Rozdział 8

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wariat tak na dobrą sprawę już od dawna uważał, że świat jest nieodwracalnie martwy, a jednak coś wciąż sprawiało, że lądował w takim miejscu, jak to. Wygrzebany z odmętów historii jak dawno zapomniany rupieć wśród śmieci na zamkniętym przez długie lata strychu, który nagle zaczął być komuś potrzebny. I to jedynie po to, by wywołać burzę, posprzątać bałagan w aurze nieprzemijającej, przedwiecznej chwały, a następnie znowu zniknąć. Znowu zapomniany, znowu niepotrzebny, znowu... cóż, niewygodny.

Nie potrafił zliczyć, ile razy już tak było. Kiedy ostatni raz zdarzyło się, by umknęła mu jakaś liczba? Przecież to absurd.

Świat był martwy... a on kolejny raz moknął na rzęsistym deszczu sam na sam z własnym szaleństwem, ledwo stojąc o własnych siłach. Kolejny raz postawiono go przed niemożliwym, jak zawsze, gdy ktoś przypominał sobie o jego istnieniu. Tak było przecież zawsze – wszystko się zesrało? Nie ma już nadziei? Hej, zaraz, przecież jeszcze mamy gdzieś tam Ylnethera, może nadal żyje? Co z tego, że nikt nie miał z nim kontaktu od bez mała trzystu lat, może jeszcze nie zwariował tak do końca? I zaczynało się od nowa. Przecież Ylnether załatwi wszystko. Ylnether i z próżnego naleje, i wskrzesi zdychającą cywilizację, i posprząta po wszystkim z pedantyczną dokładnością. A potem znowu wszyscy o nim zapomną. Odrzucą, odsuną w kąt, kolejny raz przyszyją łatkę kompletnego szaleńca i spróbują udawać, że nigdy nie istniał. Historia jest żałośnie powtarzalna.

Mógłby to olać, oczywiście. Mógłby podtrzymywać teorię, jakoby rzeczywiście miał wszystko gdzieś i interesował się jedynie własnym tyłkiem. Problem w tym, że to by było już oszukiwanie samego siebie. Zupełnie nie mieściło mu się to w głowie, lecz w jakiś sposób... chciał to zrobić. I zawsze to robił. Zawsze pojawiał się znikąd jak ta przysłowiowa ostatnia deska ratunku, robił wszystko, czego od niego chcieli, i kolejny raz ginął w odmętach czasów.

Być może taka była prawda. Może był wszechmogący. Może był najstarszym żyjącym człowiekiem obu Światów. Może miał tak naprawdę serce ze złota, nie pozwalające przejść obojętnie obok czyjegoś cierpienia. Może był chodzącą, myślącą machiną wojenną...

Cóż, to by było całkiem ironiczne. Bo był maszyną, której ktoś połamał tryby. Nie był już tym Ylnetherem Rheyinem, który mógł wszystko...

Raczej. A może?

Niedopałek papierosa powędrował na płytę lotniska i zgasł, przyduszony podeszwą ciężkiego wojskowego buta. Posłuszne płomienie zapełgały na zaciśniętych w pięści dłoniach, a oczy błysnęły krwistą czerwienią. Powietrze zaiskrzyło i zapachniało ozonem od kumulującej się mocy, tylko czekającej, aż zwinne mentalne palce ukierunkują ją i uformują jak plastelinę w śmiercionośne zaklęcie.

Może i był uszkodzony. Może i był szalony. Ale na bogów, jeśli jacykolwiek istnieją, wciąż potrafiłby obrócić wniwecz wszystko, co dostrzegał wokół, używając jednego pstryknięcia palców. I to jedynie po to, by jakoś przypieczętować wybuch energii.

Od niemal trzystu lat trwał w pękniętej skorupie, żyjąc jako przestępca. A może właśnie to był ten moment, w którym należało wreszcie uwierzyć w to, że pomimo starań połowy świata, nikomu wcale nie udało się go złamać? Choć każdy ruch odzywał się bólem w uszkodzonych kościach, nie oznaczało to, że nie nadawał się już do niczego. To była chyba najlepsza pora, bo wysłać wszystkich sceptyków do piekła.

To była pora, by wziął los we własne ręce. By wziął to, co mu się należało od milleniów.

I'm a stoned jet fighter with a heart of gold, and I rule this planet from high above – zaśpiewał niskim, zachrypniętym głosem. – And I take what I take, because I want what I want, and tonight I'm gonna rock with the gods and punks!

Szlag, przez tę upierdliwą wilczą blondynkę dawno zapomniany utwór siedział mu w głowie od ładnych kilku dni i nie odpuszczał nawet na chwilę.

O wilku mowa... Leah wyglądała pięknie jak zawsze. Odkąd ją poznał, nie mógł powstrzymać się od myśli, jakich nie doświadczył nigdy w obecności żadnej kobiety. Nie interesował się miłością w żadnej postaci, nie pociągały go zarówno przygody na jedną noc, jak i trwałe związki, więc choć nie mógł zaprzeczyć, iż kobiety mu się podobają, nigdy nie wchodził z nimi w bliższe relacje. Bo po co? Z kobietami były same problemy. Zbyt mocno lubił swoje byle jakie życie, by zaburzać je obecnością kogokolwiek więcej. Tylko że...

No właśnie. Leah była inna. Leah fascynowała go od samego początku i miała w sobie coś takiego, że chętnie poznałby ją bliżej. Pociągała go zarówno fizycznie, jak i swoim ostrym jak brzytwa intelektem, jakiego nie mógł jej odmówić. Była irracjonalnym połączeniem tego, co twarde i nieustraszone, z czymś miękkim i potrzebującym opieki. Chwilami łapał się na myślach, że tym kimś, kto ochroniłby ją przed światem, mógłby być on...

To było niebezpieczne. I nie miało prawa bytu. Nie na darmo w kręgach wyvernów nazywano go ironicznie „Żelaznym Prawiczkiem". Angażowanie się w znajomość z kobietą po tysiącach lat tułania się po tym łez padole byłoby czystą głupotą. To słodkie jasnowłose dziewczę o posturze dziecka było przy nim ledwie niemowlęciem. Tylko co mógł poradzić na to, że dobrze widział w jej oczach, czego pragnęła i jak bardzo cierpiała, nie mogąc tego mieć?

– I co tam, panie generale? – Uwielbiał ten krzywy, cwany uśmiech, jednocześnie słodki i nafaszerowany dawką złośliwości, od której wszystkie drobne włosy na ciele stawały ludziom dęba. W brązowych oczach błysnęły iskry humoru. – Gotowy na zmierzenie się ze swoimi współpracownikami?

– Ta. – Warknął, przenosząc wzrok na zacumowanego na pasie lądowym Zerstörera. Gigantyczny statek naprawdę robił wrażenie, nawet na nim. Wskazał krótkim gestem w jego stronę, nie dając po sobie poznać emocji. – Rozumiem, że to wynalazek w rodzaju ciężkiego krążownika?

– Na korwetę chyba ci nie wygląda? – Dziewczyna parsknęła pogardliwie. – Jestem kapitanem tego wynalazku, jakbyś chciał wiedzieć. Wcześniej byłam kimś w rodzaju... powiedzmy, że kustosza. To badziewie ma o wiele więcej lat, niż może wskazywać jego przydatność. Nie znajdziesz osoby, która zna się na jego mankamentach lepiej niż ja.

– Świetnie. Będę dowodził drużyną samobójców na jakimś jebanym zabytku. – Zgrzytnął zębami. – Niech będzie. Jakieś techniczne specyfikacje, które powinienem znać na sam początek?

– Napęd elektryczno-pneumatyczny – wyjaśniła szybko. – Spora część urządzeń działa też na zasadzie hydraulicznej, jak windy między poszczególnymi poziomami, lecz w największej części postawiono na pneumatykę. Każdy układ pneumatyczny ma dodatkowy wspomagający układ elektryczny lub hydrauliczny, które uruchamiane są w razie braku dostępu do powietrza, na przykład podczas zanurzenia w wodzie lub lotu międzyplanetarnego.

– To coś wytrzyma lot międzyplanetarny? – Bystry wzrok wyverna doskonale widział niezbyt eleganckie łączenia stalowych płyt kadłuba. – Wygląda jak relikt epoki wiktoriańskiej.

– Wbrew pozorom, wytrzyma. – Wilczyca wyglądała, jakby obraził ją osobiście tym stwierdzeniem. – Nie jest najszybszy, zwłaszcza w porównaniu do nowoczesnych statków, jakimi dysponują wszystkie inne kraje Tarczy, ale daje radę. Wprawdzie najdłuższa trasa, jaką pokonał, to na Pluton i z powrotem, ale dalsze rejsy to jedynie kwestia czasu. A dlaczego pytasz?

– Dlaczego pytam? – Uniósł jedną brew. Krótki impuls magii w stronę pogruchotanej kości udowej pomógł w przeniesieniu ciężaru ciała na prawą nogę, by mógł zwrócić się przodem w stronę pani kapitan. – Mam walczyć z obcą cywilizacją. Chyba nie powinienem wykluczać walki w kosmosie? Co w razie rozszczelnienia kadłuba w warunkach kosmicznych?

– Poziomy oddzielane są awaryjnymi grodziami. Szoty wytrzymują odpowiednie ciśnienie. Ćwiczyliśmy to podczas tamtych lotów.

– A kurs na Marsa zajmuje ile dokładnie?

Skrzywiła się.

– Tydzień.

– Kurwa. – Ukrył twarz w dłoniach, z ledwością powstrzymując cisnący się na usta stek przekleństw. – Siedem razy po dwadzieścia cztery jebane godziny? Szybciej byśmy się tam dostali na własnych nogach.

– Co ja poradzę? – Bezradnie rozłożyła ramiona. – Jesteś tu po to, żeby dźwignąć z kolan kraj, który jakiś czas temu zaszył się w najgłębszej dziurze, żeby w spokoju zdechnąć. Mówiłam, że jesteś naszą ostatnią nadzieją. Chyba się nie spodziewałeś, że skoro sytuacja jest taka dramatyczna, będziemy dysponować sprzętem światowej klasy.

– Liczyłem na to, że braki macie tylko w ludziach. Ilu tam zaokrętowaliście?

– Pięćset osób.

Milczał przez krótką chwilę, licząc na to, że kobieta zaraz zapewni go, iż żartowała. Nic takiego się nie stało.

– Chyba kpisz – wykrztusił. – Pięćset? Wygląda, jakby do samej obsługi potrzebował minimum tysiąca.

– Bo tak z grubsza jest.

Złapał się za głowę i odszedł na kilka kroków, próbując się uspokoić.

– Nie jest dobrze? – spytała cicho.

– Dobrze? Dziewczyno, jest arcychujowo – jęknął. – Macie szczęście, że już nie z takiego gówna wychodziłem.

– Myślę, że mamy więcej atutów, niż ci się zdaje.

Odwrócił się na pięcie, choć już zamierzał ruszyć w stronę gościnnie opuszczonego trapu i wreszcie zmierzyć z beznadziejną rzeczywistością. Wilczyca znowu uśmiechała się jednym kącikiem ust, jakby znała jakąś niezwykłą tajemnicę, którą zamierzała się z nim podzielić.

– Chętnie wysłucham – burknął.

– Ten statek powstał w czasach, w których budowano zupełnie inaczej. Tłumaczyłam to już Nihal. Ma mocniejszą, stabilniejszą konstrukcję. Jest cięższy, można zakwaterować na nim większy oddział. Jest toporną, ale jednak machiną wojenną. Pozwól, że ujmę to w taki sposób... Reszta krajów może i dysponuje lekkimi, szybkimi jachtami. Ale my mamy niszczyciela. Brakuje nam tylko kogoś, kto dobrze by nim dowodził. Podczas gdy inni będą bawić się w podchody, pościgi i spektakularne bitwy powietrzne, my po prostu pójdziemy jak taran.

– Skąd tylko ta nadzieja, że jakiekolwiek bitwy powietrzne będą? – Wariat wciąż podchodził do tego sceptycznie. – Jak na razie, Ithariańczycy skutecznie udowodnili, że nie zamierzają robić tego, czego spodziewaliśmy się po obcej cywilizacji.

– Mamy jeszcze jednego asa w rękawie. – Przekrzywiła głowę dziwnie zwierzęcym gestem, poważniejąc. – Ale o tym opowie ci już admirał. Wszyscy pewnie na nas czekają.

– Prowadź. – Od niechcenia machnął dłonią w stronę ciemnego, przyjemnie suchego wnętrza statku. – Mam nadzieję, że mesę i ambulatorium to macie?

– Znając mój apetyt i pierdołowatość, były to pierwsze miejsca, które zwiedziłam. – Wywróciła oczami, mając nadzieję, że tego nie widział. – Idź dalej, panie dowódco. Czy jak tam będziemy cię tytułować.

Gdy Wariat, kierując się jakimś sobie tylko znanym szóstym zmysłem ruszył wyłożonymi czerwonymi chodnikami korytarzami Zerstörera, miała aż zbyt wiele czasu, by zacząć się zastanawiać.

Prawda była taka, że ten przedwieczny wyvern był kimś, kto w największym stopniu sprawił, że wylądowała właśnie w tym miejscu. Czegokolwiek by o nim nie mówić, dobrze wiedziała, że dopuszczanie tak blisko siebie kogoś, kto niemal dwieście lat wcześniej dosłownie roztrzaskał jej umysł na kawałki, nie należało do rozsądnych pomysłów...

No właśnie. Tylko że już wtedy, te prawie dwa wieki wcześniej, większość swojego zdrowego rozsądku utraciła.

Nigdy nie umiała powiedzieć, które z uczuć przeważało, gdy o nim myślała, a myśli tych było tak wiele, że graniczyć mogły już z obsesją. Nie potrafiła określić jednoznacznie, czy bardziej się go lękała, jak bać powinien się każdy w obliczu potęgi niemożliwej do objęcia i zrozumienia słabym ludzkim umysłem, czy jednak ulegała absurdalnemu przyciąganiu, jakie nieustannie czuła w jego towarzystwie. Wiedziała, kim ten szaleniec jest. Dobrze znała większość jego bolączek, i to pewnie o wiele lepiej, niż on sam mógł przypuszczać, była prawdopodobnie jedyną żyjącą osobą, która potrafiła odczytywać jego zmieniające się jak w kalejdoskopie nastroje i przewidywać chwile, w których całkowicie odpływał, oddając się w szpony toczącej jego umysł choroby. Znała większość jego pobudek i nieraz miała okazję oglądać, do czego jest zdolny. Ba! Do wielu niebezpiecznych sytuacji sama dopuściła, czy to przez własną nieostrożność i głupotę, czy z wyższej konieczności, by wymóc na biernym, pozornie niezainteresowanym sprawą wyvernie działanie, od którego zależeć mogło życie jej najbliższych. O ile możliwe było przejrzenie kogoś o osobowości posiadającej tysiące warstw i odcieni, ona przez tych kilka krótkich miesięcy, podczas których musiała z nim współpracować, aby uratować rodzinne miasto, zdołała zorientować się, czego można się spodziewać po kimś takim. Umiała rozpoznać w nim ostatnią nadzieję. Umiała wyczuć, że nie zdoła przejść obok okazji uratowania świata obojętnie, wszystko jedno, czego w trakcie rozmowy by nie mówił. Wiedziała, że będzie chciał dowodzić... choć być może do ostatniej chwili w skrytości ducha liczyła na to, że jednak tą propozycją nie rzuci, że wyczuje, z jaką reakcją się spotka. No cóż, nie wyszło. Najważniejsze, że skończyło się to właśnie w taki sposób. Że ona była obok...

O tak, wiedziała o tym starszym niż znany jej świat wyvernie znacznie więcej, niż on sam mógłby przypuszczać. A przede wszystkim była w nim od tych pieprzonych prawie dwustu lat beznadziejnie zakochana, a uczucie to, wzmożone idiotyczną przywarą jej gatunku, wzmogło się do stopnia obsesji. Gniotło, dusiło, pozbawiało swobody... Bez niego nie mogła jeść, oddychać ani tym bardziej spać bez bólu. Dla tego cholernego wariata zrobiłaby dosłownie wszystko, choć wątpiła, by on sam zdawał sobie z tego sprawę. A nawet jeśli... czy kogoś jego pokroju mogła obchodzić wzdychająca dziewczynka?

Cała sztuka przebywania w obecności Ylnethera Rheyina, którego poznała pod mianem Marka von Lahmana, sprowadzała się do udawania, że czuje się znacznie pewniej, niż w rzeczywistości. Na szczęście przez lata egzystencji z widmem Wariata nad głową udawanie opanowała niemal do perfekcji. A nawet jeśli, oszalałej blondynce z pewnością by wybaczono, czyż nie?

Tylko że ta szalona blondynka została kapitanem jedynego statku Luftmarine.

Zaklęła w myślach i zacisnęła dłonie w pięści, próbując przywrócić się do porządku. To przecież nie był pierwszy raz, gdy jej własne myśli usiłowały ją wykończyć. Jakkolwiek to brzmiało, powinna do tego przywyknąć. W końcu nic w tym popapranym życiu nie szło tak, jak powinno...

Dość użalania się nad sobą. Dość...!

Kajuta, którą już na samym początku istnienia Zerstörera zaadaptowano na salę obrad, mieściła się w sektorze mostka głównego, na trzecim poziomie, a dostać się do niej można było jedynie wąskimi, niepewnymi schodami. Ciemność i swoistą surowość metalowej klatki schodowej nieskutecznie próbował załagodzić wyściełający stopnie czerwony chodnik, aż świecący w słabym blasku staromodnych żarówek-baniek, ukrytych w zdecydowanie zbyt rzadko rozmieszczonych kloszach z metalowej siatki. Dwuskrzydłowe pneumatyczne drzwi rozsunęły się, gdy wyvern bez pytania o zgodę sięgnął do podświetlonego na żółto panelu sterowniczego, ukazując w pełnej krasie duże, ponure pomieszczenie.

Wariat skrzywił się, nie zamierzając ukrywać niesmaku, jaki wzbudził w nim widok czegoś tak... no cóż, nieadekwatnego. Co to miało być? Wzdłuż długiego stołu rozsiedli się już najważniejsi wojskowi oficjele, miejsce u jego szczytu zajmował zaś generał – nie, nie generał, admirał – Hans Gard, ze spokojem w wiecznie nieprzeniknionym spojrzeniu patrzący w stronę wejścia. Jedyne światło zapewniała podłużna lampa nad samym stołem, okraszająca ciepłym blaskiem nowoczesnych ledów rozłożony plik map, nie wydobywała jednak z półmroku pomalowanych na krwistą czerwień ścian i ponurego kobaltowego blasku, jakim lśniło poczernione szkło okrągłego bulaja.

– Co to ma być? Ciemnia? – warknął, biorąc się pod boki. Prawa ręka niezauważalnie zadrżała, gdy siatka zaklęć nie nadążyła za poruszającym się ciałem. Po zamachu sprzed paru dni wciąż nie zregenerowała się w zadowalającym stopniu, a minęły już przecież pieprzone dziewięćdziesiąt cztery godziny i trzynaście minut. Już wcześniej zauważył, że nie jest w stanie poruszać się bez utykania na prawą nogę, co doprowadzało go wręcz do szału, lecz dzielnie zaciskał zęby, starając się nie skupiać na tym zbyt mocno. I tak najgorszy był chwilami wypływający na wierzch ból...

Tak, uszkodzona machina wojenna. Dobre sobie. Czy może jak w tej idiotycznej piosence – upalony myśliwiec? Zwał jak zwał. Wariat nigdy nie był dobry w poetyckich porównaniach.

– Większość decyzji podejmujemy na mostku głównym. – Leah odezwała się ze znudzeniem za jego plecami. – Uznałam jednak, że to pomieszczenie gwarantuje nam więcej prywatności.

Obejrzał się na nią z uniesioną jedną brwią, lecz nie powiedział słowa, gdy wyminęła go w drzwiach i jak gdyby nigdy nic zajęła miejsce u drugiego szczytu stołu, tuż obok poważnej Nihal. Smokonka zmierzyła go morderczym spojrzeniem czerwono-białych, płomienistych oczu, zanim przeniosła wzrok na admirała.

– Admirale Gard. Oddajemy wam inicjatywę.

– Dobre sobie. – Gard uśmiechnął się jednym kącikiem ust, a w jego niebieskich oczach zabłysł ognik rozbawienia. – Pani kapitan, to do pani należał ten pomysł. Co ja mogę?

– Pomysł był mój – potwierdziła Leah, sięgając po stojący na blacie zapomniany dzbanek z kawą i białą filiżankę z wygrawerowanym niedyskretnie godłem Niemiec. – Ja jednak nie jestem żołnierzem. Ponadto plan uległ pewnym... zmianom.

Zanim admirał zdążył spytać, w czym rzecz, Wariat roześmiał się, jak to tylko on potrafił.

– No tak, można powiedzieć, że odrobinę pokrzyżowałem plany pani Vizeadmiral. – Wyszczerzył się w stronę wściekłej smokonki. – Przedstawiłem swoje żądania, a ona musiała na nie przystać. Powiedzmy, że to była propozycja nie do odrzucenia. Ponadto zdecydowała się w mniej niż dziesięć minut, co osobiście podziwiam...

– Zgodziłam się, ponieważ nie jestem idiotką. – Dziewczyna bez wahania weszła mu w słowo, a jej głos zabrzmiał twardo i niewzruszenie. Aż nabrał do niej szacunku. Prawie. – Dobrze widzę, że ktoś taki, jak legendarny Ylnether Rheyin jest nam bardziej, niż potrzebny, a skoro taka jest jedyna możliwość, by go sobie zjednać, byłam skłonna na nią przystać. Choć zdaję sobie sprawę z tego, że ostatnie słowo należeć będzie oczywiście do pana, admirale.

– Prosiłem, byście nie nazywali mnie admirałem. Ten pomysł jest doprawdy absurdalny. – Mężczyzna zmęczonym gestem pomasował twarz. Zdawać by się mogło, że w ciągu kilku sekund zdołał postarzeć się o przynajmniej dwie dekady. – Dobrze. Słyszałem, jakie są pańskie żądania, panie... Którego nazwiska mam właściwie używać?

Wariat zastanowił się krótką chwilę.

– Cóż... To już wedle waszego uznania – oznajmił, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Obrócił ją w palcach, zanim zdarł folię. – Przyzwyczaiłem się do Marka von Lahmana. Nie urodziłem się pod tym mianem, ale posługuję się nim od bez mała czterystu lat. Myślę jednak, że skoro mam tutaj występować jako ten najlepszy dowódca obu Światów, jak to mnie szanowna kapitan określiła, zostańmy lepiej przy prawdziwym imieniu. Nazywam się Ylnether Rheyin. Tak, ten Ylnether Rheyin. Byłem pierwszym władcą wyvernów po śmierci ostatniego Prawdziwego i pierwszym, który nauczył się posługiwać vurdem. I prawdopodobnie ostatnim, który nadal pamięta, jak to robić, bo wiedza ta została uznana za zakazaną dwa tysiące czterysta trzynaście lat temu. Będąc dokładnym...

– Nie trzeba być aż tak dokładnym – przerwał mu Hans. – Czy mógłby pan w takim razie nieco przybliżyć ideę Prawdziwych, wyvernów jako takich i całej reszty? Jeśli dobrze orientuję się w szalonym planie Lei Wilkosz, to właśnie na waszym gatunku, że tak brzydko to określę, będzie opierać się nasza nowa... armia.

– Armia? To będzie wojsko najemne – syknęła Nihal. – Ale tak, sama chętnie dowiem się więcej. Wyverny zawsze zazdrośnie strzegły tajemnic.

– Bo obecnie żyjące wyverny same gówno wiedzą – prychnął Ylnether. – Ta wiedza zaginęła, rozumiecie? Jedynie ja wiem, co w trawie piszczy, bo byłem przy tym, jak to kształtowano. – Myślał przez krótką chwilę, zbierając odpowiednie słowa i majstrując przy zamku bulaja. Zaklął, gdy palce prawej dłoni przeszył ból, od którego musiał poluzować chwyt na niewygodnej klamce. – Prawda jest taka, że to prawdziwe wyverny stworzyły świat, jaki znamy. Nie na darmo nazywano je Ogarami Stworzyciela. Stworzyciel, Bóg, czy jak tam chcecie go nazywać, utworzył wyverny z vurda, a następnie nauczył je, jak się nim posługiwać, by ukształtowały świat według jego wskazówek, a następnie zaopiekowały się nim. Wiecie, jak w ogóle wyglądały? – Spotkawszy się z armią na równi zdumionych, jak i zagubionych spojrzeń, zaklął niezbyt subtelnie. – Ale takie współczesne wyverny na pewno widzieliście. Taki większy smok bez przednich łapek. Większe skrzydła, w większości czarne łuski, czerwone ślepia z wyraźną rogówką i okrągłą źrenicą. Więcej rogów i kolców niż u smoków, nieco smuklejsze ciała. Nieważne zresztą. Prawdziwe wyverny były właśnie tym czymś. Nie ludźmi przemieniającymi się w wyverny, stworzonymi na ich podobieństwo. W każdym razie, w pewnym momencie coś poszło nie tak. Część oplatającego świat vurda zmutowała. Skrzywiła się, można powiedzieć. Z tego właśnie powstała magia. Wyverny szybko odkryły, że uniemożliwia ona im funkcjonowanie i powoli wypiera cały vurd, więc wykorzystując ją – naginając ją do własnej woli za pomocą vurda – stworzyły smoki, swoje sługi. Pech chciał, że smoki mnożyły się jak króliki, zbuntowały przeciwko swoim panom i postanowiły wydać im wojnę. A przynajmniej tak się mówi, bo kto zaczął, już nie mnie roztrząsać. To było na miliony lat przed powstaniem pierwszego człowieka. Wybuchła wojna, na skutek której część Ogarów Stworzyciela się wyniosła. Zostały tylko te, które na własną krew przysięgały chronić tego świata... ale znalazły się na skraju wyginięcia. Magia uniemożliwiała ich rozmnażanie się. By całkowicie nie zniknąć, postanowiły podzielić się swoją mocą z ludźmi. W taki sposób powstali tacy, jak ja.

Na dłuższą chwilę zapadła cisza, przerywana jedynie odgłosem, z jakim młody technik wyżywał się na klawiaturze komputera. Jedyną osobą przy stole, która pozostała zupełnie nieporuszona, była Leah, wciąż przywdziewająca delikatny, nieco opryskliwy uśmieszek.

– To diabelnie skomplikowane – wykrztusił wreszcie Gard. – To zmienia całą wizję powstania świata, w którą wierzy ludzkość. To...

– To zupełnie na tę chwilę nieistotne – przerwał mu Wariat. – Prawdziwych wyvernów już nie ma, a my jesteśmy jedynie ich echem, ale nadal dysponujemy mocą zdolną do naginania podług własnej woli mrocznej energii stworzenia. Problem tylko w tym, że ja jako jedyny pamiętam, jak to się robiło. Vurd jest kurewsko niebezpieczny i nie da się nad nim ot tak zapanować. Każe zetknięcie z nim inaczej niż za pomocą run wymaga od krzewiciela mocy istotnej cząstki jego samego... części jego zdrowego rozsądku. Ale zrobię, co mogę. Ja swoje zdrowie psychiczne pogrzebałem już dawno.

– Słyszałam kiedyś, że wyverny określa się mianem strażników – odezwała się Sylwia, unosząc głowę znad notatek. – Czego strzeżecie?

– Żebyśmy to pamiętali! – Ylnether z tego wszystkiego zupełnie zapomniał o papierosach. – Nazw mamy aż nieprzyzwoicie wiele. Strażnicy, Bestie Apokalipsy, Goniący za Słońcem, Czarne Słońca... Starczyłoby tego żeby napisać całkiem grubą książkę. Kiedyś liczyłem, tych określeń nazbierało się dokładnie sześćset osiemdziesiąt dziewięć. Głupota, prawda? „Wyverny" to określenie najświeższe i nadane nam przez ludzi. My sami rzadko tak o sobie mówiliśmy, dopiero w ostatnich stuleciach dla świętego spokoju zaczęliśmy używać tego miana. Strażnicy... Cóż, z grubsza chodzi o to, że pełnimy coś w rodzaju straży obu Światów. To my pilnujemy, by panowały tu jako takie porządki. To my rozwiązujemy najpoważniejsze spory. Staramy się nie mieszać, lecz sami wiecie, że nieraz interwencja jest konieczna. Nie będę udawał skromnego – jesteśmy najpotężniejszymi Istotami obu Światów, co tu dużo mówić. I najwięcej wiemy. To chyba oczywiste, że przypadła nam ta funkcja.

– Przypadła? – syknęła Nihal, groźnie mrużąc oczy. – Raczej sami ją sobie zagarnęliście.

– A nawet jeśli? – Bezradnie rozłożył ramiona. – To nie czas ani miejsce na to, by rozstrzygać, kto był pierwszy przy korycie i dlaczego. Pan wybaczy, admirale, ale smoki nadal nie pogodziły się z tą początkową rolą sług.

Kobieta prychnęła i wycedziła pod nosem przekleństwo, lecz umilkła, osadzona w miejscu twardym spojrzeniem przełożonego.

– No cóż, wydaje mi się, że rozumiem. Na tyle, na ile to oczywiście możliwe – mruknął mężczyzna. – Armia najemników, o której wspominaliśmy, ma być w rzeczywistości oddziałem. Początkowo planowaliśmy wcielić go w naszą armię i dołączyć do jednostek pod dowództwem Nihal Kruger, lecz widzimy, że w obecnej chwili będzie to raczej niemożliwe.

– Wyverny nie posłuchają smokonki – uciął Wariat. – Wyverny słuchają jedynie silniejszych od siebie. A uwierzcie, że ja już mam pewne doświadczenie w dyrygowaniu nimi. To ja zebrałem ich w jedną społeczność, do kurwy nędzy.

Starszy mężczyzna skrzywił się na wulgaryzm, lecz postanowił pominąć go milczeniem.

– Coś jeszcze, panie Rheyin? Jak to ma według pana wyglądać?

– To chyba jasne, jak. – Oparł się plecami o metalową ścianę burty. Oplatające kręgosłup zaklęcia zaiskrzyły lekko przy spotkaniu z chłodną stalą. – Ten wasz oddział najemników należeć będzie do mnie. To ode mnie przyjmować będzie rozkazy, od was co najwyżej jedynie sugestie. Ja sam mam prawo odwołać się od każdej waszej decyzji i powiedzieć wam prosto w te śliczne twarze, że to, co zamierzacie, to kompletne gówno. Będę stać na równi z wami, bo inaczej to nie ma prawa się udać.

– To naprawdę odważne słowa. – Admirał zacisnął palce na blacie podłużnego stołu. – A co by się stało, gdybym powiedział, że są niemożliwe do przyjęcia w tej postaci?

– Odwróciłbym się na pięcie i poszedł w cholerę. – Wzruszył ramionami i zaraz skrzywił się od ukłucia w obojczyku. Łzy omal nie stanęły mu w oczach. – Dobrze wiem, jak to brzmi. Ale jak na razie mogę wam powiedzieć jedynie tyle, że musicie mi zaufać, jeśli chcecie przeżyć.

– A co nam właściwie pozostało? – Nihal nieoczekiwanie dla samej siebie zerwała się z miejsca i uderzyła dłonią w blat. – Admirale, już jesteśmy na samym dnie. Tarcza chce odebrać nam możliwość bojową. Ba! Oni bez mrugnięcia okiem dopuszczą do tego, że to właśnie w naszym kraju skoncentrują się wszelkie walki. Nikt nie ukrywa, że jakieś pole bitwy nam jest potrzebne, a tą garść ruin łatwiej poświęcić. Nigdy nas w Europie nie lubiano, nawet gdy jeszcze się liczyliśmy, więc skąd niby mielibyśmy teraz liczyć na ratunek? Ktoś musi zginąć, żeby żyły miliony... Mnie samej się to nie podoba, ale ten facet i jego pochrzanione roszczenia to nasza jedyna szansa, by do tego nie dopuścić!

– Nie mamy pojęcia, co on zamierza zrobić – zaprotestował Gard, zupełnie porzucając maskę profesjonalizmu. – Nic o nim nie wiemy! A jeśli on ma w tym jakiś ukryty interes? A jeśli...

– Ylnether w skrytości ducha jest niepoprawnym księciem z bajki – zaśmiała się Leah. – Jest dobrym rycerzem z manią ratowania świata. Już nieraz to robił, zrobi i teraz. Dla mnie to oczywiste, że aby mógł w pełni użyć swoich niezwykłych metod, potrzebuje władzy. Trudne do przełknięcia, ale oczywiste. Na moim statku dowódca Ylnether Rheyin będzie miał pełną swobodę działań.

– Musimy się na to zgodzić – poparła ją Nihal. – Sama jestem sceptyczna. Ja też się boję. Ale, admirale, z całym szacunkiem – gorzej już przecież nie będzie. Wariat również żyje na tej cholernej planecie, jakoś mu na niej zależeć musi.

– Wyvernom trzeba przyznać, że w ochronie tego, co ich, są mistrzami. – Ylnether błysnął ostrymi kłami. – Nie zawiodą. Bo to dla nas jak wyższa konieczność. To instynkt, nad którym nie zapanujemy. On popchnie nas do działania, obojętnie co by się nie działo.

– Co ma pan na myśli? – Gard z ciekawością uniósł jedną brew i zamarł, gdy wyvern uniósł lewe przedramię i wskazał na wytatuowane na nim niepozorne czarne słoneczko. Proste, niewielkie, składające się z samego konturu okręgu i prostych kresek imitujących płomienie, wyglądało jak rysunek dziecka... lecz wystarczyło chwilę dłużej mu się przyglądać, by jakimś podskórnym zmysłem wyczuć, że nie jest to zwykła ozdoba.

– Wy ich nazywacie Łowcami – syknął. Jasnoszare oczy błysnęły krwistą czerwienią. – W rzeczywistości noszą miano Ślepców. Bo nie widzą niczego prócz swego celu. To ja byłem pierwszym z nich. To ja powołałem ich do życia. Ślepcy zawsze pójdą za mną, a są najbardziej bezwzględni z nas wszystkich. A Szarańcza? – Tym razem odsłonił czarne kółko zębate z lewego boku szyi. – Szarańcza popędzi tam, gdzie będzie się coś działo. I zrobi to, co wskażę im palcem. Wyverny może jeszcze tego nie wiedzą, ale będą po waszej stronie. Z ich magią i moim vurdem zrobimy więcej, niż możecie przypuszczać. Wystarczy, że pozwolicie, bym to ja im przewodził.

– Pozwolimy – parsknął Gard. – Nikomu nie jest to w smak, ale panie dobrze zauważyły, że nie mamy wyboru. To jakiś kompletny absurd, ale co my możemy zrobić? Najważniejsze, by Tarcza się o tym nie dowiedziała, przynajmniej na razie.

– To jakoś będzie dało się zrobić – mruknęła Nihal. – Na pewno nie zdołamy tego ukrywać w nieskończoność, ale może póki sprawa nie przycichnie...

– Co musimy wiedzieć? – Admirał spróbował odprężyć się na krześle, obserwując kręcącego się po pomieszczeniu wyverna. Również szybko zauważył, jak utykał na prawą nogę, lecz powstrzymał cisnące się na usta pytania. – Co potraficie? Czy macie już pomysł na to, kogo należałoby dodatkowo do tego oddziału zwerbować?

– Musicie wiedzieć, że... – Wariat urwał na krótką chwilę. – Musicie wiedzieć, że czasem nie do końca polegam na własnym ciele. Dlatego lepiej, żebym bawił się w dowódcę, nie żołnierza w pierwszej linii. Będę miał parę ograniczeń, jak chociażby to, że nie zdołam posłużyć się magią, ale myślę, że vurdem i runami zdoła się to zrekompensować. Co do reszty...

– Jak to nie zdoła się pan posłużyć magią? – Tym razem wzrok człowieka od razu powędrował w stronę ewidentnie uszkodzonej nogi wyverna. – Czy w jakiś sposób oberwał pan przy... w trakcie w swojej pracy? Czy...

– Nie, nie wtedy. – Wariat zniecierpliwił się zauważalnie, na jego skórze zatańczyły płomienie. – Nieważne kiedy tak właściwie. Z mojej strony magia całkowicie odpada. Ale znam kilka wyvernów, które należałoby zwerbować, więc...

– Dlaczego ta magia odpada? Musimy to wiedzieć, panie Rheyin.

Szlag.

– To nie takie proste. – Ylnether – bo w tej chwili w niewielkim stopniu przypominał już wiecznie rozkojarzonego Wariata, zamieniając się w człowieka poważnego i wręcz zmęczonego – skrzywił się zauważalnie, prostując z widocznym w rysach twarzy bólem. Nikt nie zdołałby przegapić, jak w pewnym momencie przechylił się na prawą stronę ciała, zwłaszcza że większość towarzystwa dobrze już wiedziała, na co zwracać uwagę. – Nie jestem w stanie używać magii, bo... właściwie to używam jej cały czas.

– Nie rozumiem. – Hans Gard bezradnie rozłożył ręce. – Proszę przestać mówić zagadkami, na miłość boską...

– Najchętniej bym wam to pokazał, ale obawiam się, że nie ustałbym na nogach. – Oczy wyverna błysnęły na czerwono. – Kilkaset lat temu, a konkretniej podczas drugiej wojny światowej, zdarzyło mi się odrobinę... namieszać. Mówiąc krótko: ten konflikt w ogromnej mierze był moją winą. Moją i moich demonów. Ale to już moja sprawa. – Westchnął głęboko i ponownie sięgnął po paczkę papierosów, zdając się nie zauważać natarczywych spojrzeń, wiercących mu niemal dziury w ciele. – Dostałem za swoje, uprzedzając pytania. I to tak, że właściwie za cud powinienem uznać, że przeżyłem. Nie mówi mi się o tym łatwo. – Zaciągnął się aromatycznym dymem. Zaklął w myślach, żałując, że nie jest w stanie wypalić garści fajek jednocześnie. Lepkie palce strachu już posmyrały go wzdłuż kręgosłupa, sprawiając, że tkana latami siatka zaklęć zachwiała się na krótką jak mgnienie chwilę.

– Torturowali mnie – warknął wreszcie przez zaciśnięte zęby. – Bawili się mną, chcąc, bym w ten sposób odpokutował za całe zło, za nic mając to, że przez ostatnie dwa lata tego popieprzonego konfliktu sam starałem się wszystko naprawić. Łamali mi kości, miażdżyli, a potem leczyli. I zaczynali od nowa. I tak w kółko, i w kółko... Nie mam pojęcia, ile to trwało. Wystarczająco, bym przestał się regenerować. Nawet wyverny nie są niezniszczalne. Całą magię zużywam na to, żeby stać prosto i nie kwiczeć z bólu, gdy się ruszam.

Na krótką chwilę zapadła ciężka od niewypowiedzianych słów cisza. Pobladła Nihal odruchowo sięgnęła po filiżankę z kawą, pragnąc w ten sposób zamaskować szok, a generał Gard zaklął pod nosem. Minęło zaskakująco wiele czasu, nim stłumionym głosem spytał:

– Co dokładnie panu dolega? Musimy znać takie szczegóły. I czy naprawdę oznacza to, że nie jest pan w stanie korzystać z żadnego okrucha magii?

– Mam przerwany rdzeń kręgowy w trzech miejscach – wycedził Ylnether. Pstryknięciem palców odpalił kolejnego papierosa. Echo prześladującego go co dnia bólu odezwało się we wspomnieniach, zaciskając lodowatymi kleszczami lęku na płucach. Wspomnienie dręczących okaleczony umysł co noc koszmarów zostawiało kwaśny posmak na końcu języka. – Częściowy niedowład prawej połowy ciała po tym, jak rozbili mi łeb. Za którymś razem dokopali się wystarczająco głęboko, żeby uszkodzić mózg. Niestety nie pamiętam za którym, a szkoda. Słabo widzę na lewe oko, właściwie tylko wtedy, gdy jest bardzo widno, bo w tej okolicy czaszka była pęknięta. Jakoś musiało to zahaczyć o nerw wzrokowy. Jestem prawie ślepy, gdy nie naprawiam tego magią. Miałem trzydziestokrotnie łamane żebra i palce prawej dłoni, przedramię i obojczyk na szczęście tylko raz, ale na tyle paskudnie, że byle jak się zrosło. Pilnowali, by się nie zregenerowało. W prawej nodze zmiażdżyli mi kolano. Trzy razy. Kolejne złamania w dwóch miejscach kości udowej. Osiem razy. Goleń jakimś cudem się zachowała. Lewą połowę ciała oszczędzili, sam nie wiem dlaczego. Szczęście w nieszczęściu, bo od urodzenia jestem leworęczny. Do tego możecie dopisać obrażenia narządów wewnętrznych, je na szczęście dało się w miarę ustabilizować. Kości zrosły się źle, ale uprzedzając wasze pytania: nie, nie da się tego naprawić operacyjnie. Sprawdzałem. – Niedopałek zniknął za uchylonym oknem. Wszyscy zamarli, obserwując, jak wysoki mężczyzna pozornie bez wysiłku i śladu wspomnianej choroby przemierza przestrzeń dzielącą go od długiego stołu. Ruszał się z gracją polującego drapieżnika i gdy pilnował przepływającej przez ciało mocy, nic nie wskazywało na koszmar, o którym opowiadał.

– Czy naprawdę nie da się nic...? – Gard umilkł, osadzony w miejscu pałającym gniewem spojrzeniem.

– Myślisz, że naprawdę nie rozglądałem się za pomocą? – wycedził wyvern. – Myślisz, że skazałem się na życie w wiecznym bólu dla przyjemności? Pytałem wszędzie. Wygląda na to, że nasz świat nie dysponuje jeszcze odpowiednią technologią. Może gdyby nie nafaszerowali mnie magią, dałoby się ustabilizować odłamki kości śrubami, pech jednak chciał, że wepchnęli we mnie tyle klątw, że nikt nie jest w stanie ich rozplątać. Nawet ja, z całym swoim doświadczeniem. Szukałem pomocy przez ponad dwie setki lat, przewróciłem Drugi Świat do góry nogami. Nic nie znalazłem. Magia to jedyne, co trzyma mnie w jednym kawałku. Praktycznie każdego dnia muszę odnawiać zaklęcia, co pożera całą moją moc. Jeśli nie chcecie, żebym przemienił się w płaczący z bólu wrak, mogę zaoferować wam jedynie vurda. To i tak o wiele więcej, niż może dać wam ktokolwiek na tej idiotycznej planecie, bo tylko ja umiem się nim posługiwać. I pewnie tak pozostanie. Vurd ma wiele ograniczeń, ale... działa. Wystarczająco, bym dawał radę. A teraz koniec tematu. Nadal chcecie wiedzieć, kogo chcę zwerbować, czy już zmieniliście zdanie?

Zapadła cisza miała konsystencję gęstego kisielu. Nihal zaciskała mocno palce na kubku z kawą, z ledwością powstrzymując ich drżenie. Nie była w stanie ot tak uwierzyć w to, co usłyszała... Cholera, nie, nie była potworem. Nie była pozbawiona współczucia, nic z tych rzeczy. Choć ze wszystkich sił starała się na taką pozorować, w głębi duszy była osobą przepełnioną empatią i na każde nieszczęście reagowała wściekłością i chęcią natychmiastowej pomocy. Z każdym słowem Ylnethera czuła, jak coś zaczyna kłuć ją w okolicy serca...

Współczucie? Przecież ten mężczyzna sam się przyznał, że doprowadził do wybuchu drugiej wojny światowej. Choć minęło już tyle lat, pamięć o tym ogromnym konflikcie wciąż pozostawała żywa w ludzkich umysłach, a okrucieństwo, jakiego dokonywano wtedy każdego dnia, przyprawiało o mdłości. Dlaczego więc nie mogła dopuścić do głosu zdrowego rozsądku, podpowiadającego, że wyvern zasłużył na wszystko, co go później spotkało? Powinien czuć ten ból. Powinien zmagać się z nim do końca swojej wieczności...

A jednak współczuła mu. Martwiła się. Nie chciała się zgodzić na koszmar, z jakim musiał zmagać się w każdej sekundzie. Dlaczego?

– Proszę mówić – powiedziała wreszcie, udając, że nie dostrzega również mocno zaciśniętych szczęk Lei i jej lśniących oczu.

– Dobra. – Wyvern wyrzucił niedopałek przez uchylony bulaj. – Na sam początek chcę tego waszego prekognitę.

– Chcesz Dietricha? – Leah o mało się nie zakrztusiła. – A na co ci...?

– Przekonasz się, malutka wilczyco. – Puścił jej oczko, uśmiechając się krzywo. – Będę musiał ściągnąć tu kilku moich znajomych. Kojarzycie może alchemika Niccolo Bez Nazwiska? Nie? Trzeba będzie to niedopatrzenie naprawić. Przydałby się też Petr, z jego umysłem nic nie może się równać... – Zdawał się mówić jedynie do siebie. Niecierpliwie przemierzał przestrzeń od okna do rozsuwanych drzwi i z powrotem. – Tantal również może być dobrym pomysłem, ten wyvern jest zdrowo pierdolnięty. Własnoręcznie wyciągnąłem go z Tartaru, zrobi dla mnie wszystko. Wiecie w ogóle, w jaki sposób Ithariańczycy zamierzają walczyć? Czy w ogóle zamierzają?

– Ich sposób walki ciężko jednoznacznie określić – westchnął Gard. – Lubią zarówno bitwy na miarę tych średniowiecznych, jak i nowoczesne zmagania w powietrzu. Mają swoje statki kosmiczne, choć my jeszcze z żadnym z nich nie walczyliśmy. Ponadto jakiś czas temu wykradliśmy im... pewien artefakt, lecz nie wiemy, co to takiego może być. Być może dobrym pomysłem byłoby, gdyby pan zbadał ten przedmiot.

– Nie jestem cudotwórcą. Ale mogę rzucić okiem na to coś. – Potrząsnął głową, w ostatniej chwili powstrzymując się od dodania czegoś jeszcze. Nie, to nie był najlepszy moment na wspominanie o tych... ważniejszych przyjaciołach. I ostatecznej granicy własnych możliwości, która mieściła się znacznie dalej, niż ktokolwiek z zebranych mógł przypuszczać. – Myślę, że dobrą myślą byłoby również sprowadzenie tutaj brata pani kapitan.

– Mojego brata? – jęknęła Leah. – A na co nam on? Po co chcesz go do tego mieszać?

– Przydałby się ktoś taki, jak on. Czegokolwiek bym o nim nie mówił, chłopak jest kurewsko uzdolnionym iluzjonistą. Nawet mnie zdołał wykiwać, i to całe dwa i pół raza.

– Dlaczego pół? – wyrwało się Sylwii.

– Bo sam zorientowałem się, że mnie wkręca. Przeklęty dzieciak...

– Ale zaraz – przerwała im Nihal, znowu unosząc się ze swojego miejsca. – Co nam po kolejnym nieśmiertelnym wilkołaku? Wilkołaki przecież nie potrafią posługiwać się magią. Ani tym bardziej tworzyć iluzji, jak twierdzicie.

– Wilkołak? – Ylnether wyglądał na szczerze zaskoczonego. – Przecież Leah nie jest wilkołakiem, tylko półdemonem. Nie mówiła wam?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro