17

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Zły dobijał się do drzwi dobre pięć minut. Nie mógł po prostu wejść, takie były zasady.
Dopiero po tych pełnych hałasu i warknięć Szefo otworzył drzwi, trzymając w dłoni dymiący papieros. Miał na sobie tylko bokserki, jeansy i skarpetki. Spojrzał sennie na swojego gościa i wpuścił go do środka.
-Musimy pogadać i to nie będzie miła rozmowa - zapewnił Zły.
-Co ty nie powiesz... - mruknąl słabo Szefo i opadł na fotel.
-Ty...w ogóle ładnie się tu urządziłeś, trzeba ci przyznać - Zły rozejrzał się dokładniej. Był w nowej domenie Szefa po raz pierwszy. Było to tak naprawdę jedno wielkie pomieszczenie na strychu wieżowca, całe w bieli. Na środku leżał wielki biały materac z rozrzuconą w nieładzie pościela, a wokół stały chaotycznie nieliczne meble. Było dość...przytulnie.
-Zgadnij co zobaczyłem wieczorem pod domem - Zły nie wytrzymał.
-Hmm...stado napalonych chłopców wołających o kolejny numerek?
-Jak zwykle zabawny. Nie. Światło.
Odczekał, chcąc zbadać reakcję, ale nie nastąpiła.
-I tyle? Nic nie powiesz? Światło, rozumiesz? To Światło! - zirytował się Zły.
Szefo rzucił mu ulotne spojrzenie i znowu wbił wzrok w jakiś odległy punkt za zajmującym cała ścianę oknem.
-Ej...nie jesteś zaskoczony, bo też cię dopadło, co? - domyślił się podekscytowany Zły - Kiedy? Dwa dni temu, trzy?
-Tydzień - rzucił krótko Szefo.
-Ile!!?
-No...może dwa.
-Od dwóch tygodni wiesz co się święci i nic nie pisnąłeś? Kurwa, mogłem zdechnąć! - Zły był już autentycznie wściekły.
-Nie zdechłeś - skwitował obojętnie Szefo. Zgniótł papieros o blat mlecznobiałej szafki nocnej.
-Kurwa, stary! Co z tobą jest? Zachowujesz się jak jakieś pierdolone zombi!
-Buu - Szefo błaznował wyciągając przed siebie ręce - Chce wyssać ci mózg. I fiuta.
-Pojebało cię! - warknął Zły i rzucił się do drzwi.
Szefo obejrzał się za nim, a potem znowu opadł na fotel.
-I tak już nie ma szans - powiedział do siebie cicho, wiedząc, że ma rację.

***
Miasto było jak monotonna, jednolita masa wycięta z kamienia. Wszędzie cienie, czerń i biel. Kolory odeszły.
Spotykałem ludzi, owszem, ale nawet gdy się śmiali, to bardziej przypominało to trupi rechot.
Psychologowie nazwaliby to chyba epizodem psychotycznym czy tam atakiem paniki. Ja po prostu funkcjonowałem w takim świecie. Czasy, gdy rzeczy były tym, na co wygladały, bezpowrotnie minęły.
Nie mogąc już znieść monotonii, biegłem. Zostawić za sobą wszystko, dotrzeć do tego miejsca - bo musi przecież gdzieś takie być - gdzie barwy znowu ożyją.
W końcu jednak nogi stają się jak z waty, a płuca i gardło płoną żywym ogniem. Musisz się zatrzymać.
Oparłem się ręką o ścianę kamieniczki i przykucnąłęm.
Wtem tuż przede mną otworzyły się drzwi. Ze środka padało na alejkę światło.
Zza drzwi wychylił się...ja. Ten, którego widywałem dotąd w moim lustrzanym odbiciu. Teraz jadowita zieleń jego oczu była jedynym kolorem jaki znalazłem.
-Chodź, bo nie ma czasu - rzucił ponuro.
-Ee...skąd ty się tu wziąłeś? - zapytałem niepewnie.
-Mówiłem już że nie ma czasu? - uparł się.
-Dobra, dobra, idę.
Zamknął za nami drzwi. Staliśmy w ciasnym, białym korytarzu, którego końca nie byłem w stanie dostrzec. Czy to możliwe, że kamiencia była tak przestronna?
-Dobra, co jest grane? - ja też byłem już zirytowany nawarstwiającymi się w głowie pytaniami.
-Ty kretynie - rzucił i wyglądało mi to na wstęp do dłuższej przemowy - Czy ja zawsze muszę wszystko robić sam, żeby wypaliło?
-W sumie to jesteśmy jedną osobą, więc...
-Morda w kubeł - uciął - Wiesz co to podświadomość?
-No wiem, uczyli w szkole.
-No. To ja jestem twoją podświadomością. W pewnym sensie oczywiście.
-Ty?
-Ja.
-To znaczy, że jeśli teraz z tobą gadam.. to wiesz co myślę? - próbowałem jakoś ogarnąć, bądź co bądź, absurdalną sytuację.
-To znaczy, że zdrowo ci odjebało bo mówisz do siebie - pospieszył mi z pomocą Drugi. Tak go czasem nazywałem, żeby właśnie nie zwariować.
-Nieważne...gadałem ze skrzydlatymi chłopakami, widziałem żywe posągi i wrzuciłem dresiarza pod auto siłą umysłu. Gadanie do siebie nie jest najwyżej w rankingu, nawet jeśli ten ja stoi przede mną...
-Dobra, potem się nad sobą porozczulamy. Jesteś tu, bo chce ci coś powiedzieć. I lepiej, żebyś pojął za pierwszym razem, tempaku. Gotów?
-No...dawaj... - nie byłem pewien, czy gdy obraża mnie moje drugie wcielenie, to rzeczywiście powinienem to traktować jak obrazę.
-Pamiętasz, jak się zabijaliśmy?
-Trudno byłoby zapomnieć - przyznałem.
-Podświadomośc każe żyć, zawsze. Ale ty byłeś taką dupą wołową, że nawet ja nie mogłem ci pomóc. Wtedy jeszcze stanowiliśmy jedność, byłeś górą. Wychlałeś to obrzydlistwo i zaczęło nam rozpuszczać flaki. Mogłeś wybrać coś lepszego, wiesz? - powiedział trochę z urazą - Ale nieważne. W chwili, gdy ulewa hulała sobie w najlepsze, a my nie mieliśmy juz żołądka i traciliśmy płuca, ciebie już nie było. To twoja podświadomość musiała znosić te pierdolone katusze. I to ja zawsze czuwam, gdy ty sobie kimasz albo radośnie tracisz przytomność. Dlatego wiem tyle co ty, a jednak więcej. I wiem co się działo, kiedy już prawie zdechliśmy.
-A co się działo? - naprawdę coś wiedział i chciałem to z niego jak najszybciej wydobyć.
-Ciebie nie było od dawna, a ja już dogorywałem, kiedy pojawił się skrzydłacz.
-Szefo? - nie wytrzymałem.
-Tak, tamten. Zjawił się na dachu w dosłownie ostatniej chwili. Myślałem nawet, że za późno. Podszedł do nas i klęknął, czułem to. A potem zrobił coś, czego nie jestem w stanie wytłumaczyć.Zasnąłęm. Obudziłem się w szpitalu, ciebie jeszcze nie było. Wtedy byliśmy już jakoś odseparowani, ale nadal siedziałem w twoim ciele, bo ty dowodziłeś. A skrzydłacz siedział z nami dzień i noc, nie spuszczając nas z oka.
-Pierdolisz...
-Był tam. Cały czas. I mówił do nas, mówił dużo.
-Co mówił?
-No wiesz...bzdury, żeby zająć czas.
Skłamał. Od razu to widziałem. W końcu to było moje drugie ja, a siebie jednak znałem. Nie chciałem jednak ciągnąć tematu. Wiedziałem, kogo powinienem teraz męczyć pytaniami.
-Czemu dopiero teraz mi o tym mówisz?
Uśmiechnął się drapieżnie.
-Nie jestem głupi. Teraz zaczniesz świrować i robić głupie rzeczy. Nie chcę mieć w tym udziału. Czekałem, aż zdobędę niezależność. Skoro ją mam - wzruszył ramionami - Droga wolna. Rób co chcesz,ale beze mnie.
Parsknąłem nerwowym śmiechem i wyszedłem. Porzuciłem sam siebie, nieźle. Nawet w tym porabanym świecie była to nowość.
Gdy wyszedłem z powrotem na ulicę, nie odnalazłem już drzwi, spoglądając za siebie. Wcale mnie to nie zdziwiło. Przywykłem już do tego, że z większości obranych przeze mnie dróg nie ma odwrotu.
A więc Szefo był tam od samego początku. Ze mną. I zrobił coś, co sprawiło, że w ogóle tu jestem.
No i mój żołądek się stopił od zielonego kwasu. To by wyjaśniało brak apetytu przez ostatnie tygodnie.

______________________
3m się.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro