VI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Czasem kiedy patrzę wstecz, mam ochotę palnąć sobie w twarz. Wspominając własne zachowanie, często podyktowane jakąś śmieszną dumą, nie rozumiem, dlaczego zachowywałam się w ten sposób. Może jednak chciałam być uwielbiana i oczekiwałam, że chłopak będzie za mną latał, aż poniży się wystarczająco, by zasłużyć na moją sympatię?

Dzisiaj rozpamiętywałam po kolei każdy gest i każde słowo, szukając w nich drogi odwrotu, jakiegokolwiek wyjścia. Albo nigdy bym go nie pokochała, albo poprowadziłabym bieg wydarzeń w sposób, dzięki któremu nadal ginęłabym w jego szerokich objęciach. Cokolwiek byłoby lepsze od tego, w czym utkwiłam.

Ale teraz jest już za późno.

***

Kolejne spotkanie z Vincentem zapisało się w mojej głowie niczym zdjęcia w albumie. Szalał za mną, a ja czułam to na każdym naszym spotkaniu. Potrafił tak układać słowa i gesty, by zapewnić mnie, jak wyjątkowa i piękna dla niego byłam. To uczucie powoli stawało się uzależniające.

Laura zniknęła na kilka dni w objęciach Marcina, ale nie gniewałam się na nią, bo dokładnie to samo działo się ze mną i Vincentem. Korzystaliśmy z każdego ciepłego dnia, by tworzyć nowe słodkie wspomnienia.

Zauważyłam, że przyjaciółka nieco zmieniła styl ubierania się na bardziej rockowy. Na jej ramionach gościły koszulki z logo zespołów takich jak Guns'n'Roses czy ACDC. Sama nosiłam koszulki mojego ukochanego My Chemical Romance i Green Day na długo przed rozpoczęciem znajomości z chłopakiem. Podejrzewałam, że to głównie za sprawą Marcina Laura poszerzała swoje muzyczne horyzonty.

Tego dnia jak zwykle ucałowałyśmy swoje policzki na szkolnym korytarzu. Nasi chłopcy byli zajęci nauką; koniec gimnazjum nieubłagalnie się do nich zbliżał. Egzamin gimnazjalny mieli za sobą, ale każda ocena na świadectwie decydowała o punktach, dzięki którym mieli dostać się do wymarzonego liceum. Skupili się na podszlifowaniu średniej, więc wreszcie mogłyśmy spędzić ze sobą czas, nie ograniczając się do rozmów na czacie. Jasne, nikt nie bronił nam spotkać się we dwójkę, by odpocząć od naszych sympatii, ale cały sęk tkwił w tym, że my wcale nie chciałyśmy od nich odpoczywać.

— Moja kochana Laurka wreszcie wyślizgnęła się z objęć swojego misia — zakpiłam, zabawnie poruszając brwiami, przez co przyjaciółka zmierzwiła mi włosy. — Ej!

— Siedzimy w tym razem, nie zapominaj o tym — wytknęła mi język, ze śmiechem obserwując moje zmagania z ogarnianiem swojej fryzury.

Zmrużyłam gniewnie oczy, po czym pozwoliłam, by twarz rozjaśnił uśmiech. Usiadłam obok niej na ławce pod ścianą.

— Co ty się taka ostra ostatnio zrobiłaś? Przekonałaś się do cięższej muzy?

— I to jak — sapnęła podekscytowana i zwróciła postawę w moją stronę. — Totalnie przepadłam w hard rocku. Niedługo ACDC gra koncert, idę razem z tatą. Wreszcie córka podłapała jego fazę — zachichotała.

— Super! Co na to mama? Nie będzie miała nic przeciwko tak dużemu wydarzeniu? — Z tego, co się orientowałam, to wspomniany koncert odbywał się na terenie dawnego lotniska pod gołym niebem. Rodzice Laury byli rozwiedzeni, a jej mama często świrowała na punkcie bezpieczeństwa córki. Niewykluczone, że to przez zamiłowanie Laury do pakowania się w niebezpieczne sytuacje.

— Nawet jeśli, to tata szybko ją uspokoi. Zazwyczaj to on był ostoją spokoju w naszym domu. — Wzruszyła ramionami i zamyśliła się na chwilę.

Jej relacje z rodzicielką często bywały burzliwe, szczególnie w tym roku. Przyłapała ją na paleniu papierosów i musiała tłumaczyć przed policją, gdy monitoring nagrał nas na wybijaniu szyb kamieniami w opuszczonym budynku. Wiem, wiem, nie powinnyśmy tego robić, ale cóż poradzić, że ciągnęło nas do złego? Sprawa szybko rozeszła się po kościach, a my zebrałyśmy zasłużoną burę od rodziców. Od tamtej pory nie zapuszczałyśmy się w tamte rejony miasta i nieco się uspokoiłyśmy. W sumie dobrze się stało, że poznałyśmy chłopaków – przynajmniej odwodzili nas od głupich pomysłów.

— Marcin pokazał mi ostatnio fajne miejsce — wyrwała się z zamyślenia i trąciła mnie łokciem. Oderwałam wzrok od ludzi wygłupiających się na korytarzu. — Jego znajomi zabrali nas na drugą stronę rzeki, wiesz, tam gdzie jest ten duży park połączony z lasem. Zjeżdżają się tam ludzie z całego miasta, słuchający cięższej muzyki.

— I co tam robicie? — ściągnęłam brwi zaintrygowana.

— Zawsze ktoś ma ze sobą gitarę, więc śpiewamy, gadamy, puszczamy też muzykę, jak Panoramix przywiezie głośnik — odparła rezolutnie, machając nogami i trzymając się dłońmi po obu stronach ławki.

— Panoramix? — parsknęłam, a w mojej głowie zaczęło pojawiać się coraz więcej niewiadomych, ale obraz, który przede mną rysowała, wydał mi się interesujący.

— Taki Kacper, to jego ksywka. Jest takim dobrym duchem towarzystwa. No i uwielbia robić kociołek Panoramixa.

— Co to takiego?

— Miks alkoholi, który przynoszą ludzie. Wiesz, niektórzy mają piwo, inni owocowe wino, inni jeszcze coś mocniejszego...

— I ty to piłaś? — skrzywiłam się z odrazą. Kiedyś wzięłam od taty łyka piwa, ale to było okropne paskudztwo. Co dopiero jakieś niewydarzone misktury.

— No — przyznała zadowolona. — Wiesz, jak łatwo się wstawić po kilku łykach?

— Lepiej uważaj z tym piciem — powiedziałam z przekąsem. To wszystko wydawało się ciekawe, ale jednocześnie wzbudzało we mnie nutę niepokoju.

— Daj spokój, to nic takiego — złapała mnie za rękę w uspokajającym geście. — Przecież wiadomo, że się nie upiłam, bo musiałam wrócić do domu. Poza tym byłam tam tylko trzy razy. Dzisiaj też z chęcią bym tam wpadła. Co powiesz na wycieczkę do małpiego gaju?

— O matko, z każdym kolejnym słowem historia o tym miejscu staje się coraz bardziej pokręcona — pokiwałam głową. Nawet nie próbowałam ukryć rozbawienia. — Czy ty nie mówisz przypadkiem o sali zabaw dla dzieci?

— No co ty! Super tam jest, ludzie są bardzo otwarci, poznałam ich już trochę. Jestem pewna, że ci się tam spodoba — upierała się, nadal nie puszczając mojej ręki. — I uwierz mi, małpi gaj idealnie oddaje to, co się tam dzieje. — Poruszyła zabawnie brwiami.

— To nienajlepszy pomysł. Dzisiaj po lekcjach chciałam spotkać się z Vincentem...

— Codziennie się z nim spotykasz, dajcie sobie choć trochę za sobą zatęsknić! — Poprawiła długą grzywkę na czole, która zaczęła sięgać jej oczu. — Ja też ostatnio zbyt często przesiaduję z Marcinem. Oni mają teraz co robić, więc dajmy im dzień wolnego.

— Tak myślisz? — Skrzyżowałam nogi w kostkach.

— Oczywiście. Jak tak będziemy na nich wisieć, to szybko się nami znudzą. A pobyt w małpim gaju zapamiętasz do końca życia — obiecała i wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

Może rzeczywiście miała rację? Ciągłe przesiadywanie w towarzystwie Vincenta mogło utrzymywać go w przeświadczeniu, że nie posiadałam własnych planów i byłam dla niego na wyłączność. Nie chciałam, by przez to myślał, że jestem od niego zależna. W dodatku, jeśli pozostanę do niego przylepiona, to wpadnę po uszy i oddam mu serce bez mrugnięcia okiem. I tak za szybko się do siebie zbliżyliśmy. Martwiłam się, aby tego nie wykorzystał... w końcu nikomu nie powinno się ufać, prawda?

Vincent: Ale mi się tęskni za tym Twoim jadem, zarazo :3

Helena: Zawsze znajdziesz mi jakieś dziwne przezwisko, co? Papo niedźwiedziu :P

Vincent: Tylko nie papo! Żywię do Ciebie gorące uczucia i z pewnością nie mają one nic wspólnego ze stopniem pokrewieństwa!

Helena: Fuu! Tylko Ty mogłeś tak to odebrać!

Vincent: No już, utulę Cię po szkole i zapomnimy o tym incydencie :3

Vincent: Kończysz o czternastej, prawda?

Helena: Prawda, ale mam dzisiaj plany z Laurą

Vincent: Buuuu, miałaś być tylko moja

Vincent: No dobra, ale uschnę tu bez Ciebie

Helena: Napoję Cię jutro :*

Vincent: Jutro ustawiłem się z kumplem, tym z osiedla, o którym Ci opowiadałem. Wybacz, ukochana :(

Helena: No to pojutrze, chyba że znowu coś stanie nam na drodze...

Vincent: Nie dopuszczę do tego. Wybuziakuję Cię jutro w szkole, a pojutrze poza. Umowa stoi?

Helena: Stoi, Niedźwiedziu.

***

Koniec końców uwielbiałam szalone pomysły Laury. Moja panika ulatywała w momencie, w którym poczułam zew przygody i wciągałam się w wir wydarzeń. Wtedy też odpinałam wrotki i dałam się ponieść chwili, rozmowie, spotkaniu, w jakich często towarzyszyli nam nowopoznani ludzie. Laura miała w sobie coś, co działało jak magnes na pstrokate od kolorów osobowości. Cóż, byłam mniej zachwycona, gdy entuzjastycznie odpowiadała na zaczepki bezdomnych, ale to temat na oddzielną historię...

— Ale ekstra, co?! — przyjaciółka starała się przekrzyczeć prom, którego silniki głośno pracowały. Stwierdziła, że możemy dojechać do lasku autobusem, ale przeprawa promem przez rzekę brzmiała dla niej bardziej interesująco. Nasza dzielnica miasta znajdowała się dokładnie naprzeciwko małpiego gaju.

— Ostatnio płynęłam promem z rodzicami, ale dosyć dawno — odpowiedziałam podniesionym głosem, czerpiąc przyjemność z mgiełki, która unosiła się przy burcie. — Czemu dopiero teraz z niego korzystamy?

— Przecierałyśmy szlaki po naszej stronie Wisły, teraz czas na podbój lewego brzegu! — Zrobiła daszek z dłoni, przystawiając ją sobie do czoła, jakby była kapitanem promu.

— Tak jest, pani kapitan! — zasalutowałam jej i zaśmiałam się dźwięcznie.

Okulary przeciwsłoneczne ślizgały się po moim spoconym od ciepła nosie. Intensywnie wystawiałam twarz ku słońcu, pochłonięta okolicznościami przyrody. Najbardziej podobał mi się moment, w którym znajdowałyśmy się w połowie drogi między brzegami. Nie wiedziałam czemu, ale poczułam wtedy wolność, moment rozdarcia, mimo że przecież gdybym chciała, to nie byłabym w stanie zawrócić. Może istniała jakaś niewidzialna nić między miejscem zamieszkania, gdzie znajdowali się moi rodzice a mną? Im bardziej się oddalałam, tym bardziej czułam, jak ta nić się napina, jak wyraźnie daje o sobie znać z każdym kilometrem oddzielającym mnie od domu. Jednocześnie miałam poczucie sprawczości, poczucie rozciągania tej nici i decydowania o samej sobie. W wieku szesnastu lat jest się w stanie zabić za te momenty chwały.

Kiedy wysiadłyśmy z promu, czekał nas spacer po lesie. Szeroka, wydeptana ścieżka spacerowa prowadziła nas w głąb siebie, aż rozciągnęła przed nami polanę i pierwsze oznaki cywilizacji. Pojawiło się więcej ludzi, korzystających z ładnej pogody ze swoimi czworonogami, a także pierwsze rozwidlenie ścieżek. Jedna z nich prowadziła do głównej ulicy, a inna kusiła perspektywą pozostania w lesie pachnącym od kwitnącej roślinności. Skorzystałyśmy z tej biegnącej wzdłuż ogromnej polany, odgrodzonej od niej drewnianymi belkami. Laura zatrzymała się przy jednej z nich i przerzuciła przez nią nogę.

— Na co komu ogrodzenie w lesie? — zdziwiłam się.

— Pewnie nocą pojawiają się tu zwierzęta. — Dołączyła druga nogę i zeskoczyła z belki zwinnym ruchem. — Zobacz, tam jest miejsce na ognisko. Pewnie zwabia je ogień.

— Rzeczywiście — przytaknęłam, rozglądając się po polanie i powieliłam ruchy przyjaciółki. Zeskoczyłam z ogrodzenia z czymś, co przypominało cień gracji. Nie byłam tak gibka jak Laura.

Po zielonej trawie, rozciągającej się przed nami, rozsypani byli ludzie, cieszący się wspaniałą pogodą. To raczej pojedyncze jednostki lub pary, no chyba, że spojrzy się bliżej lasu. Tam przebywała grupa charakterystycznie wyglądających nastolatków – ciemne ubrania, pieszczochy z ćwiekami na rękach, bandany na włosach i ciężkie, wojskowe buty. Sama takie miałam, ale dotychczas nie było w moim życiu okazji zobaczyć zbiorowiska ludzi, w którym każdy je nosił. Uśmiechnęłam się pod nosem, zaciekawiona klimatem, jaki tu wyczułam.

— Tam są — kiwnęła głową Laura i poczekała, aż zrównam z nią krok.

Razem podeszłyśmy do towarzystwa, początkowo tak zajętego sobą i podawaniem sobie puszki z piwem, że próżno było oczekiwać na strzępki ich uwagi. Gdy salwa śmiechu po żarcie chłopaka w kędziorkach i czarnej jeansowej kamizelce minęła, kilka par oczu zwróciło się w naszą stronę.

— Siemano Laura! — zawołał najwyższy z grupy. Jasne, półdługie włosy i szeroki uśmiech na okrągłej twarzy wzbudzały sympatię.

— Panoramix! — wpadła mu w ramiona, jakby znali się od lat, a kiedy już dostatecznie mocno ją wyściskał, wypuścił ją z szerokiego objęcia.

— Gdzie Marcina zgubiłaś? — szczerzył zęby i podparł się pod boki.

— Poprawia oceny na koniec roku. Obudził się, jak mu ostatnie tygodnie zostały — parsknęła i przewróciła teatralnie oczami. — Ale przyprowadziłam ze sobą Helenę, moją najlepszą przyjaciółkę.

Uniosłam kąciki ust i przeszłam się po rozwalonym na trawie rówieśnikom, by po kolei im się przedstawić. Niektórzy patrzyli na mnie z zainteresowaniem, inni podeszli nonszalancko, jeszcze inni z podekscytowaniem. Niewiele imion zapamiętałam, ale liczyłam na to, że reszta utrwali mi się w rozmowie.

Na początku czułam się trochę sztywno, otoczona dziesięcioma osobami, których nigdy wcześniej nie widziałam. Rozmawiali o głupotach, opowiadali sprośne żarty i co jakiś czas podejmowali temat osób, które dzisiaj nie mogły do nas dołączyć.

— Myślicie, że jutro Rafik wpadnie? — spytał uchachany chłopak z kędziorami i zaczął udawać grę na gitarze.

— Mam nadzieję, dawno nie słyszałem piosenki o wielorybie — parsknął śmiechem inny, wyjmując kolejne piwo z wojskowej kostki z naszywkami z logo ulubionych zespołów.

Płyń przez morza, oceany, Nie bój się zwiastuna zmiany! — część osób zaczęła śpiewać, podczas gdy reszta łapała się za brzuch, nie mogąc opanować śmiechu.

— Ej, a pamiętacie tą o piratach? Coś dawno jej nie śpiewał — podśmiechiwał się dalej, poprawiając kręcone włosy. Coś mi się wydawało, że to on miał rolę nadwornego błazna w tej ekipie.

— I dzięki, kurwa, Bogu — westchnął cierpiętniczo Panoramix. — Lubisz szanty, Helena?

— Yyy... nie — odpowiedziałam niepewnie, ale zgodnie z prawdą.

— To dobrze, bo twórczość Rafika to ich gówniana wersja — wziął łyka alkoholu z puszki, po czym wyciągnął z nią rękę w moją stronę.

— Nie lubię piwa.

— Jak spróbujesz mojego kociołka, to nawet piwo zacznie ci smakować — odparł wesoło, a Laura przejęła piwo, widząc mój brak reakcji. Upiła kilka łyków, na co zmarszczyłam brwi zaskoczona. Chyba zaczynała mieć w tym wprawę.

— Potwierdzam! — zawołała dziewczyna, której głowa spoczywała na kolanach koleżanki.

— A to nie powinno być przypadkiem na odwrót? — zauważyłam, siedząc na trawie i przytulając do siebie kolana.

— Tutaj wiele rzeczy jest na opak, także zacznij się przyzwyczajać — uśmiechnął się tajemniczo, i jak na zawołanie trzech chłopaków zaczęło inicjować zawody w przeskakiwaniu przez kumpla. Zwróciłam wzrok w ich stronę, mimowolnie zaciskając zęby, gdy z impetem odpychali się od jego pleców, przez co ten mało nie upadał. Jakby na pocieszenie inny podawał mu alkohol przez słomkę.

— Co za idioci — skrzywiłam się pełna zażenowania.

— Felek jest z nich najbardziej nienormalny — zdradziła przyjaciółka, mając na myśli naczelnego wesołka.

— Dziewczyny nie czują się z nimi głupio? — Zwróciłam uwagę na żeńską część zgromadzenia, totalnie nieprzejętą niebezpiecznymi wygłupami chłopaków. Tamci z kolei nic nie robili sobie z ich towarzystwa.

— Magda jest z Felkiem i sama jest zwariowana, więc to dla niej chleb powszedni — Laura wzruszyła ramionami. — Jeśli chodzi o Kaję i Basię, to upatrzyły sobie tu kilku chłopaków i wpadają prawie codziennie, byle tylko się z nimi zobaczyć. Akurat dzisiaj jest faworyt Basi, ale jak widzisz odgrywa właśnie rolę kozła. Dosłownie — skinęła podbródkiem w stronę zgiętego w pół chłopaka, który ledwo utrzymywał równowagę po skokach kolegów. Zapewne podawanie mu alkoholu też nie poprawiało jego sytuacji, ale nikt nie zdawał się tym przejmować. Im bardziej hardkorowo i niedorzecznie coś wyglądało, tym chętniej Małpy się tego podejmowały. To pierwszy wniosek, jaki zdążyłąm wysnuć na ich temat.

— To może fajka, jak piwa nie chcesz? — Panoramix nie dawał za wygraną i wysunął w moją stronę paczkę papierosów.

— Co ty taki hojny się zrobiłeś? Ja się doprosić o pojarę nie mogę — rzucił chłopak od kostki, przerywając przymierzanie się do skoku przez kumpla.

— Jaki ty masz świetny słuch! Szkoda, że miałeś z nim problemy, jak upominałem się o moje piwo! — odszczeknął się, unosząc rękę w stronę znajomego.

Ci ludzie z jednej strony byli irracjonalni w swoim przerysowaniu i absurdzie, a z drugiej sprawiali wrażenie totalnie wolnych. Nie interesowały ich krzywe spojrzenia innych, przebywających w parku na polanie, ani ich komentarze pełne zdegustowania. Byli soba, swoją najdzikszą, najbardziej nieokiełznaną wersją i korzystali z każdego momentu, jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Tak jakby ich duch stawał się wolny, gdy tylko znajdowali się wśród swoich. Niemal widziałam kajdany na ich nadgarstkach, pękające coraz głośniej z każdą sekundą śmiechu, z każdym niewybrednym żartem, łykiem alkoholu czy zaciągnięciem się dymem. Ci ludzie to totalne dziwaki, ale ku własnemu zdziwieniu, czułam się świetnie w ich towarzystwie.

— A chętnie, dziękuję. — Poczęstowałam się papierosem z paczki, świadomie stawiając krok w stronę ich intrygującego szaleństwa.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro