Rozdział 11

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Zbliżał się świt. Az nie spał. Najbardziej możliwym scenariuszem było wywołanie pożaru przez któregoś z członków gildii Antari. Tym samy było duże prawdopodobieństwo, że spróbują zabić także jego. W takim wypadku czujność była jak najbardziej wskazana. Gdy na dworze znów było jasno Azazel wyszedł z karczmy i udał się w dalszą drogę. Istnienie Antari w Dandrof było mało możliwe. Gildia zabójców potrzebuje wielu zleceń żeby się utrzymać, a w okolicach tego miasta było niewiele farm i wiosek. Zresztą od dawna nie słyszano tutaj o przypadkach morderstw. Najlepiej było sprawdzić w innych, większych miastach.
Szlak po tej stronie Dandrof wyglądał nieco inaczej niż droga którą przybył. Tutaj był szerszy i bardziej zatłoczony. Co chwilę mijały go wozy przewożące najróżniejsze towary. Kolejnym miastem na drodze Aza był Keban, będący jednym z głównych miast krainy. Z opisów członków gildii wynikało, że miasto miało kilka mil średnicy, było otoczone niezwykle wysokim murem z szarego kamienia. Wewnątrz było mnóstwo monstrualnych budowli. Ludzie przybywali tam w celach handlowych, naukowych i wielu innych. Podobno pod miastem rozciągała się gigantyczna sieć kanałów. Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce do bytowania gildii trudniącej się zabijaniem. Jednak Az musiał się martwić nie tylko poszukiwaniami. Powoli zaczynało brakować mu pieniędzy, a musiał czymś płacić za jedzenie. Spać mógł na dworze, jednak nigdy nie polował wiec z pożywieniem było znacznie gorzej.
Podróż nie różniła się niczym od poprzedniej. W miarę posuwania się do przodu las przerzedzał się. Po kilku dniach Az przemierzał rozległe równiny na których rozsianych było wiele gospodarstw i pól uprawnych. Kraina tętniła życiem. Pogoda była świetna. Gdyby zapomnieć o ostatnich dramatycznych wydarzeniach Az mógłby naprawdę cieszyć się życiem. Ale o śmierci Antona nie dało się zapomnieć. Znalezienie zabójcy było priorytetem ponad wszystko. Kiedy już się z tym upora i odzyska wspomnienia będzie się zastanawiać co robić dalej. Na razie miał co robić. Jego rozmyślania przerwał nagły huk. Spojrzał w stronę z której go usłyszał i zobaczył unoszący się dym. Coś wywołało eksplozję. Chwilę potem kolejną. Z daleka było widać dwie walczące ze sobą postacie. Obie używały magii.
Azazel zaczął biec w ich stronę. Nie obchodziło go o co walczą, jednak znajdowali się bardzo blisko jakiegoś budynku i narażali ewentualnych ludzi znajdujących się w środku. Był już na tyle blisko żeby dostrzec szczegóły. Jednym z walczących był niezwykle rosły i umięśniony, krótko ścięty szatyn. Jego przedramiona były pokryte jakąś czarną substancją. Zaciekle próbował dotknąć drugiej osoby, jednak ta cały czas mu się wymykała. Wszystko czego dotknął eksplodowało. Po drugiej stronie barykady był białowłosy młodzieniec będący bez jakiejkolwiek koszuli. Miał świetnie umięśniony tors, przystojna twarz idealnie komponowała się z niebieskimi oczami i fryzurą najwyraźniej polegającą na całkowitym jej braku. Włosy sterczały mu na wszystkie strony. Cały czas szczerzył zęby do przeciwnika i robił niezgrabne uniki. Był ewidentnie schlany. Szatyn gonił go i próbował dotknąć, jednak brakowało u zwinności. Obaj nieustannie obrzucali się najróżniejszymi wyzwiskami. Az spojrzał na budynek i okazało się, że jest to przydrożna karczma. To wiele wyjaśniało. W dalszym ciągu jednak trzeba było ich rozdzielić. Zbliżył się nieco i utworzył między nimi ścianę ognia. Jednak nie zdało się to na wiele. Szatyn popatrzył na Aza wściekle po czym obiema rękami przywarł do ziemi tworząc wybuch który porozrzucał wokół kawałki kamieni. Az instynktownie się schylił przez co stracił koncentrację i ognista zapora zniknęła. W tym momencie odezwał się białowłosy młodzieniec:
-Dobra. Koniec tego dobrego. – Nagle jego dłoń objęła błyskawica. Wypuścił ją prosto w przeciwnika. Szatyn został trafiony w tors. Jego ciało ogarnęły spazmy, po czym opadł nieprzytomny na ziemię.
-Głupi alchemik.- Powiedział zwycięzca i chwiejnym krokiem skierował się do karczmy.
Az patrzył na to z niedowierzaniem. Ten człowiek właśnie użył w walce pioruna. To znaczy ze był jednym z ludzi, którzy rodzą się ze specjalną zdolnością. Ciekawość wzięła górę i Az podążył jego śladem.
W środku było tylko kilka osób. Wszyscy oprócz barmana byli pod wpływem wysokoprocentowego napoju. Białowłosy usiadł przy pierwszym stoliku jaki zobaczył i zawołał żeby ktoś podał mu alkohol. Az wprawdzie niechętnie, jednak dosiadł się do niego.
-Widziałem, że potrafisz używać błyskawic. Opowiedz mi o tym.
Tamten spojrzał na niego nieprzytomnie, ziewnął i odpowiedział znudzonym głosem:
-Niema co opowiadać. Po prostu ich używam. To naturalne. Krowy jedzą, świnie srają a ja używał błyskawic. Proste jak koło.
-To zdolność wrodzona tak?
-Jak najbardziej.
-Od razu się jej nauczyłeś?
-Chciałbym. Nawet sobie nie wyobrażasz ile razy walnął we mnie piorun zanim się nauczyłem. Teraz to banalnie proste.
-Czym się różni twoja magia od magii pochodzącej od żywiołów?
-Czy ja cię w ogóle znam?
-Nie. Nazywam się Azazel.
-Śmieszne imię. – Zaśmiał się lekko – Ale nie ważne. Otóż moja magia niczym się nie różni od innych, oprócz tego, że jest fajniejsza.
-Dzięki. Tylko tyle chciałem wiedzieć. Bywaj. – Rzekł po czym zaczął się oddalać w stronę drzwi. Chłopak natomiast wstał od stołu i z butelką alkoholu w ręce powędrował schodami w górę. Kiedy Az był już przy wyjściu białowłosy krzyknął do niego:
-Ej! Zapomniałbym. Jakbyś miał więcej głupich pytań to mnie znajdź. Nazywam się Rakki. – Po tych słowach zniknął z pola widzenia. Aza zamurowało. Czyżby to miał być mistrz gildii Arkan? Nieogarnięty, pijany, półnagi chłopak? To musiał być przypadek, ale imię i zdolności pasowały idealnie. Jakim cudem ktoś taki został mistrzem? Przecież to było niemożliwe. Aza kusiło, żeby tam wrócić i go zapytać, jednak zrezygnował z tego. W końcu miał coś do zrobienia. Ruszył spowrotem w kierunku Kebanu. Czekało go jeszcze kilka dni drogi przez równiny. Zastanawiało go czy Antari spróbuje zaatakować. Uwzględniał też inną opcję. Istniało prawdopodobieństwo, że człowiek, który pozbawił Antona życia nie był powiązany z gildią zabójców. Jednak w takim wypadku, dlaczego pułkownik zginął? Wkurzała go ta niepewność, jednak najszybszym sposobem na dowiedzenie się prawdy było znalezienie Antari.
Kilkanaście kilometrów dalej na szlaku zaczęły pojawiać się kępy trawy. Była to jego mniej uczęszczana część. Azowi zależało na czasie więc poszedł właśnie tędy, natomiast kupcy i podróżni woleli drogę okrężną, gdyż przechodziła przez parę mniejszych osad. Łatwo było wykluczyć je z grona miejsc podejrzanych o bycie siedzibą Antari bo były za małe. Zresztą osady najczęściej padały ofiarą ataków potworów, więc w okolicach było wiele gildii eksterminujących je. Stanowiły one zagrożenie.
Jakiś czas później szlak prawie całkowicie zaniknął i Az szedł już przez olbrzymią łąkę. Z daleka widać było lasy. Przyroda tutaj stała się bardziej dzika. Ciekawy był fakt, że człowiek który zmienia się w bestię obawia się dzikich zwierząt. Od czasu do czasu po polach przebiegała sarna. Zauważył też wilczą watahę biegnącą kilka kilometrów od niego. Kiedyś któryś z członków gildii powiedział mu, że ma kły jak wilk. Teraz Az zdawał sobie sprawę, że pewnie było to efektem transformacji, a raczej tego co ją wywołuje. Gort zapewnił go, że przemiana nie jest skutkiem żadnych modyfikacji. To była naturalna magia. Znaczyło to, że była to zdolność taka jak Rakkiego, ale rzadsza. Gort słyszał o niej pierwszy raz. Azazel zaczął się zastanawiać czy udałoby mu się kontrolować przemiany. Póki co zmieniał się pod wpływem wielkiego stresu i gniewu. Gdyby nauczył się wywoływać transformacje kiedy chce i zachowywałby przy tym świadomość mógłby się stać niesamowicie silny. Przywołał w głowie obraz masakry jakiej był przyczyną. Martwiło go uczucie spełnienia kiedy ich wszystkich zabił. Tak jakby bestia którą się stał zostawiła w nim kawałek siebie. To było przerażające. Bał się, że całkowicie straci kontrole i zabije kogoś z bliskich mu ludzi. Nie darowałby sobie gdyby pozbawił życia któregoś z członków gildii, która tyle dla niego zrobiła całkowicie bezinteresownie. Nie chcieli nawet pieniędzy za ubrania i jedzenie.
Około godzinę później Az rozpalił ognisko i zjadł kilka kawałków suszonego mięsa, które kupił w Dandrof. Już miał położyć się spać, kiedy usłyszał czyjeś wołanie.
-Hej Ty. – Miał bardzo niski głos.
Az wstał i zmierzysz przybysza wzrokiem. Kilka metrów od niego stał istny olbrzym. Na niesamowicie muskularnym ciele nosił skurzany pancerz. Nie miał hełmu. Czarne, gęste włosy opadały do ramion. Nosił krótko strzyżoną brodę. Jego twarz pokrywało wiele blizn.
-Czego chcesz? – Zapytał olbrzyma, jednak już podejrzewał co mogło być przyczyną tego spotkania.
-Przyszedłem żeby cię zabić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro