Gołymbiorze

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


 Pan Franio z naprzeciwka zbudował karmnik dla gołębi. Ptaki początkowo zlatywały się nieśmiało, pojedynczo lub parami, czasami nadleciało też kilka wróbli, i choć prychał na nie pan Franio, wygonić nie miał serca. To powinien być karmnik dla gołębi pocztowych! Wyczerpane zwierzęta często nocują gdzieś na dachach, nie mając siły lecieć dalej. Pan Franio o tym wiedział, dlatego zlitował się nad biedakami.

Codziennie obserwowałam z okna, jak zlatują się na podwórze i wyjadają nasiona. Z czasem zaczęło ich przybywać, dlatego gospodarz dobudował większy karmnik i dokupił ziarna.

Dobre serce miał pan Franio, żal mu było ptaków.

Po kilku tygodniach całe podwórko ciemniało od gołębi wszelkiej maści. Te pocztowe mieszały się z dzikimi, bo jak je sprawdzić? Nic to, i one znalazły tu schronienie.

Karmnik stał się lokalną atrakcją, ktoś nakręcił filmik, wideo stało się popularne, do pana Frania przyjechała telewizja.

Oglądałam potem ten wywiad; dumny gospodarz stał pośród nieswojej trzódki i opowiadał z pasją o odwiedzających, pokazywał zdjęcia oraz monstrualny karmnik od środka. A ten rósł coraz szybciej, pochłaniając przestrzeń, aż zajął prawie całe podwórze. Kilka gołębi podeszło do kamery, zachwalając warunki i dobrą rękę gospodarza.

Pan Franio stał się sławny, nawet od wójta jakąś nagrodę dostał, na dożynkach go na scenę zaproszono, chłopina pokraśniał z radości. Doszło nawet do tego, że gospodarz założył własną stronę w Internecie i zachęcał gołębie pocztowe, by przylatywały do karmnika.

A więc to robiły, każdy gołębi szlak powietrzny przebiegał przez podwórko pana Frania. Z czasem zaczęły siadać również na dachach domów sąsiadów, jako że w hotelu – jak został ochrzczony karmnik – brakowało miejsc. Mnie to nie przeszkadzało, choć kupy były wszędzie, ale pani Gienia, pensjonariuszka DPS-u, dostawała białej gorączki, ilekroć jeden z ptaków usiadł na jej parapecie. Już wcześniej spode łba patrzyła, jak Pan Franio odbiera nagrodę wójta, ale teraz miarka się przebrała.

A że prosta to była kobieta, zamiast prosić, postanowiła działać. Najpierw nasłała kota, jednak pan Franio wypuścił psa Burka. Biedny Kłaczek tydzień wylizywał rany. Potem pani Gienia zakupiła wiatrówkę, ale pracownicy DPS-u stanowczo zabronili jej używać, a nawet posiadać. Ostatecznym ruchem sąsiadki był sojusz i wspólny front. Kobieta sporządziła zażalenie, pod którym miała się podpisać cała ulica.

Początkowo nikt się nie kwapił, w końcu gołębie tak ładnie gruchały... ale potem pani Gienia wytoczyła cięższe działa; pokazała szkody, wydrukowała z internetu artykuły o ptasich chorobach, w końcu sama spreparowała rany po bandyckim napadzie gołębi.

Ulicę zdjęła groza.

Po wszystkich domach szeptano, że zginiemy, zagładę nam pan Franio urządza, specjalnie pewno, bo mu źle z oczu patrzy. W mig zapomniano o wszystkim, co dobrego zrobił, albo i pamiętać nie chciano, bo kto się odezwał, zaraz i pod jego adresem padały nieprzychylne słowa. Jakby chłopina nie oddawał nadmiaru jabłek, jakby nie naprawiał płotów, i psów nie pilnował, kiedy właściciele na wakacje jechali. Za to wyciągnięto starą sprawę, sprzed dziesięciu lat, kiedy żona pana Frania umarła i ten spił się na festynie i pomstował na niebiosa, obrażając Boga.

Co chwila wybuchała też domniemana epidemia ptasiej grypy czy innej, jeszcze nieodkrytej choroby. A to dziecko pani Zosi miało gorączkę, a to stara Kozłowska jakoś tak dziwnie kichnęła, chociaż miała końskie zdrowie, ktoś nawet złapał chorobę weneryczną, ale dociekać jak ją złapał, już nikt się nie kwapił. Ludzie chodzili w maseczkach, omijali podwórko pana Frania i jego monstrualny karmnik szerokim łukiem. A ten rósł w zastraszającym tempie, rzucając neonowe światło na okolicę.

Podpisał się więc prawie każdy, poza mną i starym Heniem, który ogłuchł i nic z tego nie rozumiał. Zostaliśmy potem ogłoszeni „kolaborantami" i przez kilka tygodni nikt nie chciał się do nas odzywać. Nic to, Henio chyba nawet nie zauważył różnicy, a ja jakoś to zniosłam. Szczęściem dla sojuszu, nasze głosy nie miały większego znaczenia.

Wyrok zapadł – jeśli pan Franio chce dalej prowadzić hotel, musi płacić za szkody.

Z okna widziałam, jak gospodarz krąży wokół karmnika, nerwowo mruczy coś pod nosem, czasami kopie kamień.

I wymyślił.

Na stronie zamieścił informację, że sytuacja wymaga zebrania dobrowolnych datków. Początkowo hodowcy wpłacali, w końcu gołębie zachwalały hotel i wracały wypoczęte, a hotel rósł, jak kolos rzucając cień na ulicę. Jego czubek powoli sięgał nieba, a renoma dawno je przebiła. Otrzymał nawet pięć gwiazdek, świecących odtąd jaśniej niż uliczne lampy.

Hotel stał się symbolem gołębiego luksusu, jednak po jakimś czasie hodowcy zapomnieli o pieniądzach.

Ale i tę przeszkodę pan Franio pokonał, wprowadzając karnety. Każda hodowla, która chce przechowywać w hotelu gołębie, powinna uiszczać miesięczne opłaty. Upoważnione ptaki przykładały zaobrączkowane nogi do czytnika i wchodziły do środka. Zabrakło już miejsca dla wróbli i dzikich gołębi, ale te jadły, a zysku nie przynosiły, więc mała to strata.

To chwilowo załatwiło sprawę, do czasu, kiedy jeden z hodowców zauważył, że wszyscy płacą tyle samo, choć niektórzy mają o wiele więcej gołębi, a liczba miejsc jest ograniczona.

Zapanowało oburzenie, toż to skandal, kradzież w biały dzień! Gospodarz próbował tłumaczyć, że przecież wcześniej za darmo to robił, ze swoich oszczędności na ziarno dokładał, ale nic to nie pomogło, sprawiedliwości musiało stać się zadość.

Pan Franio rwał sobie włosy z głowy i chodził coraz bardziej marudny. Pogodny uśmiech znikł z jego ust, a może mi się zdawało i nigdy go nie było?

A więc i na to gospodarz znalazł sposób; zbudował pokoje, które można było wynajmować. Od teraz każdy gołąb posiadający karnet mógł wchodzić tylko do wykupionych pomieszczeń.

Ale pewnego dnia, gdy pan Franio stał na straży, dostrzegł, jak gołąb z innej hodowli zaprasza do siebie drugiego, bez karnetu! Gospodarz zatupał ze złości, zaklął pod nosem i otworzył hotelowe drzwiczki. Capnął intruza za szyję, po czym sprawnym ruchem skręcił mu kark.

– A masz, skurwysynu, nie będziesz tu za darmo siedział – powiedział, rzucając truchło kotu pani Gieni.

Dokończyłam kanapkę, zamknęłam okno i opuściłam żaluzje. Szkoda Frania, ale ostatecznie, to przecież nie moja sprawa.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro