8

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Następnego dnia jesień pokazała co potrafi. Dwa dni przed 'burzą milenium' jak nazwały ją brukowce, było już pewne, że nas nie ominie. Co więcej, epicentrum znajdowało się dokładnie nad miastem, nad nami. Tzn miało się tam utworzyć za dwa dni. Tymczasem i tak nieźle wiało. Znacie to, mocniejszy podmuch wyszarpuje drzewu dziesiątki liści na raz. Trawniki są nimi usiane. Nieważne ile warstw ubrań na siebie wrzucicie, wiatr i tak was nieźle wymęczy. I te denerwujące drobne kropelki deszczu zacinające w twarz. Jednym słowem - jesień.
Ponura, deszczowa jesień. I tłumek ludzi na przystanku, cieśniący się pod wiatą. Kto pierwszy ten lepszy, nikt nie chce marznąć ani moknąć. Ja też nie, ale nie miałem wyjścia.
W tramwaju wcale nie było lepiej. Zdołałem się jakoś wcisnąć i dojechałem w tym stanie do centrum. Tramwaj zwalnia, ludzie stają się nerwowi, jakby nie wiedzieli, czy zdążą wysiąść. Zdążą, ale i tak będą tak stali, przepychali się i nerwowo powtarzali 'przepraszam przepraszam wysiada pan?'.
Chciałem już wychodzić, gdy ktoś pchnął mnie w plecy i wylądowałem na betonie. Czystą kurteczkę chuj strzelił.
-Co kurwa? - ryknąłem odruchowo.
-Uważaj jak łazisz ćwelu - warknął łysy dres o kanciastej mordzie i minął mnie jakbym był jakimś ścierwem. Ludzie udawali że nie widzą, choć niektórzy uśmiechali się głupio. Bydło.
-Żebyś zdechł - syknąłem, patrząc za oddalającym się łysolem. Nienawidziłem takich skurwysynów, którym wydaje się, że są ważniejsi i lepsi niż cała reszta świata. Aroganckie nic niewarte gnidy, niepotrzebne i szkodliwe, jak robaki!
Ludzie zatrzymali się przy przejściu, oczekując na zielone. Łysol oczywiście był ponad to. Nagle czerwona lampka sygnalizacji świetlnej zapłonęła mocniej, świat stał się czerwony.
Nie widziałem dokładnie, bo stałem za daleko i otrzepywałem kurtkę z błota, ale zarejestrowałem ryk silnika, pisk opon i tępe, głuche puknięcie. Ktoś wrzasnął. Ludzie wbiegli na środek ulicy i zbili się w gromadkę. Powoli szedłem w ich stronę. Przepchnąłem się przez tłum słuchając komentarzy.
Czas zwolnił. Poczułem się jak na wfie, gdy Misiak dostał hantelkami. Znów zobaczyłem krew, tym razem dużo więcej. Mieszała się z wodą z kałuż. Deszcz obmywał zgruchotane ciało dresiarza...któremu jeszcze przed chwilą życzyłem śmierci.
Mimo pogody zrobiło mi się gorąco i z trudem przezwyciężyłem odruch wymiotny. Spanikowałem, miałem wrażenie, że wszyscy wiedzą, kto jest winien. Wiedzą, że to ja go zabiłem w jakiś dziwaczny sposób, a nie ten kierowca, który jechał za szybko ani dresiarz, który przebiegł na czerwonym. To ja go zabiłem. To ja...
Uciekłem. Byle dalej i szybciej, byle nie widzieć tego wszystkiego.
Zabiłem człowieka, zgasiłem ludzkie życie. Byłem pewien, że to ja, czułem to całym sobą. W jakiś sposób zmusiłem kierowcę, by nacisnął pedał gazu, a łysola, by biegł na jezdnię.
'Niedługo zacznie się na dobre' przypomniałem sobie słowa młodego.
Zachwiałem się, oparłem bezwładne ciało o parkomat i desperacko walczyłem o oddech. Zrobiło się ciemno. Straciłem przytomność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro