwyżej ktoś by mi pomógł w wypełnieniu moich planów. I - jakże by inaczej - akurat ten jeden raz, gdy byłem zupełnie wyluzowany, gotowy i odważny ile wlezie - właśnie wtedy przez cały wieczór nikt nawet mnie nie 'zaczepił' o fajkę, portfel albo komórkę. W ogóle mnie nie zauważyli, a przecież byli tam, bili i okradali nieostrożnych turystów i miejscowych. Cóż, mnie nie tknęli, choć bykiem nie jestem.
Wróciłem do domu cuchnącym tramwajem (no dobra, był czysty, ale pachniało starymi ludźmi), mieszkanie było puste. Ojciec miał nocne zmiany w elektrowni (nie był jakimś tam robolem, tylko kierownikiem jakiegoś...no czymś zarządzał), matka u koleżanek na likierku, starsza siostra...kto ją tam wie? Pięciu chłopaków tygodniowo i wszystko najprawdziwsze miłości życia.
W sumie to cieszyłem się, że byłem w domu sam. Mogłem pogasić wszystkie światła, otworzyć największe okno w kuchni i gapić się na miasto. Było na co patrzeć - dziesiąte piętro wieżowca położonego na samym skraju osiedla. Widziałem stąd całe Stare Miasto, skupisko gmachów, wież i neo-gotyckich twierdz bogatych koncernów.
Strzeliste, lekkie formy, szklane molochy obsiadłe przez kamienne gargulce, figurki świętych, upadłych i zapomnianych. Morze oczu, szponów, skrzydeł, mieczy i paszcz. Gdy patrzyłem dość długo, niemal słyszałem jak wyją, modlą się i wołają. Jasne, to tylko uliczny gwar i przeciągi, ale niemal słyszałeś głosy...
Jak zwykle powitał mnie Rycerz. Nazwałem go tak, bo w zasadzie to był to posąg rycerza. Olbrzymi. Na dachu budynku ambasady litewskiej.
Rycerz nie miał na sobie lśniącej zbroji i nie miał postawy byka. Miał za to wdzięk, charyzmę i...trochę mnie przerażał. Najbardziej jego spojrzenie, ukryte co prawda pod kamiennym kapturem, ale wiedziałem, że jego oczy są zawsze czujne.
Jak zawsze w towarzystwie Rycerza, straciłem poczucie czasu. Na szczęście o północy dzwony kościelne wyrwały mnie z transu. Padał deszcz. Musiało to trwać już dłuższy czas, bo w dole widziałem porządne kałuże i rosnące potoki. Nawet lepiej, będzie dramatyczniej, pomyślałem półserio.
Zanim dotarłem na dach bloku, zerwała się już burza. Grzmoty były naprawdę przerażające, ale mnie nie mogło już nic przestraszyć. Nawet przeszywające czarne niebo błyskawice.
No właśnie, świat wydawał się czarno-biały.Czarne niebo i ściany wieżowców, czarne ulice i cienie drzew. Biały jak mleko księżyc i drobne gwiazdy gęsto rozsiane po niebie. Ich światło lizało szklane ściany kanciastych kolosów. Gdzie reszta kolorów? Nie ma, ale ja doskonale o tym wiedziałem już od dawna. To chyba ta chwila, pomyslałem. Otworzyłem niewielką buteleczkę i powąchałem zawartość. Tak jak mówili - ciecz nie miała zapachu. Ponoć też nie miała smaku, ale za to działała ze stuprocentową skutecznością.
Lodowaty wiatr smagał mnie po twarzy i rękach, zacinał w oczy i z trudem utrzymywałem się na nogach. Niezła burza, trzeba przyznać.
Obserwowały mnie ciekawskie ślepia gargulców. Rycerz patrzył wprost na mnie, samotnego ludzika stojącego na dachu wieżowca. Już za chwilę przyjdzie nam się pożegnać, chłopaki.
Nagły podmuch porwał z drzew liście, nawet ja się zachwiałem, a twarz ukłuły dziesiątki miniaturowych igiełek deszczu.
-To by było na tyle - mruknąłem do siebie, ale wiatr wszystko zagłuszył.
Płyn jednak miał smak. Bardzo nieprzyjemny, z trudem przezwyciężyłem odruch wymiotny.
Tuneli i światłości nie było. Właściwie to czułem się trochę głupio, stojąc tak na mrozie, wichurze i ulewie na dachu bloku. Było ciemno i zimno, zapragnąłem wrócić do mieszkania i wypić gorącą herbatę. I wtedy ogarnął mnie strach - że nie zdążę. Że nie dostanę swojej cholernej, pożegnalnej herbaty.
I nie dostałem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro