18

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

.Pukanie, a raczej walenie w drzwi Złego nie przynosiło efektów. Nie dość, że musiałem przełazić przez płot, to jeszcze jawnie mnie olewał.
Nie było go? Może. A może zabawiał się ze stadkiem skejtów w łóżku na piętrze?
Nie zważając na zagrożenie (rotwailerowa bestia Złego nadal mnie nie znosiła), pchnąłem mocniej drzwi i - tak jak się tego spodziewałem - ustapiły.
W środku było ciemno, kompletnie ciemno. I jakoś inaczej, niż kiedyś...
-Zły? - powiedziałem cicho. Trochę bawiła mnie myśl, że to zupełnie jakbym odgrywał stereotypową scenę z byle jakiego horroru o nawiedzonym domu. Właściwie to miałem takie wrażenie zawsze, kiedy tu przychodziłem.
Miałem ochotę jeszcze chwile powołać, ale było mi głupio. Gdy doszedłem do schodów, usłyszałem za plecami głos, od którego ścinała się krew w żyłach.
-Nie zastaniesz go.
Odwróciłem się błyskawicznie. Nikogo nie było w holu.
-Zły, robisz sobie ze mnie jaja, tak? - powiedziałem, nie bardzo w to wierząc.
-Nie ma go. Już nie wróci.
-Jak to?
-Gdy raz je przyzwiesz, nie będziesz już mógł go kontrolować. Odejdzie, kiedy samo zechce. I zabierze każdego, kto wejdzie mu w drogę.
-Co ty pierdolisz? - rozglądałem się jak głupi po ciemnym wnętrzu, ale mimo cholernej irytacji, nie odnalazłem dowcipnisia.
-Wyjdź - usłyszałem.
-Nie.
Zamilknął.
-Pokaż się - rzuciłem.
Dalej nic.
I nagle usłyszałem szmer. A potem chrzęst, brzęczenie, jakby ktoś walił o siebie blachami. I dźwięk silnych, ciężkich kroków. Ucichły.
-Za tobą - powiedział gardłowym, srogim głosem.
Natychmiast się odwróciłem i gdy zobaczyłem mojego rozmówcę, byłem kompletnie oszołomiony.
-Twój kompan odszedł. Zabrało go Światło - powiedział Rycerz. Był naturalnego wzrostu, odziany w długi, czarny habit, na głowę oczywiście zaciągnął kaptur. Nie widziałem jego twarzy.
-Nie wierzę...rozmawiam z tym samym...widziałem cię setki razy przez okno mojego pokoju. A teraz sobie gawędzimy.
-Marnujesz mój czas - warknął. Sprawiał wrażenie bardzo wiekowego, dało się to poznać po flegmatycznych gestach jakie czynił.
-Zaraz, czekaj. To znaczy wybacz...Eeee...Wiesz gdzie jest Zły?
-Nie ma Złego. Już go nie ma.
-Aha...a gdzie poszedł?
-Nigdzie. Przestał istnieć.
-Co? Jak to?
-Światło go zabrało.
-Co za Światło? Co to w ogóle jest?
Zasępił się, po czym wolnym krokiem ruszył ku schodom. Ledwo widziałem jego mroczną sylwetkę w otaczającej nas nocnej ciemności.
-Światło...Czym jest światło. Doskonałe pytanie. Nie wiemy. Ale istnieje i przychodzi po nas od czasu do czasu. Zabiera jednego, czy dwóch, a gdy już jest syte, znika.
Podążałem za nim w tej dwuosobowej procesji na górę. Stawianie kolejnych kroków po schodach zdawało się sprawiać mu niesłychany trud.
-Lękamy się go. Nie możemy przecież uciec. Gdy raz zobaczysz Światło, mała jest szansa, że nie wróci.
-To skąd wiesz, że istnieje, skoro go nie widziałeś?
Zatrzymał się nagle i roześmiał w taki sposób, że lodowate dreszcze przeszły mi po plecach.
-Wiesz czemu tak skrzętnie ukrywam twarz?
A więc to tak, pomyślałem. Kim lub czymkolwiek był Rycerz, był najstarszą ze znanych mi stot. I doświadczonych.
-Chyba się domyślam - stwierdziłem na głos..
-Wiesz, czemu przybyło tym razem?
Było to pytanie retoryczne, więc nie odpowiedziałem. Znowu ruszyliśmy ku górze. Dotarliśmy już do piętra, minęliśmy kilka pomieszczeń i znowu schody. Tym razem na strych.
-Twój wybawca, uskrzydlony, Archanioł Żal i Smutek. Postanowił, że weźmie sprawy w swoje ręce i złożył jedną obietnicę za dużo. Naiwny, ale to w końcu prawo młodych.
-Zaraz - przerwałem mu - Nic nie rozumiem. O czym ty w ogóle mówisz?
Westchnął. Mógłym przysiąc, że jego oddech pachniał wilgotnym kamieniem i był lodowaty.
-Uskrzydlony ma wyjątkowy talent. Potrafi wyczuć to, co nieuniknione i ostateczne. Śmierć, jeśli wolisz to tak nazywać.
Zatkało mnie.
-Czuje ją, zbliżającą się z każdej strony, otulającą ludzi. I czasem, bardzo rzadko, ale jednak czasem, tacy jak on nie potrafią pogodzić się z odejściem jednostki.
-I co wtedy? - ciągnąłem go za język, a prawda nieubłaganie do mnie docierała.
-Musi byc równowaga. Coś za coś. Ktoś zostaje, więc ktoś musi odejść...
Dotarliśmy na strych i Rycerz wskazał mi klapę w dachu.
-Otwórz.
Były to z dobre dwa metry.
Rozglądając się za drabiną, starałem się wyciągnąć z niego jak najwięcej.
-Światło już odeszło?
-Wiesz, że nie. Byłeś co prawda zbyt pochłonięty uganianiem się za tym chłopcem ze szkoły. Zaiste, dziwne te czasy...Wiecie jak rozbijać atomy i jak umiera słońce, ale nie widzicie niedostrzegalnego okiem.
-Nawijasz jak jakiś Mickiewicz...
-Nie mów o czymś, czego nie rozumiesz. Daj już tę drabinę.
Skinął ręką i nagle dostrzegłem w owym kierunku drabinę. Przed chwilą - oddałbym głowę - nie było jej tam.
Wgramoliem się na górę i zacząłem majstrować przy włazie.
Coś uderzyło w dach. Stukanie. Ktoś po nim chodził.
-Nie przejmuj się. Otwieraj.
W końcu, napierając z całej siły i tak, że omal nie spadłem na podłogę strychu, udało mi się. W twarz uderzyło natychmiast mroźne, świeże powietrze.
-A teraz odsuń się.
Zrobiłem, jak kazał.
Podskoczył, ot, bez wysiłku, a wylądował na dachu. Na górze. Ponad dwumetrowy skok od niechcenia...Był niesamowity. A więc cała ta starcza aparycja, to pozory...
Wyszedłem na zewnątrz. Niebo było czarne, a z miejsca w którym stałem mogłem obserwować podwórka i bryły sąsiednich domów. Wiało.
-Światło nie odchodzi tak po prostu - odezwał się nagle Rycerz - Ma cel. Czy jest świadome? Nie wiem. Czasem mam wrażenie, że stoi za nim jakaś inteligencja. Ale może nie, może jest jak plamy na słońcu.
Z ciemności wyłonił się jakiś kształt, zwierzęcy, i podszedł do Rycerza na czterech łapach. Ni to orzeł, ni pies. Żywa, kamienna figura, jednocześnie piękna w swej sile, a jednak szkaradna z dziobatym obliczem i ogromnymi oczyma. Cokolwiek to było, łasiło się do niego. Na tyle na ile kamień może się łasić do innego kamienia.
-I co będzie dalej? - zapytałem, bojąc się jego odpowiedzi jak jasna cholera. Bo wiedziałem...
-Światło przyjdzie po tego, kto je obudził.
-Szefo...
-Zawarł układ. Jego byt za twój. Tylko tak mógł sprawić, że jedyna istota, na której z jakichś powodów mu zależało, przeżyje. To wszystko nieco...
-Głupie? - podsunąłem.
Roześmiał się, zupełnie bez radości. Równie dobrze można było słuchać uderzania cegły o betonowy blok.
-Jest w parku. Spiesz się - rzucił i jego ton dał mi do zrozumienia, że nasza rozmowa się skończyła.
-Dziękuję - powiedziałem jeszcze, czując, że nie mogę od tak odejść bez słowa.

_______________________
Rozdział dedykuje wszystkim czytelnikom.
Ale najbardziej aktywnym za ocene i bardzo miłe komentarze..
Heuldys
MichaelsPUG
ai-no-shi
Arwen2201
LilusiA32
Lolka666
Lucekever
Nitrogliceryna
PisarkaNR1
ThisIsMyLifeMyStory
xAsunaYx
Zdesperowana
Specjalna dedykacja dla.moich najlepszych ziomeczków to
PinaColada15
SameMistake0208
Jeszcze raz wszystkim dziękuję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro