Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wesoła melodyjka budzika wgryzła się w opary wolno przemijającego snu jak świeżo naostrzony nóż. Nihal zaklęła, z najwyższym trudem obróciła się na prawy bok i na oślep sięgnęła w stronę metalowej szafki nocnej, usiłując namacać wyjący opętańczo stary smartfon. O tym, że wreszcie na niego natrafiła, przekonał ją huk urządzenia rozbijającego się o stalową podłogę. Sądząc po radosnej metalicznej symfonii, jaką to wywołało, bateria i obudowa musiały wylądować w zupełnie innych końcach kajuty.

– Ja pierdolę! – skwitowała płaczliwie. Z najwyższym trudem usiadła i potarła oczy, jęcząc z bólu w zastanych stawach, niemal opuchniętych po nocy w wyjątkowo niewygodnym łóżku. – Boże, spraw, żeby mi się chciało tak samo, jak mi się nie chce – zaskamlała w stronę nierówno pospawanego sufitu. Niestety staruszek na górze musiał mieć o wiele ważniejsze sprawy na głowie, ponieważ prośba pozostała bez odzewu, zalegając w ciszy nieprzyjemnym wspomnieniem metalicznego echa.

Zaraz. W ciszy?

Rozbudziła się nieco, wyłapawszy unoszący się gdzieś na samej granicy słyszalności pomruk. Pokład wibrował delikatnie, powietrze lekko gwizdało wokół wypukłości niewielkich bulai. Światło wpadające przez pancerne szyby miało podejrzanie chłodny, niebieskawy odcień. Wstała, w duchu modląc się o kubek gorącej kawy, i wyklinając na temperaturę podłogi wyjrzała na zewnątrz. Z niejakim zdumieniem potarła oczy, dłuższą chwilę nie będąc w stanie uwierzyć w to, co jej podsuwały. Niestety – obojętnie, jak bardzo starałaby się przegnać sprzed nich widok niezmierzonej połaci soczyście błękitnego nieba i kilku puszystych chmurek, za nic nie była w stanie tego zrobić.

– Aha – westchnęła po dłuższej chwili. Czy ktokolwiek jej wspominał o tym, że wylatują w nocy? Pomimo najszczerszych chęci nie zdołała niczego takiego przywołać w pamięci. – Czyli tak tu się traktuje dowódców. Dobrze wiedzieć. Bo po co mnie o czymkolwiek informować, nie?

Zebrała rzucony w kąt mundur, ubrała się szybko, doprowadziła do jako takiego porządku. Ledwo skończyła wiązać włosy w warkocz, rozległo się mało dyskretne pukanie do stalowych drzwi. Z całej siły wdusiła wyjątkowo szpetny przycisk otwierania, już szykując się do wydrapania oczu każdemu ewentualnemu gościowi.

– Czego o tej porze? – warknęła. Jeszcze zanim jej słowa zdążyły na dobre przebrzmieć, aż cofnęła się kilka kroków, gdy Leah bezceremonialnie wcisnęła jej w dłonie papierowy kubek dużej kawy.

– Ależ dzień dobry! – zawołała wilkołaczyca z przekąsem. – Słońce świeci, ptaszek kwili, może byśmy coś wypili? – Zasalutowała jej swoim nieodłącznym kubkiem termicznym. – Ruszamy tyłek z łóżka, mein Führerin. I pijemy, pijemy, bo karton nasiąka.

Smokonka dłuższą chwilę wpatrywała się w drobną dziewczynę, nie mogąc zrozumieć, co robiła w jej pokoju o tak wczesnej porze. Niewyspana, nie zdołała odpowiednio wcześnie nadążyć za jej specyficznym poczuciem humoru.

– Leah, jest przed szóstą – jęknęła wreszcie. – Co się dzieje? Przecież ja jeszcze nawet nie pamiętam, jak się nazywam...

– Nihal Krüger, tak dla przypomnienia. Radzę szybko to sobie przyswoić, bo za maksymalnie piętnaście minut masz być do użytku. – Postukała palcem w tarczę niedziałającego zegarka kieszonkowego. Dowódczyni dopiero teraz zauważyła, że na jego kopercie wygrawerowano parowóz. – A pomyśleć, że nie poszłam do wojska, bo się bałam, że nie będę się wysypiać – prychnęła na sam koniec, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio wstawałam po piątej.

– Do jakiego...? – Nihal zmęczonym gestem potarła czoło, na parę sekund zapominając, jak się mówiło. – Dziewczyno, czego ty niby ode mnie chcesz?

– Ja osobiście nic do ciebie nie mam. – Blondynka wzruszyła ramionami. – Generał Hans Gard czeka na górnym pokładzie wraz z poważną naradą. Każda chwila twojej zwłoki odwleka moje śniadanie, więc byłabyś łaskawa się ruszyć? Umieram już z głodu.

– Poważna narada? – Smokonka nareszcie załapała. – Szlag. Już idę. – Szybko złapała z wieszaka wojskową koszulę, zarzuciła ją niedbale na ramiona i ruszyła za wilczycą, ściskając ciepłą kawę jak tarczę. – Co to za narada, jeśli można wiedzieć?

– Myślisz, że mnie dopuszczają do takich rzeczy? – W brązowych oczach błysnęło coś dziwnego. – Łatwo się domyślić, że idzie o uzgadnianie porządku. O to, jak będzie przebiegać służba na statku, jak będą mieli się do siebie ludzie i Istoty... Sama rozumiesz. I co zrobić dalej z tym burdelem dookoła. A zresztą, co ja ci będę... – Ze złością uderzyła pięścią w przycisk otwierający drzwi na mostek po kilku bezskutecznych próbach wduszenia go palcem.

– Skoro cię do takich spraw nie dopuszczają, to po co tam ze mną idziesz? – zdenerwowała się Nihal. – Przecież ty nawet nie jesteś w wojsku. Co robisz na tym statku? Bawisz się w jakiegoś pieprzonego pasażera na gapę, czy co?

– W kustosza – parsknęła tamta w odpowiedzi. – Umówmy się: nawet ty doskonale wiesz, że nie trafiłabyś teraz do wyjścia na górny pokład, zgadza się? – Nie czekając na odpowiedź, weszła na wielką salę.

Na mostku już panował kompletny chaos. Kilku nawigatorów kłóciło się zawzięcie, ze złością wskazując sobie kilka punktów na ogromnej mapie; wokół nich chodziło paru ludzkich żołnierzy, narzekających przesadnie głośno na grupę czarowników, z przejęciem kręcących się dookoła wyłożonych na wielki stół przedmiotów, z których przynajmniej połowa przypominała zwykłe kawałki drewna. Pięciu młodych mężczyzn z laptopami usiłowało dostać się do komputera pokładowego, co miejscowi informatycy zdawali się specjalnie im utrudniać, choć z daleka widać było, że komputer faktycznie nie działał, jako że był całkowicie ciemny. W tym wszystkim jakiś wyższy stopniem mężczyzna usiłował dojść do głosu, strzępiąc sobie struny głosowe w daremnym krzyczeniu na wszystkich, choć wszyscy – jak można to było łatwo przewidzieć – z pełną premedytacją go ignorowali.

Leah na chwilę zatrzymała się na przerzuconej ponad tym bałaganem kładce, obrzuciła kręcące się postacie zdegustowanym spojrzeniem i westchnęła pod nosem:

– To jeden z tych momentów, gdy poważnie zastanawiam się nad tym, dlaczego ludzie po prostu nie mogą być dla siebie mili.

Nihal odwarknęła tylko coś niezbyt sympatycznego, wywracając oczami. Nie miała jeszcze siły się za to zabrać. To powinno być zadanie kapitana, którego nadal nie wybrano, więc co jej do tego? Ktoś w końcu przecież to ogarnie. Na przykład po naradzie, na którą...

Leah posłała jej nieodgadnione spojrzenie i podeszła do samej barierki. Most stanowił najnowocześniejszy element na całym statku – wzniesiony z eleganckiej metalowej konstrukcji, wykładany lśniącym białym szkłem. Wilkołaczyca wyglądała na nim jak drobna, rozpuszczona dwudziestolatka z bogatego domu, rozpoczynająca studia na prestiżowej uczelni, jednak gdy złożyła dłonie wokół ust i krzyknęła, całe wrażenie prysło jak bańka mydlana.

– Panie Reinerze! – ryknęła na całe gardło.

Dość niski jak na kobietę głos wybił się jakimś cudem ponad ogólnym chaosem, zwracając uwagę głównego pokładowego informatyka. Mężczyzna obejrzał się, odrywając na chwilę od tłumaczenia chłopakom z laptopami, gdzie ma ich pomoc, i pomachał z szerokim uśmiechem.

– Cześć, blondi! – zawołał. – Ty jeszcze nie na śniadaniu?!

– Widzę, że już pan poznał ekipę naprawczą, którą zawołałam wczoraj wieczorem? – odparowała, ignorując pytanie. – Dlaczego jeszcze nie wzięli się do pracy? Jest jakiś problem?

Informatykowi dobry humor przeszedł jak ręką odjął. Spąsowiał cały, powoli opuścił dłoń, którą cały czas machał, zacisnął usta w wąską kreskę. Na całym mostku nagle zapadła niemal idealna cisza, jakby wszyscy czekali na to, co dalej się wydarzy.

– Ty przysłałaś...? – wydukał wreszcie.

– No ja przysłałam ekipę naprawczą, bo sam pan przecież mówił, że jest awaria komputera. Więc w czym problem? Coś się stało, że jeszcze nie mogą pracować?

– E... – Reiner bezradnie poskrobał się w głowę. – Były lekkie komplikacje, ale... już się za to bierzemy. – Starając się, by ruch wyszedł jak najbardziej naturalnie, odsunął się, tworząc dostęp dla ekipy naprawczej. Tamci natychmiast zabrali się do reanimowania zabytkowego sprzętu, nie czekając na zachętę.

– To super! Miłego dnia! – Wilkołaczyca pomachała im z uśmiechem i ruszyła dalej, burcząc pod nosem: – Najgorsze jest tutaj to, że nikt nikogo o niczym nie informuje. I, kurna, nikt nic nie wie. Ten cholerny kapitan jest potrzebny jak najszybciej. Załoga długo tak nie pociągnie, a kto niby wygra wojnę, jeśli pozabijamy się nawzajem?

– Naprawdę ty przysłałaś tę ekipę? – spytała Nihal sceptycznie.

– Pośrednio. Po prostu przekazałam tak zwanej wyższej instancji, że komputer zdechł. Ale musiałam skrócić, bo już i tak mnie gardło od tego krzyczenia boli.

Dłuższą chwilę szły w ciszy. Gdy wreszcie znalazły się u stóp eleganckich schodów prowadzących do włazu, Nihal zawahała się na dłuższą chwilę.

– Mam tylko takie kontrolne pytanie. Czy tam... jest czym oddychać? – Uniosła jedną brew w sarkastycznym grymasie, usiłując zatuszować to, jak niepewnie się poczuła. – Na tej wysokości powietrze powinno być tak rozrzedzone, że...

– Spokojnie, czarownicy już nad tym pracowali. – Leah machnęła bagatelizująco dłonią. – Leć. Ja zaproszenia nie dostałam, poza tym... – Tym razem to ona musiała zastanowić się nad tym, czy aby na pewno powinna kontynuować. – Dobra, masz mnie. Mam lęk wysokości. Za nic bym tam nie wyszła.

Smokonka parsknęła śmiechem, pokręciła głową z niedowierzaniem, odetchnęła głęboko i stanęła wreszcie na pokrytych puchatym czerwonym dywanem stopniach. Klatka schodowa, choć ciemna i wykonana z dokładnie taką samą dokładnością, jak wszystko wokół, miała w sobie coś dziwnie poważnego, coś, czego spodziewać można się raczej w pałacach prezydenckich lub domach wysoko postawionych generałów, niż na rdzewiejącym latającym statku kojarzącym się raczej z przestarzałym okrętem podwodnym.

Do diabła, to teraz był jej statek. To ona była na nim jednym z dwóch głównych dowódców. To ona była jego pilotem. Musiała przestać traktować go jak coś tymczasowego, jak złom, konieczne zło, którego należało się jak najprędzej pozbyć. Chciała tego czy nie, Zerstörer stał się jej nowym domem i musiała to w jakiś sposób zaakceptować. Musiała przestać skupiać się na niuansach i odszukać zalety – zwracać uwagę nie na spartaczone spojenia, warczące silniki czy budzącą grozę datę produkcji, a to, co mogło przydać się w walce. To, co mogło sprawić, że zdołają tę wojnę wygrać...

Ale czy ją dało się wygrać?

Podskoczyła z zaskoczenia, gdy drobna, lodowata dłoń Lei zacisnęła się jej na nadgarstku. Spróbowała się obrócić, lecz wilkołaczyca stała zbyt blisko – na uchu poczuła łaskotanie jej gorącego oddechu. Niski, niemal przypominający warczenie głos wycedził wprost do jej ucha:

– Nie mogę tam wyjść, ale uwierz, że dowiem się, o czym będziecie rozmawiać. Proszę, pamiętaj o tym, o czym mówiłam ci wczoraj, dobrze?

– Leah... – spróbowała zaprotestować, lecz potworny wilczy warkot usadził ją skutecznie w miejscu. Zamarła w niewygodnej pozycji, wstrzymała na moment oddech.

– Po prostu o tym pamiętaj.

Lodowate palce zniknęły równie szybko, jak się pojawiły. Nihal obróciła się gwałtownie, spinając do ataku, palce uformowała w kształt szponów. Kilka pierwszych smużek czarnego dymu zatańczyło na bladej skórze, smok w jej wnętrzu szarpnął się niebezpiecznie, usiłując zerwać ze smyczy. Lecz...

Nie było jej. Wilkołaczyca zniknęła – dosłownie rozpłynęła się w powietrzu, zostawiając po sobie tylko intensywny zapach kawy i dziwne wrażenie – poczucie obecności czegoś nienaturalnego, czegoś... nienazwanego, potężnego i tak bardzo przerażającego, że smokonka zaraz poczuła rozsypującą się na przedramionach gęsią skórkę. Delikatny śmiech odbił się subtelnie od metalowych ścian, tak ulotny, że równie dobrze mógł być jedynie złudzeniem.

Wyprostowała się powoli, poprawiła wygniecioną koszulę, rozluźniła zbyt mocno zaciśnięte na papierowym kubku z kawą palce. Nie czekając dłużej, nieco zbyt szybkim krokiem pokonała prowadzące do włazu stopnie, usiłując doprowadzić się do porządku. Nad tym, co to miało tak właściwie znaczyć, można równie dobrze zastanowić się później. Nie powinna dłużej kazać generałowi czekać.

Generał Hans Gard – najważniejsza osoba współczesnej niemieckiej Luftwaffe – zawsze budził w niej respekt: wysoki, wyprostowany, dobrze zbudowany, z lekko szpakowatymi z racji wieku włosami i sumiastym wąsem, dodającym jego surowej twarzy powagi. Był jednym z tych ludzi, którzy nie posiadali za grosz poczucia humoru, wiecznie posępni i aż przesadnie stanowczy. Bała się go... i jednocześnie nienawidziła z całego serca. Ilekroć o nim myślała, miała przed oczami początki swej kariery wojskowej – owszem, sama pokornie mogła przyznać, że w tamtych czasach była dość... hm... krnąbrna, lecz odrobina dziecięcego uporu, która wciąż gdzieś się tam w niej tliła, nadal podżegała do buntu, gdy przypominała sobie setki kar, jakimi mężczyzna ją raczył. Łazienkę i korytarze jednostki szorowała tyle razy, że spokojnie mogłaby zatrudnić się na pełny etat...

Oczywiście w przeciwieństwie do Dietera, który nawet żołnierzem był idealnym.

Podeszła zdecydowanym krokiem do czekającego na nią towarzystwa.

– Dzień dobry, panie generale – przywitała się lekko i przepisowo stuknęła obcasami.

– Witam, pani Krüger. – Mężczyzna uśmiechnął się zaskakująco jak na niego szeroko i protekcjonalnie uścisnął jej dłoń, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, iż w jej głowie rodzą się właśnie szeroko zakrojone plany zemsty. – Pozwoli pani, że od razu przejdziemy do rzeczy?

– Oczywiście. – Kontrolnie spojrzała po reszcie, chcąc sprawdzić, z kim jeszcze miała przyjemność. Dieter jak zwykle wyglądał jak senne marzenie rodowitego Aryjczyka, wyprostowany i tylko czekający na rozkazy, lecz oprócz niego miejsce po lewej stronie generała zajęła wysoka czarnowłosa smokonka o fioletowo-niebieskich oczach. Pod pachą trzymała opasły plik dokumentów, lecz nawet nie drgnęła, gdy jej dowódczyni zerknęła w ich stronę z ciekawością.

– To jest Stabsunteroffizier Sylwia Loewe. – Generał przedstawił czarnowłosą. – Nasza ochotniczka z wojsk lądowych.

– Jaka ochotniczka, panie generale? – Sylwia uśmiechnęła się nieco gorzko. – Wszystkie Istoty zostały tutaj przymusowo przeniesione, obojętnie, gdzie wcześniej służyły. Nie miałam żadnego wyboru. Lecz to dla mnie zaszczyt, móc uczestniczyć w tej wojnie.

– Cieszy mnie to. – Twarz mężczyzny przeciął ledwo zauważalny grymas. – Pani Krüger, w tej chwili najważniejsze jest wytłumaczenie, w jaki sposób przebiegać będzie służba. Z pewnością rozumie pani równie dobrze, jak my wszyscy, że tutaj nie ma już właściwie mowy o standardowej Luftwaffe, dlatego tak ważne jest wspólne ustalenie wielu rzeczy.

– Mnie również ciekawi, w jaki sposób to wszystko ugryziemy – przyznała. – Tylu ludzi i Istot na jednym pokładzie... to już stanowi ogromny problem.

– Największym problemem jest to, że właściwie stanowimy w tej chwili mieszaninę wszystkich trzech rodzajów wojsk – wtrącił Dieter. – Każdy ma inne doświadczenia, inny stopień, inne predyspozycje. Myślę, że w pierwszej kolejności właśnie to trzeba unormować.

– Tak jest. Właśnie o tym chciałem. – Mężczyzna milczał przez chwilę, usiłując ułożyć sobie w głowie wszystko to, co musiał przekazać. – Światowa Najwyższa Rada, którą Tarcza powołała jeszcze w pierwszych dniach wojny, wysunęła propozycję, by załogi okrętów latających traktować jak marynarzy. W tej chwili dowodzi pani magiczną częścią niemieckiej Luftmarine.

– Brzmi dumnie. – Nihal uśmiechnęła się lekko.

Luftmarine pod względem nazewnictwa traktowana będzie jak marynarka wojenna. Tak więc gratuluję awansu, pani Vizeadmiral.

Tym razem z o wiele większym entuzjazmem uścisnęła silną męską dłoń. Tak, to brzmiało cokolwiek... ciekawie. Potężnie. I bardzo, ale to bardzo obiecująco.

– Pani ludzki odpowiednik – Vizeadmiral Hermann Neumann – jest pani w stu procentach równy, tak więc wszelkie decyzje odnośnie prowadzenia statku, jak i kierowania jego załogą podejmować będziecie wspólnie. Powinna pani poznać go za kilka dni. Wspólnie również powinniście wybrać kapitana dla całego okrętu, który kierować będzie zadaniami i funkcjonowaniem całej załogi, łącznie z informatykami, mechanikami, a nawet serwisem. Myślę jednak, że to decyzja, na którą potrzeba będzie więcej czasu. W tej chwili... obawiam się, że mamy większe zmartwienia.

– To znaczy?

Hans Gard sprawiał wrażenie zmęczonego.

– Mówiąc krótko: wojna. Obawiam się, że początkowe zamieszki określić można już mianem pełnowymiarowej wojny domowej. Czy tego chcemy, czy nie – to, że na nas skoncentrował się pierwszy atak obcej cywilizacji, wywołało chaos, którego nikt nie zdołał w porę powstrzymać.

– Jest aż tak źle? – wtrącił się Dieter.

– W tej chwili brakuje nam wszystkiego. Zaopatrzenia, ludzi, Istot... jakiegokolwiek wsparcia. Sytuacja jest wprost beznadziejna. Jeśli kolejny atak również skupi się na nas, istnieje prawdopodobieństwo, że nie zdołamy go przetrwać. Powiem prosto: wojsko poszło w rozsypkę. Gospodarka powoli umiera. Panika zakorzeniła się dosłownie wszędzie.

– Czyli jesteśmy w jakiejś cholernej kupie gówna – jęknęła Nihal, nie zdoławszy w porę ugryźć się w język. – Z tego, co pan mówi, jedyne, co nam pozostaje, to machać łapkami i zadziornie bulgotać, mając nadzieję, że uznają nas za zbyt beznadziejny cel, by marnować na niego czas.

– Lepiej bym tego nie określił. – Zaśmiał się sucho.

– Przewidujemy, że owszem, następny atak może skupić się właśnie na nas – odezwała się milcząca do tej pory Sylwia. – Będą chcieli najpierw wykończyć nas. By zasiać na świecie panikę, zgnieść poczucie własnej siły reszty krajów powietrznej floty.

– Co w ogóle o nich wiemy? – przerwała jej smokonka. – Jakieś konkrety?

– Pochodzą z planety, którą nazywają Itharianą. I to w zasadzie tyle. Resztę widziałaś sama – mają kły i długie ogony, są wyżsi od ludzi. Dosiadają czegoś, co wygląda jak nasze wyobrażenia azjatyckich smoków. Z tego, co udało nam się wyciągnąć od jeńców, umiemy przewidzieć mniej więcej, gdzie zaatakują. – Smokonka starannie rozłożyła wyjętą z pliku papierów mapę i postukała idealnie opiłowanym paznokciem w zakreślony na czerwono obszar.

– Nie są jeszcze zmęczeni po poprzednim? – dociekała Nihal. – Nie spodziewali się, że do walk spontanicznie włączą się nasi magiczni. Zadaliśmy im sporo strat... Poza tym mamy chyba wystarczająco wielu ludzi, by patrolować tę okolicę. Obszar nie jest jakoś szczególnie wielki...

– No właśnie. Mamy ludzi. – Generał westchnął ze smutkiem. – Przez ten pierwszy atak... Być może zadaliśmy im strat, lecz sami sobie również zaszkodziliśmy. Jest nas rekordowo mało. Brakuje mi najmniejszego pomysłu, co z tym zrobić. Nowo powołana Rada – a nawet cała Tarcza – uważa zgodnie, że powinno się nas od walk odsunąć.

– Że co?! – Nihal aż podskoczyła. – Nie mogą! Przecież...

– To co powinniśmy zrobić pani zdaniem? – Hans Gard bezradnie rozłożył ramiona. – Mamy przestarzały sprzęt. Jest nas żałośnie mało. I nikt nie widzi ratunku. Nie ma go.

– To, że nikomu nie chce się dostatecznie długo nad tym myśleć, nie oznacza, że mamy tak po prostu wylądować wśród takich krajów, jak Białoruś, Ukraina czy była Jugosławia i czarna Afryka, które nie mają możliwości brać udziału w walkach! Na pewno jest jeszcze coś... – Nagle ugryzła się w język.

– Coś się stało? – Dieter spojrzał na nią z obawą. – Nihal...

– Jest... – Przełknęła ślinę, wzdrygając się odruchowo. Mimowolnie potarła nadgarstek, na którym wciąż czuła wspomnienie zaciskających się lodowatych palców. Głodny wilczy warkot rozbrzmiał groźnym echem w jej głowie. – Myślę, że jest taki jeden sposób, ale... Nie wiem, czy powinnam...

– Śmiało. W tej chwili liczy się każda drobna myśl. – Starszy mężczyzna poskładał szybko mapę i wręczył ją zniecierpliwionej Sylwii. – Przydać może nam się wszystko.

– Nie wiem, czy to jest... – Obejrzała się niepewnie na Dietera, lecz zaczerpnęła wreszcie tchu i wyrzuciła z siebie: – A gdyby tak zrobić inaczej? Tak ostatnio myślałam... Kim są najpotężniejsi magiczni na świecie?

– Chyba nie rozumiem... – Czarnowłosa smokonka zmarszczyła brwi w zaskoczeniu.

W niebieskich oczach Dietera błysnęło zrozumienie.

– Najpotężniejsi magiczni są wyrzutkami. Nieraz przestępcami. Ich własne kraje często ich nienawidzą. No bo trudno ukryć, że ci najsilniejsi czasem są... no, źli, jak by tego nie nazwać. No i...

– Magiczni w większości przypadków operują zupełnie innym systemem wartości niż ludzie – rozległo się niedaleko. Wszyscy zwrócili się w tamtą stronę, lecz opierająca się o obudowę wentylatora Leah nie przejęła się tym w najmniejszym stopniu, spokojna. Wręcz znudzona.

– A pani kim jest? – zdenerwował się generał.

– A czy to ważne? – Wzruszyła ramionami. – Można powiedzieć, że jestem tutaj kustoszem. Tak, to chyba najlepiej pasuje. – Westchnęła i kontynuowała, widząc, że mężczyzna już nabiera powietrza, by ją przepędzić: – Chciałam powiedzieć, że najpotężniejsi magiczni faktycznie według ludzkiego pojęcia dobra czy zła mogą być problematyczni. Nie zdajecie sobie sprawy, jak wielu z nich znajduje się na samej krawędzi społeczeństwa. Jak traktują ich własne państwa. Magiczni są dumni – nie dadzą tak po prostu się przeprosić komuś, kto od lat rozsyła za nimi listy gończe. Lecz gdyby znalazł się ktoś, kto w zamian za służbę oferowałby im całkowitą amnestię? – Uśmiechnęła się subtelnie. – Tak sobie tylko gdybam. Ale mam wrażenie, że to jedyne rozsądne wyjście z sytuacji.

– To brzmi tak, jakbyś chciała zrobić z Luftmarine jakąś pieprzoną kompanię najemników! – zdenerwowała się Sylwia, wysuwając się naprzód.

– Absurd. Nie możemy pozwolić na to, by wcielać do Bundeswehry złoczyńców – poparł ją natychmiast generał.

– Oj, nie wszystko jest tylko czarne lub białe. – Wilkołaczyca roześmiała się sucho. – Czasem cały świat tonie w sepii... To jest jedyne rozwiązanie. Złoczyńcy, jak ich nazywacie, w pojedynkę są w stanie zastępować całe oddziały.

– Leah, posłuchaj... – zaczęła Nihal, lecz urwała, gdy wilczyca zmroziła ją wzrokiem.

– Nie, to wy posłuchajcie. – Pozorne znudzenie w jej głosie zastąpiła stalowa nuta. – To jest wasze rozwiązanie. Jedyna opcja, byście nie pozdychali w hańbie. Ale do was należy decyzja, co z tym zrobicie.

– Chciałabyś, żeby po naszej stronie walczył na przykład ktoś taki jak Mark von Lahman? – przerwał jej Dieter.

Nihal wzdrygnęła się odruchowo. Mark von Lahman. Och tak, ta postać w ostatnim czasie zdążyła już zasłynąć. Wciąż miała przed oczami zdjęcie w taniej gazecie, na którym zatrzymała na dłuższy czas wzrok, gdy szukała wzmianek na temat tragicznego w skutkach ataku terrorystycznego. Znała tę kiepską jakościowo fotografię jak własną kieszeń... Ze wszystkimi szczegółami potrafiłaby odtworzyć na papierze długie czarne włosy, kilkudniowy zarost i szeroki uśmiech, błyskający zaostrzonymi kłami wyverna. Ten na oko trzydziestoletni, szerszy w ramionach sobowtór Viggo Mortensena przewijał się w czołówkach gazet wręcz przesadnie często. To była jedna z tych postaci, dla których specjalnie postanowiono znieść zakaz stosowania kary śmierci...

– Tak, chciałabym. – Jej przemyślenia przerwała Leah. – Jeśli tylko miałabym dzięki temu gwarancję, że to nasz jedyny ratunek. Jeśli nie – no cóż, równie dobrze możemy zacząć kopać sobie groby.

Generał powoli rozmasował czoło. Odetchnął kilka razy głęboko, wreszcie skierował się w stronę włazu.

– Wybaczcie. Muszę pomyśleć. Wiecie, jaki kurs obrać.

Zatrzymał się wpół kroku, gdy Nihal nie wytrzymała i rzuciła w stronę wilkołaczycy:

– Leah, z całym szacunkiem, ale co ty odwalasz?

– Ratuję wam tyłki – syknęła tamta w odpowiedzi, wywracając oczami.

– Naprawdę myślisz, że w ogóle zdołamy tego faceta przekonać do współpracy? Cholera, przecież on jest wyvernem!

– Dokładnie wyvernem z korzeniami zmiennoskórych i drobnym genem czarowników w rodzinie – sprostowała Sylwia.

– Jeszcze lepiej. Choćbyśmy mieli na to zgodę, to myślisz, że jak go nakłonimy do współpracy? Jak nakłonimy do współpracy któregokolwiek z tych twoich wyrzutków, co?

– A z pani podobno wspaniałymi zdolnościami? – Hans Gard zamarł z dłonią na klamce.

– Nawet. Ja sama jestem wyvernem tylko w połowie – prychnęła. – Gdzie mi tam do pełnowymiarowego.

– Coś mi się obiło o uszy, że w pierwszym dniu wojny, gdy Ithariańczycy zaatakowali z zaskoczenia, wykazała się pani większą wiarą w swoje możliwości, pani Vizeadmiral? – Sylwia sarkastycznie uniosła jeden kącik ust.

– A co miałam robić? Bezczynnie patrzeć, jak jakieś nie wiadomo co pojawia się znikąd i zaczyna rozpieprzać wszystko wkoło?

– Miałam na myśli to, że w wirze walki okazała się pani najzacieklejsza z nas wszystkich.

– Tak. – Zacisnęła dłonie w pięści. – Bo walczyli jedynie smokoni. Żaden wyvern się nie włączył, choć do teraz nie wiem...

– Wyverny oficjalnie postanowiły się nie mieszać – wtrąciła Leah. – Ta wojna ich nie obchodzi.

Na chwilę zapanowała nieskazitelna cisza. Dieter nerwowo odpalił papierosa, ignorując gigantyczny zakaz palenia, pod którym stał; Sylwia miętosiła poskładaną mapę, Nihal i Hans Gard wpatrywali się w Leę, próbując upewnić się, że nie żartowała.

– Wyverny naprawdę odmówiły współpracy? – spytał w końcu generał z niedowierzaniem.

– Tak. Dosłownie przed chwilą. Dlatego ostatecznie postanowiłam się wtrącić.

– To już w ogóle oznacza, że na zwerbowanie Marka von Lahmana mamy zerowe szanse – prychnęła Nihal. – Jeśli w ogóle jakiekolwiek byśmy mieli, gdyby sprawy potoczyły się inaczej.

– W takim razie... – Generał przełknął ślinę i odchrząknął. – W takim razie równie dobrze sami możemy zgłosić do Tarczy rezygnację.

– Jest aż tak źle? – nie zrozumiał Dieter.

– Jest gorzej. – Starszy człowiek spojrzał na chłopaka ze smutkiem w oczach i powolnym ruchem otworzył drzwi. Wyglądał jak starzec, przygarbiony ciężarem całego życia.

Sylwia spojrzała jeszcze przeciągle na Nihal, wzrokiem obiecała Lei śmierć w męczarniach i popędziła za nim, wołając coś podniesionym głosem.

– Chyba mamy przesrane – uznała Nihal po paru minutach ciszy.

– No co ty – zaszydził Dieter. – A gdzie twój wspaniały pomysł? Leah już się wykazała, teraz pora na twoją kolej, pani Vizeadmiral!

– Przymknąć się! – huknęła na nich Leah, aż się skulili. – Jeszcze tylko tego brakuje, żebyście mieli zacząć się żreć nawzajem... Zrobimy, co się da. Wygrzebiemy się z tego gówna, z wyvernami, czy bez. Jasne?

– Jak sobie chcesz poradzić bez wsparcia tego, na kogo wszyscy liczyli? – Dowódczyni wyglądała tak, jakby zamierzała się rozpłakać. – Cały świat liczył na wyverny!

– Jak chcę sobie poradzić? – Blondynka wyszczerzyła zęby na wilczą modłę. – Sięgając po wszelkie możliwe środki. Świat wygrzebywał się już z gorszego szamba.

– Wyverny są nieśmiertelne – zaczęła wyliczać Nihal. – Przemieniają się w ziejące ogniem gady o rozpiętości skrzydeł dorównującej wielkości tego statku. Panują nad ogniem. Potrafią zamrażać oddechem. Operują najwyższym stopniem magii, o którym inni mogą tylko marzyć. Kształtują ją bez żadnego uszczerbku na zdrowiu! W ludzkim ciele są szybsze i silniejsze nawet od wampirów! Jak ty chcesz poradzić sobie bez nich?!

– Nie chcę radzić sobie bez nich. – Dopiero teraz smokonka zauważyła, że niepozorna dziewczyna przez cały ten czas bawiła się za plecami bagnetem. Teraz podrzuciła go kilkukrotnie, za każdym razem chwytając za płaz ostrza kciukiem i palcem wskazującym. – Zamierzam poprosić o pomoc najgorszych z najgorszych. Wyverny też mają swoich wyjętych spod prawa. Swoją drogą – Mark von Lahman jest jednym z nich.

Nihal oparła głowę o chłodną obudowę przewodu wentylacyjnego.

– Coś się poradzi, pani Vizeadmiral – zaśmiała się wilkołaczyca. – Coś się poradzi... Bo mamy wyobraźnię. I to chyba jedyne, czego nam w tej chwili nie brakuje. Pora zrobić z niej użytek. – Zamknęła na chwilę oczy, jakby zamierzała przysnąć, przytulona do metalowego kadłuba tysiące metrów nad ziemią. Gdy znowu uniosła powieki, spojrzenie miała inne – spokojniejsze, bardziej przytomne... normalniejsze. – Swoją drogą, to zaraz zaczyna się wasza zmiana za sterami tego złomu. Ruszcie tyłki.

– Idziemy – poparła ją Nihal. – Pora zająć się swoimi obowiązkami. Ale! – Tym razem to ona złapała Leę za ramię, choć o mało nie przypłaciła tego dłonią, gdy wilczyca drgnęła, zadrżała w zapowiedzi przemiany i wykonała taki ruch, jakby zamierzała ją odruchowo ugryźć. – Ale wydaje mi się, że masz jakiś cholerny plan. Zgadza się? Pani pójdzie z nami, pani Grossadmiral.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro