14

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Szefo powoli mijał kolejne drzewa ,krzewy, kosze na śmieci, i mały plac zabaw. Jeden z dziesiątków parków w mieście, o tej wieczornej porze zupełnie opuszczony. Wokół bloki mieszkalne świeciły szklanymi oczami, a nad wszystkim górowało bezchmurne, ciemnogranatowe niebo z bladą tarczą księżyca niemal w pełni. Było zimno, właśnie nadeszły pierwsze naprawdę chłodne noce, zaledwie wczoraj rano mieszkańcy miasta odkryli ze zdumieniem, że ulice i ich samochody są pokryte śniegiem.
Minął powoli ławkę, na której pozostawiono pustą butelkę napoju jabłkowo-miętowego. Chłopak widział oczyma wyobraźni grupkę małolatów, którzy siedzieli tu jeszcze trzydzieści...nie, dokładnie czterdzieści trzy minuty temu. Widział ich twarze, słyszał echa rozmowy, wiedział skąd przyszli i dokąd zmierzają.
Dawno już zmysły Szefa nie były tak wyostrzone, zarówno te typowo ludzkie, jak i pozostałe. Z dnia na dzień mógł i wiedział więcej, jak nigdy przedtem.
Zasmucił się, gdy spojrzał na stary dąb na szczycie pagórka pośrodku parku. Za niecały tydzień zamarznie tam na śmierć pijaczyna. Powstrzymać to?
Po co? Zresztą i tak nie będzie to możliwe...
Miasto spało. Odpoczywało po kolejnym dniu wysiłku. Wszyscy mieli dość i albo dawno już odpłynęłi w sny, których nie zapamiętają, albo czuwali nad gazetą z kubkiem gorącej herbaty w ręku.
On za to spacerował po parku. Dokąd zmierzał? Donikąd. Każda droga jaką obierze, skończy się tym samym. Był pewien.
Dlaczego akurat ten park?
Parę lat temu pewien chłopak wracał do domu i postanowił skrócić sobie drogę idąc tędy.
Wybrał złe miejsce i złą godzinę, natknął się na miejscowych, bardzo terytorialnych miejscowych.
Uciekał, owszem. Znali lepiej teren. Byli szybsi i starsi. Było ich czterech, on jeden.
Szefo usiadł na ławce, była zimna. Wypuścił z ust kłąb pary. Pamiętał każdy szczegół.
Dopadli go i od razu rzucili na ziemię, otoczyli i nie pozwolili się podnieść. Zadawali pytania, a on, przerażony, starał się zrobić wszystko, by go wypuścili. Wszystko na nic. Byli pijani albo gorzej, naćpani. Śmiali się z niego.
Pierwszy kopniak trafił nagle w żebra i pozbawił go tchu. Nie zdążył nabrać powietrza w płuca, gdy drugi cios butem złamał mu nos. W odpowiedzi na fontannę krwi i jego jęk, zaryczeli jak stado zwierząt. Przerażało go to, co dzieje się z jego ciałem, ale bardziej chyba to, do czego były zdolne te istoty. Nigdy w życiu nie przypuszczał, że ktoś może być tak okrutny dla samego faktu zadawania bólu. To nie mogli być ludzie.
Krzyczeli, chyba go wyzywając, ale nie zwracał już na to uwagi. Jedyne co się liczyło, to chronić głowę. Kulił się odruchowo, starając przetrwać kaźń. Z każdym ciosem miał nadzieję, że to już ostatni, ale oni nie przestawali, jakby wpadli w trans. Ból stał się nie do zniesienia, ciało od niego płonęło i błagało o jakąkolwiek ulgę, widział przed oczami dziwaczne kolory i kształty, nie mógł oddychać. Zapragnął umrzeć, nie wierząc, że zostało mu jeszcze cokolwiek innego.
I wtedy właśnie przestali. Mówili jeszcze coś, ktoś chyba na niego splunął i odeszli jakby nigdy nic. Zostawili go skulonego, zdruzgotanego na trawniku, w kałuży jego własnej krwi.
Tylko tyle pamiętał ze swojego życia. Nic mniej i nic więcej. Pamiętał ból i zimno, a potem usnął. Obudził się już inny, w zupełnie innym miejscu. Nagi i uskrzydlony. Jak w dziwnym śnie, dlatego nie wierzył przez chwilę, że to prawda. Myślał, że tkwi w śpiączce, w szpitalu albo umarł. Potem zrozumiał, że stało się coś niewytłumaczalnego i do dziś nie wiedział nic więcej. Nie wiedział też kim jest, skąd pochodzi. Nie pamiętał swojego życia i tożsamości, był nikim.
Egzystencja była właściwie pusta, mimo odmienności świata w jakim się znalazł. Szybko się tym znudził. Pragnął czegoś więcej. Po drugiej stronie wcale nie było lepiej, a im dłużej tu przebywał, tym podobniejsze wydawały mu się obie rzeczywistości.
I w chwili, gdy zaczął tracić siły i nadzieje, pojawił się ten chłopak. Ten porąbaniec wywołujący burze. Ten naiwny dzieciak usiłujący naprawiać świat.
Gdyby Szefo chciał, mógłby zmusić milionera do rozdania swojego majątku, nakłonić staruszkę do utopienia ukochanego wnuka, zatrzymać czas na całym osiedlu. Ale względem tego nowego, był bezsilny. Nie mógł zrobić nic. Mógł polegać tylko na ludzkiej, wrodzonej inteligencji i na sobie samym.
Ale kim był? Jakie miał ze sobą doświadczenie? Nie znał nawet własnego imienia. Jak mógłby dotrzeć do tej zielonookiej istoty siejącej wokół tyle zamieszania i gadającej z własnym odbiciem w jeziorze?
Bez szans. Bez sensu.
Zakaszlał i wstał z ławki, by iść dalej. Uczynił kilka kroków i zaczął kaszleć znowu, dłużej i intensywniej. Stracił na chwilę dech i musiał paść na kolana, wypluł trochę krwi.
Księżyc nieodmiennie świecił bladym obliczem na niebie. Nie obchodziło go nic.
***
Wiatr smagał mnie nieprzyjemnie po karku i policzkach, mimo naciągniętego na głowę kaptura. Wiało mocno, zwłaszcza w wyższych rejonach, a ja przecież skakałem od rana po dachach.,
Dłonie też skostniały już z zimna. Tylko czekałem na zapalenie płuc następnego ranka. O ile byłem jeszcze zdolny chorować, a tego wiedzieć nie mogłem.
Spojrzałem na zegarek - 18:13. Siedzi tam już trzy godziny, co do chuja?
Wiecie jaki jest problem ze śledzeniem kogoś? Otóż ta osoba w końcu się gdzieś zatrzyma i zniknie Ci z oczu. Wtedy czekasz, obserwując jedyne wyjście i oczekujesz jego pojawienia się. Mija godzina, dwie, a jego nie ma. Zaczynasz wątpić, zastanawiasz się, czy czegoś nie przeoczyłeś. Może wyszedł w tłumku ludzi, może akurat spojrzałeś w inną stronę, gdy opuszczał ten cholerny blok?
Ja jednak gdzieś w środku czułem, że nadal tam jest. To było jak...wibrowanie. Napięcie. Im bliżej Niego się znajdowałem, tym silniejsza ekscytacja. Włoski na karku podnosiły się, gdy słyszałem Jego głos.
Śledziłęm go od rana. Musiałem, to było silniejsze ode mnie. Chłopiec, którego pokazał mi Zły, był teraz całym moim życiem.
Moje oczekiwanie zostąło nagrodzone. O godzinie 18:31 wychynął z klatki, pod rękę z jakąs dziewczyną. Odruchowo zmarszczyłem nos na jej widok. Kim jest? Jak śmie dotykać mojego chłopca? Życzyłem jej źle, wiedząc, że moje niewypowiedziane groźby spełnią się niebawem.
Liczył się tylko on. Nic nie mogłoby stanąć na przeszkodzie. Czekałem wyłącznie na odpowiedni moment, by stanąć z nim twarzą w twarz. Znów zmusić te śliczne oczy, by spojrzały w moje. Mieć go tylko dla siebie, w tajemnicy przed całym światem. Dość romantyczne i jeszcze bardziej porąbane, ale nie było innego wyjścia.
________________________
Komentujcie , oceniajcie , piszcie co sądzicie.Zapraszam do czytania pracy BartoszStefan , jest ona bardzo ciekawa.... Dzisiaj dodam.nowego OneShot'a "Ucieczka" ... Jeśli to kogoś obchodzi.. Tak więc Udanych wakacji. 3m się.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro