Rozdział 27

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Gdy weszli do miasta powitały ich wiwaty. Mieszkańcy wyszli na ulice i patrzyli na powrót bohaterów, pogromców smoka.
Poszli prosto do swoich kwater w ratuszu. Umyli się, zjedli i udali na spoczynek. Następnego dnia obudził ich służący i poinformował o naradzie. Godzinę później wszyscy byli zgromadzeni w jednym pomieszczeniu gdzie na rzeźbionym tronie siedział król.
-Dziękuję wam – Powiedział uroczyście – Ale to nie koniec. Muszę was prosić o coś jeszcze. Jeżeli chodzi o obronę zamku to damy sobie radę, jednak dalej pozostaje kwestia człowieka odpowiedzialnego za tą plagę. Musicie go zabić.
-I tak mieliśmy to w planach. Ale najpierw musimy odzyskać siły. Jesteś pewien, że poradzicie sobie z utrzymaniem zamku?
-Tak. A przynajmniej taką mam nadzieję.
Następnego dnia było dziwnie spokojnie. Mieszkańcy napełnieni nadzieją przechadzali się po ulicach. Dalej panował ruch wywołany przygotowaniami do obrony. Alchemicy warzyli mikstury, żołnierze ćwiczyli fechtunek i ostrzyli broń. Inżynierowie umacniali mury, a magowie rzucali zaklęcia ochronne.
Azazel i Sanara przechadzali się po mieście. Rozmawiali o ostatnich wydarzeniach i o tych, które miały nastąpić.
-Chciałbym żebyś została w mieście. Będziesz tutaj bezpieczniejsza.
-Chyba Ci się śni. Idę z tobą.
-Nie chcę cię narazić na niebezpieczeństwo. Nie mogę sobie na to pozwolić. Proszę cię.
-A więc masz zamiar zostawić mnie w mieście, które najprawdopodobniej zostanie zaatakowane przez armię żywych trupów, aby zapewnić mi bezpieczeństwo?
-Tak. Na pewno będziesz na nie mniej narażona, niż podczas wyprawy w poszukiwaniu nekromanty, który jest zdolny ożywić połowę ludzi jacy kiedykolwiek umarli w tej cholernej krainie.
-Chcę iść z tobą.
-Proszę, zostań.
-Dobrze, ale pod jednym warunkiem. Masz wrócić.
-Zrobię co w mojej mocy.
Po kilku dniach wszystkim prawie całkowicie wróciły siły. Stało się tak po części za sprawą mikstur przygotowanych przez alchemików. W międzyczasie w miasta przybył Rakki prowadząc ze sobą praktycznie wszystkich członków Arkanu. Ich głównym zadaniem była pomoc podczas przyszłego oblężenia.
Kiedy wszyscy zebrali się w jednym miejscu, Gort przedstawił im swój plan.
-Wyruszymy przed początkiem oblężenia. Kilka osób pójdzie ze mną szukać nekromanty, a inni zostaną w mieście i będą pomagać w obronie. Zrozumiano?
Wszyscy przytaknęli. W skład drużyny miał wchodzić Gort, Azazel, Rast i Saza. Staruszek postanowił, że wymarsz będzie za trzy dni. Do tego czasu każdy miał się przygotować najlepiej jak mógł.
Czas mijał szybko. Każdy starał się go wykorzystać jak najlepiej. Zwiadowcy donieśli, że armia jest dzień drogi od miasta. Gort zarządził natychmiastowy wymarsz.
Po wyjściu z miasta wędrowcy udali się w stronę Arkanu. Podróż przebiegała w milczeniu i skupieniu. Wprawdzie główne siły nieprzyjaciela znajdywały się jeszcze dość daleko, jednak nigdy nie wiadomo co może się czaić w mroku. Po niecałym dniu drogi minęli gildię. Gort, Rast i Saza spoglądali na nią sentymentalnie. Zdawali sobie sprawę, że mogą jej już nigdy nie zobaczyć. Podczas swojej podróży Azazel wyzbył się takiego uczucia. W tych czasach nic nie było trwałe i trzeba było być gotowym na utratę ważnych rzeczy.
Za terenem gildii rozpościerał się nieprzenikniony las. Azowi przypomniało się jak spacerował po zaroślach, kiedy miał wolny czas.
-Gort. Chcę cię o coś zapytać.
-O co chodzi?
-Kiedy mieszkałem w gildii, znalazłem w lessie coś na kształt kapliczki. W kamieniu znajdywała się jakaś magia przypominająca twoją. Co to było?
-To symbol naszej gildii. – Powiedział przedzierając się przez krzaki.- Dopóki żyje chociażby jeden z członków naznaczonych naszym symbolem, magiczny płomień nie zgaśnie.
-Rozumiem. Chciałem cię o to zapytać już jakiś czas temu, ale nie było okazji.
-Lepiej późno niż wcale.
Dzień później zaczęli wchodzić na teren gór. Wokół było coraz mniej drzew. Nekromanta prawdopodobnie zamieszkiwał te okolice. Musieli go jeszcze znaleźć. Po przekroczeniu pierwszego pasa gór im oczom ukazał się niewielki las, a na jego środku zgliszcza jakiegoś domu. Jednak uwagę przyciągało coś innego. Nieopodal ruin leżało truchło smoka. Jego ciało było w trakcie zaawansowanego rozkładu. Spomiędzy zgniłego mięsa wystawały fragmenty kości.
Az zatrzymał się przed tą scenerią i przez chwilę patrzył na to co zostało z chaty.
-To mój dom. – Mimo wszystko nie odczuł nic poza obojętnością. To był po prostu zniszczony budynek. Nic więcej.
-Chodźmy dalej. – Sędziwy mag zastanawiał się jaki wpływ miała przeszłość Aza na jego światopogląd. Posiadał bolesne wspomnienia. Gort martwił się, że skumulowane w nim emocje mogą zamienić się we wściekłość, która z kolei doprowadzi do utraty panowania nad mocą. Gdyby tak się stało, zagrożeni będą wszyscy.
Godzinę później nad szczytami gór można było zauważyć dach jakiejś wieży. Najprawdopodobniej tam ukrywał się nekromanta. Problem polegał na tym, że drogę zagradzał im stromy pas gór. Dla Azazela nie było to problemem, ponieważ potrafił latać, jednak pytanie co z resztą. Jedynym racjonalnym rozwiązaniem było znalezienie drogi dookoła.
- Tutaj się zatrzymamy. Nie rozpalajcie ognia, bo wróg może zauważyć. Jutro poszukamy przejścia.
-Nie musicie szukać. – Wszyscy odwrócili się zaskoczeni – Znam drogę. – Głos za ich plecami należał do ubranej w luźne czarne ubranie postaci. Osobnik miał zakrytą twarz, a na głowie kaptur.
-Kim jesteś? – Saza już zdążyła nałożyć strzałę na cięciwę i mierzyła między oczy nieznajomego.
-Znacie mnie – Powiedział spokojnie i wyszedł z cienia jaki dawały drzewa. Na plecach miał dwa lekko zakrzywione miecze.
-Garet! – Gort wydał z siebie nieokreślony dźwięk i zamarł z zaskoczenia. Natomiast na twarzach reszty zespołu pojawił się grymas wściekłości. Cudem powstrzymywali się od zaatakowania zabójcy Antona.
-Zdaje się, iż sądzicie, że to ja zabiłem waszego przyjaciela. – Powiedział nie ruszając się ani na krok. – Jednak jesteście w błędzie. Anton nie był waszym przyjacielem.     

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro