19.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Właściwie wcale nie musiał mówić, gdzie znajde Szefa. Może i Podświadomość mnie opuścił, ale wiedziałem, gdzie trzeba iść. Skąd? Nie jestem w stanie powiedzieć.
Gdy tylko dotarłem na miejsce, od razu poznałem, że trafiłem pod właściwy adres.
Pogoda była tamtego wieczoru całkiem znośna, choć nieco wietrzna i dżdżysta. Za to spomiędzy drzew zionął lodowaty mróz, a na liściach i trawie osiadł szron.
Skąd takie zimno? Co może się dziać w środku? Czułem, jakbym przekraczał bramę do innego wymiaru. Tam działo się coś zupełnie niewytłumaczalnego i zapewne groźnego. Ale był tam On. Ruszyłem przed siebie, obserwowałem jak mój oddech paruje na zimnie.
Prócz mnie, nie było w parku nikogo. Panowała martwa cisza, nie licząc niezwykle cichego odgłosu, jaki wydawać mogą olbrzymie transformatory. Coś jakby odgłos prądu?
Powietrze miało ciężki, metaliczny posmak i chwilami miałem wrażenie, jakbym łykał opiłki żelaza. Taki sam był zapach.
Poczułem się słaby, nagle opuściły mnie siły i odwaga. Coś czaiło się w tym miejscu pełnym cieni i zaułków.
Był tu, na pewno. Ale co tu robił? Czy groziło mu niebezpieczeństwo? Szefo...oddał za mnie życie, nawet mnie nie znając. Kim trzeba być, aby zdobyć się na taki czyn?
Przez cały ten czas otoczony śmiercią i smutkiem, a ja nie poświęciłem mu nigdy dość czasu. Czemu zawsze dowiadujemy się za późno? A może jeszcze jest czas?
Stąpałem ciężko przez park, wołając go, ale słowa grzęzły gdzieś w powietrzu. Miałem wrażenie, że zaraz utonę.
W mrocznym gąszczu drzewopłotu i drzew, odnalazłem latarnię. Jej światło padało gęstym, białym snopem na trawę, ale nie rozchodziło się, nie oświetlało nic prócz powierzchni, na które padało bezpośrednio.
Światło ulega...załamaniu. Odbija się. To było inne. Wolałem ominąć je szerokim łukiem. Czy to właśnie było zjawisko, o którym mówił Rycerz?
-Szefo! - ryknąłem.
Cisza.

Spojrzał w całkowicie czarne niebo. Było jak otchłań, ani jednej gwiazdy. Wszechświat był zupełnie pusty.
Zakaszlał i kilka kropel krwi opadło na ziemię u bosych stóp. Powoli powstał i końcówki białych skrzydeł wystawały mu teraz spod bluzy. Nie lubił ich, sprawiały potworny ból, gdy się ujawniały, ale tym razem nie miał wyboru.
Nadszedł czas. Jego los nie zależał już od niego. Wszystko zostało przesądzone i ułożone. Teraz wystarczyło tylko poddać się woli wyższej siły. O ile jakaś istniała.
Nieważne. Kamil żyje. Ma się dobrze. Będzie silny, to pewne. Tylko to się liczyło.
Przetarł zaszklone łzami oczy i znowu zakaszlał. Tym razem było więcej krwi.
Powoli, zataczając się, ruszył ku pagórkowi.

Chyba już ponad kwadrans błakałem się po niedużym z pozoru parku i nie znalazłem nic prócz kolejnych latarni. Niektóre świeciły się, mimo rozbitych albo wykręconych żarówek.
Gdy mijałem już chyba po raz dziesiąty jeden z zakrętów, ciche brzęczenie na progu słyszalności podniosło się do kategorii buczenia. Pulsowało. Powietrze niemal raziło prądem.
Dźwięk był niepodobny do niczego innego, co słyszałem w życiu. Jednocześnie robiło się coraz jaśniej, a blask pochodził z okreśłonego kierunku. Zerwałem się ile sił i pobiegłem wprost do źródła, krzycząc.
Ogarnęły mnie potworne przeczucia.
Jeszcze kilkanaście sekund i wypadłem na niewielka, kwadratową polankę położoną najwyraźniej w centralnej części parku. Na jej środku znajdował się wielki nasyp ziemny. Z tego co wiedziałem, odbudowując miasto po wojnie, usypywali z gruzu takie stosy, które z czasem porastały trawą i drzewami i zmieniały się w zielone pagórki.
Na szczycie stał Szefo. Był nagi.
-Szefo!
Spojrzał na mnie nieprzytomnie. Wyglądał jak wrak. Przeraził mnie.
Rosa pokrywająca całą polanę nagle lekko rozbłysła. To ziemia zaczęła rzucać Blask. To nie było zwykłe światło. Leniwie pięło się w górę, owijało wokół źdźbeł trawy i gałęzi drzew. Sięgało po moje stopy.
Zakląłem odruchowo i cofnąłem się parę kroków. Światło pełzło tymczasem prosto na szczyt pagórka. Do Niego.
-Uciekaj stamtąd, do chuja!
Nie reagował. Czy w ogóle mnie słyszał w tym stanie?
Blask raził w oczy i parzył skórę, musiałem się zasłonić i cofnąć jeszcze trochę. Nie mogłem się przebić, nieważne ile próbowałem. Uczucie bezsilności było okropne.
Wrzeszczałem nieświadomie i płakałem, błagałem na wszystko na co mogłem, ale nic nie mogłem zrobić.
Chłopak moich snów, uskrzydlony, tajemniczy, na moich oczach odchodził.
Złowieszczy syk świdrował mi czaszkę, dudnienie sprawiało, że zgrzytałem zębami. Ale powstałem i ruszyłem w storne pagórka. Musiałem się tam dostać bez względu na wszystko.
Mrużąc oczy i tak czułem okropny tępy ból. Szefo wydawał się teraz być tylko czarną sylwetką na tle tego upiornego blasku.
Jak we śnie...
Choć nie mogłem tego widzieć, myslę, że wtedy spojrzał na mnie i się uśmiechnął. Muszę w to wierzyć.
Nagle cały nasyp eksplodował falą światła, upadłem na plecy i straciłem na chwilę świadomość. Piekły mnie ręce i twarz.
Gdy niezgrabnie podniosłem się z ziemi, Światła już nie było. Wszelkie dźwięki ucichły, a temperatura wróciła do normy.
Szefa nie było, zabrało go Światło.
Razem z nim, dla mnie zniknęła cała magia świata. Tocząc się do domu łkałem za ukochanym. Zrozumiałem , że go kocham. To on był celem mojego życia i to on oddał własne życie , żeby mnie uratować... Gdy przez łzy zobaczyłem znajomy budynek to ogarnąłem się i przygotowałem na niezły opierdol od rodziców. Kiedy weszłem do pomieszczenia , panował półmrok. Cisza. Tuż za ścianą słyszałem ciężkie oddechy rodziców. Delikatnie sunąłem wzdłuż korytarza i dotarłem do pokoju. Otwierając drzwi uderzyła mnie fala lodowatego wiatru.
- Co do kur... - i zobaczyłem otawrte okno. Zamykając drzwi usiadłem na parapecie. Gapiłem cię w monotonne niebo , a łzy znowu zalały mi twarz. Cierpiałem i winiłem się za śmierć Szefa. I nagle coś przykuło moją uwage. Biała koperta na moim łóżku nagle zaczęła się lekko świecić. Zeskoczyłem z okna. Siedziałem już naprzeciwko koperty. W końcu zerwałem się z rozmyśleń skąd ona się tu wzieła. Otworzyłem ją. Długo nie mogłem uwierzyć w to co jest napisane.
JEŚLI TO CZYTASZ , MNIE JUŻ NIE MA. CHCE CI TYLKO POWIEDZIEĆ , ŻE ZAWSZE BĘDĘ PRZY TOBIE. ZAWSZE MOŻESZ NA MNIE LICZYĆ. ZAWSZE CI POMOGĘ. JEŚLI BĘDZIESZ MIAŁ PROBLEM JA CIĘ WYSŁUCHAM. DŁUGO CIEBIE SZUKAŁEM. KIEDY JUŻ ZNALAZŁEM NIE MOGŁEM SIĘ TOBĄ NACIESZYĆ. ZABRANO MI CIEBIE. A KIEDY JUŻ MYŚLAŁEM , ŻE ODZYSKAŁEM TY JUŻ KOGOŚ ZNALAZŁEŚ. BARDZO W TEDY CIERPIAŁEM. PALIŁOMNIE Z ZAZDROŚCI. PAMIĘTAJ , ŻE CIĘ KOCHAM.

SZEFO.
PS. WYJDŹ NA DACH.

Po dłuższej chwili siedzenia i patrzenia w kartkę , wstałem i wyszłem na dach. W duchu przeklinałem , że nie zabrałem bluzy , poniewaz lodowaty wiatr przedarł się aż do szpiku kości. Gdy znalazłem się na dachu ujrzałem w oddali jakąś postać.
- Kim jesteś ! - brak odpowiedzi. Podeszłem bliżej i zobaczyłem , że to nie postać lecz posąg. Posąg.Szefo. Był to posąg szefa. Stał wyprostowany z rękoma zaplecionymi na klatce piersiowej i skrzydła. Para ogromnych skrzydeł.Zacząłem krążyć wokół chłopaka i zacząłem dotykać skrzydeł. Były takie cudowne. Łzy znowu spływały z policzków i głośno uderzały o dach. Żałowałem , że nie mogłem ich dotknąć wcześniej.
- Egoista - wyzywałem się pod nosem. Stałem z twarzą w twarz z posągiem. Mimo to , był piękny. Czubkami palców przejechałem po policzku , a następnie przytuliłem się. Odsunąłem się trochę od skamieniałej szyi.
- Ja Ciebie też kocham - wyszeptałem i znowu fala żalu i łez mnie zalała.

_______________________

To już jest koniec. Wszystkim chciałabym bardzo podziękować , za czytanie , ocenianie , komentowanie.Za miłe słowa. I za to , że byliście ze mną do końca. Bardzo mnie motywowaliście. Dziekuje jeszcze raz. Nie sądziłam , że ktoś bedzie moje prace czytał. .. Mam nadzieje , że Do zobaczenia. 3m się i mile spędzonych ostatnich dni wakacji. Powodzenia w nowych szkolach i starych.. Dobrych ocen i wgl.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro