Epilog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

6 lat później...


Sarah


Czarne jak węgielki oczy w pełnym skupieniu spoglądały w moje. Z początku nieruchome powieki miarowo zaczęły drgać, a razem z nimi niebywale długie, ciemne rzęsy. Coraz bardziej wybałuszone ślepia zaczęły zalewać się łzami, a wokół tęczówek uwidoczniły się krwistoczerwone żyłki. Bezsprzecznie staczały nierówną walkę, a cicha rywalizacja zdawała się wykraczać poza ramy zdrowego rozsądku. Wilgotna powłoka zabłyszczała tak wyraźnie, iż zdołałam dojrzeć w niej własne odbicie. Ten nieprzejednany wzrok zapłonął żywą iskrą, aż w końcu...


– Ha! Mrugnąłeś. – Wymierzyłam w niego palcem.

– No maaamo... – Opuścił w zrezygnowaniu ramiona Brandon. – Chyba nigdy z tobą nie wygram.

– Wygrasz! Idzie ci coraz lepiej! – pochwaliłam szczerze. – Ale jeśli chcesz iść na łatwiznę, to lepiej pograj z tatą, on mruga po dwóch sekundach.


Brandon zachichotał, zgadzając się z moimi słowami.


Mój wspaniały syn skończył w tym roku 12 lat. Zaczęłam dostrzegać w nim wyostrzające się, młodzieńcze rysy i pierwsze symptomy dorastania. Przyglądając się wnikliwie detalom ukrytym w obrysie jego twarzy, potrafiłam stwierdzić, że gdy dorośnie, będzie piekielnie przystojnym mężczyzną. Zresztą już teraz doczekał się kilku wielbicielek w swojej klasie, co w ogóle nie było dla mnie dziwnym zjawiskiem. Jednak nie tylko jego wygląd stanowił czynnik przyciągający, lecz przede wszystkim wielkie, wręcz niemieszczące się w klatce piersiowej serce.


Adopcja Brandona od dawna snuła się za nami jak cień, który tylko czekał na odpowiedni moment, aby na dobre zagościć w naszym życiu. Prawdę mówiąc, już wtedy, gdy poznaliśmy chłopca, pokochaliśmy go z Charliem od razu i w mgnieniu oka połączyła nas z nim niewytłumaczalna więź. Jednak dopiero pewna sytuacja zmusiła nas do podjęcia realnych kroków w kierunku przysposobienia. Ojciec Brandona zmarł, kończąc żywot w podobny sposób, co jego żona- przedawkowując heroinę. W tamtym momencie z tytułu śmierci opiekuna sytuacja prawna dziecka wyklarowała się na tyle, iż postępowanie adopcyjne stało się zdecydowanie łatwiejsze. Brandonem zaczęła interesować się rodzina zastępcza, lecz kiedy się o tym dowiedzieliśmy, przygniótł nas niewiarygodny ciężar rozpaczy. Poczułam, jakby ktoś chciał wyrwać mi z serca ukochaną istotę i zabrać ją na wieczne nieoddanie. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie tego, że prawdopodobnie już nigdy więcej go nie zobaczę. Tak się złożyło, że Charliego prześladował ból w podobnej skali, dlatego z pełną powagą zapytaliśmy Brandona, czy chciałby z nami zamieszkać, a co za tym idzie, stać się naszym dzieckiem. Powiedział, że o niczym innym nie marzył, więc nie czekając długo, rozpoczęliśmy niezbędne czynności. Na nasze szczęście wspomniana rodzina wycofała się, torując nam tym drogę do pozytywnego rozwiązania sprawy. Jak można było się spodziewać, proces adopcyjny nie należał do szybkich i łatwych, jednak w końcu Brandon oficjalnie został naszym synem. Udało się nawet zmienić mu nazwisko, a że sam wyraził taką chęć, stał się Brandonem Verrier. Nasza córcia Dalia miała już 3 lata, kiedy ni stąd, ni zowąd dorobiła się starszego brata.


Dalia, która rosła pod moim sercem już podczas weselnego dnia, dumnie objęła stanowisko córeczki tatusia. Gdy Charles po raz pierwszy wziął ją na ręce i przytknął do swojej nagiej klatki piersiowej, wiedziałam, że tak się stanie. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia i od razu spłynęła na niego ojcowska miłość. Wybraliśmy dla niej eteryczne imię nie tylko z powodu tego, że przypominała prześliczny wiosenny kwiat. Zdecydowaliśmy się na nie również ze względu na znaczenie. Dalia była boginią przeznaczenia, a co więcej, w języku hebrajskim oznacza gałązkę, która usilnie kojarzyła nam się z choinką i wtłoczonym jej fragmentem na szklanych tabliczkach z przysięgą małżeńską. Aktualnie Dalia miała już 5 lat i właśnie odbywała lekcję pływania w przydomowym basenie pod czujnym okiem taty.


– Mamo... – Skrzywił się Brandon. – Chyba strasznie spuchły ci stopy.

– No cóż, niestety tak bywa w 38 tygodniu ciąży kochanie.

– Ugh! – Stęknął. – A właśnie mamo, czy mógłbym być z tobą i z tatą przy porodzie? Chciałbym zobaczyć, jak mój brat się rodzi.

– Och, jesteś taki kochany. – Pogłaskałam go po twarzy. – Wiesz co, bardzo doceniam twoje chęci, ale będzie lepiej, jak zostaniemy z tatą sami. Poród to ciężka przeprawa, dlatego wolałabym, żebyś poczekał na nas z Dalią u babci Helen, dobrze?

– No w sumie masz rację, mógłbym zemdleć, jak to większość facetów na filmach. – Roześmiał się.

– No właśnie, a kto wtedy przyjmie poród, jeśli lekarze zajmą się cuceniem ciebie? – Zażartowałam.


Po pięciu latach nadszedł czas na kolejnego potomka rodziny Verrier. Tym razem w dozie zniecierpliwienia oczekiwaliśmy przyjścia na świat syna. Brandon, choć kochał Dalię i miał w stosunku do niej bratersko-opiekuńcze uczucia, to jednak brakowało mu męskiego pierwiastka. Kiedy więc dowiedział się, jaka będzie płeć dziecka, zareagował bardzo przychylnie, nie kryjąc swojej nieokiełznanej euforii.


Okres, który upłynął od ślubu, obfitował w szereg zmian, jedynie nasza miłość pozostała nienaruszonym kruszywem. Nie opuszczało mnie wrażenie, że założenie rodziny tylko umocniło więź pomiędzy mną a Charliem. Między matczynymi powinnościami, z pomocą męża udało mi się dokończyć rozpoczęte dawno temu dwa kierunki studiów. Sądziłam, że będę musiała wystartować z nauką od nowa, jednak ku mojemu zdziwieniu uczelnia pozwoliła mi na kontynuację. Ukończyłam z sukcesem oba kierunki, zdobywając zarówno tytuł z psychologii, jak i wokalistyki. Nie dokonałabym tego, gdyby nie nieoceniona pomoc Charliego, który odciążał mnie przy małej, gdy musiałam zakuwać na zaliczenia. Pamiętam ten wzruszający moment, gdy na rozdaniu dyplomów z dumą patrzył na mnie, trzymając naszą córkę na rękach.


Gdy tylko Dalia podrosła zatrudniłam się w szkole i objęłam posadę nauczycielki muzyki. Nie był to jednak pełen etat, więc zaczęłam pracować dodatkowo jako psycholog, a moją specjalizacją stało się pomaganie kobietom, które padły ofiarą przemocy. Uznałam, że jestem już na tyle silna, by móc się z tym mierzyć, a swoje doświadczenia przekuć na coś pożytecznego. Nieustannie towarzyszyła mi myśl, że nikt nie zrozumie tych dziewczyn tak dobrze, jak ktoś, kto sam tkwił w tym bagnie po uszy.


Oczywiście nie mogłam pozwolić na to, żeby zabrakło mi czasu dla dzieci z Domu Dziecka. Mimo że dzięki mojemu rozwodowemu datkowi ośrodek dorobił się dodatkowego skrzydła i zatrudnił profesjonalną kadrę opiekunów i terapeutów, to i tak nie potrafiliśmy odpuścić sobie składania wizyt. Wiele dzieci, w tym Bianka, a nawet Abigail znalazły domy i zostały adoptowane. W placówce pojawiały się jednak wciąż nowe dzieci. Brandon sam z własnej nieprzymuszonej woli wyraził chęć odwiedzania tego miejsca razem z nami. Nie dało się ukryć, że te pachnące dawnym domem mury, nadal stanowiły cząstkę jego dzieciństwa, więc przychodził tutaj chętnie, tym razem jednak pomagając nowym wychowankom w zaaklimatyzowaniu się. Wraz z Charliem byliśmy z niego bardzo dumni, że z własnej inicjatywy zdecydował się nieść pomoc dzieciom podobnym do siebie.


Wspominając Dom Dziecka, przeszyła mnie niebotyczna tęsknota za Panną Welch. Niespełna rok temu pewnego wieczora zasnęła w swoim gabinetowym fotelu i już nigdy się nie obudziła. Nad ranem znalazły ją opiekunki, obserwując wypisany na jej twarzy miraż wiecznego snu. Dusza cioci wzleciała wysoko i oplotła się ciepłem, którym w trakcie życia zarażała innych, lecz jej ciało pozostało zimne na zawsze. Śmierć kolejnej bliskiej osoby całkowicie mnie załamała. Dom Dziecka jakby opustoszał, wypełniając się nabrzmiałą pustką. Cztery ściany pozbawione dźwięku jej szczebioczącego głosu wymierzyły mi bolesny policzek. Męczyłam się długo, aby wyjść z żałoby po odejściu Betty. Cholernie mi jej brakowało. Straciłam ważną istotę, która była mi jak matka i jak przyjaciółka. Kierowała mną wściekłość, że jej organizm nie wysłał nam żadnego ostrzeżenia, abyśmy mogli się przygotować na ten potworny cios. 


Teraz jednak staram się wyciągać pozytywy z tego, co udało nam się dokonać. Świadomość, że byłam dla niej jak córka, zdawała się być maleńkim plastrem na moje rany. Nieco uspokajającą myślą była także jej radość z powodu poprowadzenia mnie do ołtarza. Była zachwycona faktem, że pod jej skrzydłami i pod dachem Domu Dziecka rozkwitło uczucie, które przyniosło mnie i Charlesowi szczęśliwe zakończenie. Razem z mężem pragnęliśmy uhonorować jej ważną postać. Panna Welch nie miała bliskiej rodziny, więc na pogrzeb przyjechały tylko dalekie kuzynki. Postanowiliśmy opowiedzieć im historię miłości Betty i Toma, który lata temu zginął na Pacyfiku, a ona całe życie za nim tęskniła. Poprosiliśmy ich o zgodę na to, aby rozsypać jej prochy właśnie w oceanie. Rzecz jasna graniczący z Nowym Jorkiem Ocean Atlantycki nie był Pacyfikiem, ale przecież tysiące kilometrów dalej w pewnym momencie każdy z nich mącił swoje wody. Kierując się ową symboliką, wzięliśmy łódź i wypłynęliśmy, rozsypując po drodze pył, który pozostał po ukochanej cioci, w nadziei, że w końcu połączy się z miłością swojego życia. Ten gest zdjął ze mnie, choć odrobinę żałobnego ciężaru. Wiedziałam, że teraz, po całych wiekach rozłąki nareszcie mogą być razem, a ona w końcu odnalazła spokój i szczęście u boku ukochanego.



*****************************************


Charles


– Jeszcze kilka lekcji i będziesz pływać jak prawdziwa syrenka – zapewniłem córkę.

– Będę syreną, będę syreną! – wykrzyknęła, gdy wyjąłem ją z wody.

Mała nawet nie pozwoliła mi się wytrzeć, tylko od razu pobiegła prosto do piaskownicy, w mgnieniu oka oblepiając swoje drobne ciałko piachem. Na ten widok pacnąłem się w czoło, jednak pozwoliłem jej kontynuować zabawę. Dzisiejszego dnia słońce grzało jak w Meksyku, zatem nie groziło jej przeziębienie. Podszedłem do mojej pięknej żony, która w obecnym stanie promieniała. W blasku jej brzemiennej aury rozkwitało nowe życie. Brandon dołączył do Dalii, przy okazji nakładając jej na głowę kapelusik. Podziwiałem to, jak bardzo troskliwym był bratem. Cały mokry położyłem się na ławeczce i oparłem głowę o uda Sary.


– Ej! Pomoczysz mnie! – Pisnęła.

– Przyda ci się trochę ochłody. – Poruszyłem figlarnie brwiami.


Przytknąłem ucho do brzucha i usłyszałem przelewanie, a także dźwięki tajemniczych manewrów. Po chwili jednak bez ostrzeżenia dostałem kopa w policzek.


– O rany, jeszcze się nie urodził, a już ojca bije? – udałem oburzenie.

– Chyba zasili szeregi miejscowej drużyny futbolowej. Strasznie mnie kopie ten mały gościu. – Zaśmiała się i wytarła mokre krople, które spływały mi z włosów na twarz.


Dźwignąłem się z pozycji leżącej, by znaleźć się naprzeciwko Sary. Chciałem ją o coś zapytać, ponieważ trapiła mnie jedna niezałatwiona kwestia.


– Przemyślałaś sprawę imienia kochanie? Już czas zdecydować. – Pogłaskałem jej policzek.

– Nie wiem. – Toczyła kręgi na brzuchu. – A ty co myślisz?

– Wiesz dobrze, co myślę. Możemy nazwać go John, ale to ty znosisz trud ciąży i porodu, dlatego uważam, że ostatnie zdanie należy do ciebie.

– Naprawdę chciałbyś go tak nazwać? – szepnęła, a w jej oczach zalśniły łzy. Doskonale wiedziałem, że odkąd dotarło do nas, że to będzie chłopiec myślała o tym imieniu tak samo intensywnie, jak i o samym bracie. – Wiesz, oczywiście, że brałam to pod uwagę, ale... boję się. Boję się nazwać go tym imieniem, bo nie powinno się nadawać imion po zmarłych, a po drugie, nie chcę go narażać taką symboliką na podobny los.

– Na pewno tak nie będzie, ale rozumiem, skąd wynika twój lęk. W takim razie mam na to rozwiązanie. Możemy mu dać to imię jako drugie. Popatrz chociażby na mnie, przecież też odziedziczyłem Laurent po ojcu. Sądzę, że drugie miejsce, to bezpieczne miejsce.


Zagryzła usta i uśmiechnęła się.


– Dobrze, tak zróbmy. Podoba mi się ten kompromis.

– A żeby całkiem pozbawić cię lęku o jego przyszłość, możemy go nazwać Aiden – bogaty w szczęście.

– Aiden John Verrier – szepnęła rozmarzona. – Idealnie.


Nachyliłem się nad sporych rozmiarów brzuchem i pocałowałem go czule.


– Czekamy na ciebie Aiden John. Wszyscy już cię kochamy malutki.

– No właśnie, wychodź już, bo mama chciałaby móc się schylić do własnych stóp. A właśnie, stopy. Popatrz na nie, znowu upodobniły się do parówek. – Stęknęła.

– Jest gorąco, to normalne, nie przejmuj się tym.

– Chciałabym już urodzić. Mam wrażenie, że wszystkie organy podjechały mi do gardła. Już nie wspomnę o tym, że wyglądam okropnie.

– Hej. – Ująłem jej twarz w dłonie. – Nosisz moje dziecko, nie możesz być już piękniejsza. – Pocałowałem ją namiętnie, udowadniając, że wciąż tak samo mi się podoba i wciąż tak samo ją kocham.

– Uwielbiam cię mój blondasku. – Cmoknęła w czubek mojego nosa.

– A ja ciebie hiszpańska piękności.

– Ekhem. – Chrząknął Brandon, odrywając mnie od pieszczot. – Tato, pograsz ze mną na cztery ręce?

– No pewnie synu.

– Tylko otwórzcie okno, żebym słyszała. – Rozchmurzyła się Sarah. – A ty Charlie wytrzyj się najpierw, zanim usiądziesz do tego pianina.

– Na mokrych klawiszach też trzeba się nauczyć grać. – W odpowiedzi rzuciła we mnie poduszką, więc razem z Brandonem zaczęliśmy uciekać w stronę domu.


Biegnąc w kierunku budynku po miękkiej, zielonej trawie przypomniało mi się nasze poprzednie lokum. Apartament na Manhattanie przestał nam wystarczać, kiedy nasza rodzina zaczęła się powiększać. Było za małe już wtedy, gdy na świat przyszła Dalia, a w momencie, w którym pojawił się Brandon, natychmiast trzeba było szukać nowego gniazda do życia. Wyprowadziliśmy się na przedmieścia Nowego Jorku, by osiąść na spokojnych, zacisznych wzgórzach Queensboro, z dala od zgiełku 5th Avenue. Teraz mieszkaliśmy w piętrowym domu z ogrodem i basenem, korzystając z uroków oddalonego od aglomeracji osiedla. Jedynym minusem stał się dojazd do pracy, ale nawet ta trudność nie była w stanie odebrać mi radości dotyczącej posiadania własnego podwórka.


W kolektywie ciągłych zmian doszło do metamorfozy kolejnej ważnej części mojego życia, jaką było prawo. Zrezygnowałem z poprzedniego miejsca pracy, by otworzyć się na nowe perspektywy. Wszedłem w spółkę z dwoma znajomymi prawnikami, by podjąć się wyzwania prowadzenia własnej kancelarii adwokackiej. Nadal rozwijałem się w materii finansów, jednak dopiero teraz, gdy stałem się wspólnikiem i współzałożycielem prężnie działającej firmy, czułem się w pełni spełniony zawodowo.


Ostatnio zauważyłem, że mój syn zaczął już powoli dorastać, w związku z tym narzuciłem sobie presję, aby być przy nim jeszcze bliżej. Trudne etapy nadciągały jak burzliwe chmury, dlatego chciałem, aby miał we mnie oparcie, szczególnie że wcześniej był pozbawiony rodzicielskiego zainteresowania. Z rozrzewnieniem wspominałem dzień, kiedy to po raz pierwszy, nieśmiało zwrócił się do mnie „tato", a ja poczułem się niesłychanie wyjątkowo. W tamtej chwili zrozumiałem, że przestałem być wujkiem, a stałem się prawdziwym ojcem. To bezcenne, niespotykane uczucie, kiedy wiesz, że zdobyłeś zaufanie i miłość dziecka z adopcji. Brandon, jak większość dzieci po przejściach zmagał się z kilkoma problemami, jednak zapewniliśmy mu stałą opiekę psychologa. Sami również mocno go wspieraliśmy i byliśmy naprawdę dumni z tego, jak sobie radzi i jak świetnie się rozwija. Fakt, iż pokochał Dalię, jak rodzoną siostrę czynił mnie jeszcze bardziej szczęśliwym.


Tak jak obiecałem lata temu, tak zrobiłem- nauczyłem Brandona grać na pianinie. W takie leniwe, rodzinne dni jak ten, lubiliśmy siadywać przy instrumencie, który niegdyś podarowała mi Sarah. Technika na cztery ręce jednak najbardziej przypadła synowi do gustu, w związku z tym grywane wspólnie utwory niekiedy zamieniały się w prawdziwą wirtuozerię. Nawet Dalia próbowała naśladować brata w muzycznych poczynaniach, dlatego sprawiłem jej mały, dziecięcy keyboard, aby mogła ćwiczyć poprzez zabawę. Przyglądając się swojej rodzinie, doszedłem do wniosku, że stworzyliśmy muzyczny gang z prawdziwego zdarzenia.


Otworzyłem okno, tak jak prosiła Sarah i wychyliłem przez nie głowę.


– Ten utwór dedykujemy Sarze Verrier, na poprawę samopoczucia i humoru – krzyknąłem, a ona rozciągnęła usta w uśmiechu.


Rozstawiliśmy nuty, podzieliliśmy się częściami utworu i już po chwili spod naszych palców wybrzmiały tony dobrze znanej mnie i Sarze ballady. „Can't help falling in love" Elvisa Presleya nosił w sobie tyle wspomnień, że aż zakłuło mnie w żołądku. Symfonia dawnych lat wciąż uosabiała żywe zwierciadło przeszłości. Z każdym dotkniętym akordem w mojej pamięci przesuwały się urwane fragmenty kadrów tych pięknych i tych znojnych pór roku. Dzisiaj, grając tę melodię u boku swojego syna, nie mogłem czuć większego szczęścia. Przepełniała mnie wdzięczność za to, co mam. Dzieliłem życie z kobietą, która wciąż była dla mnie całym światem i największą miłością. Ukochana podarowała mi też córkę, która wcieliła się w rolę kolejnego oczka w głowie. Dzięki Sarze udało nam się adoptować Brandona. Dzięki wsparciu żony zdołałem również przebrnąć przez trud otwarcia kancelarii. A teraz w niecierpliwieniu oczekiwałem na syna, który jeszcze wyraźniej rozświetli oblicze naszej rodziny. Muszę przyznać, że rola ojca przypadła mi do gustu, a tym bardziej rola męża. W obu tych odsłonach starałem się być jak najlepszy i miałem wrażenie, że chyba mi to wychodzi, ponieważ zwrotnie otrzymywałem tyle samo miłości, co dawałem.


*****************************************


Sarah


Nieobca melodia dotarła do hordy głęboko ukrytych wspomnień. Łzy wymknęły się spod moich powiek, by niezauważenie przemknąć po policzkach. Te zagubione krople stały się dowodem na to, iż ciężkości dawnych emocji nawet dziś nie sposób zważyć.


– Mamusiu, dlaczego płaczesz? Boli cię brzuszek? – zainteresowała się Dalia.

– Nie myszko, mama płacze z radości – odparłam, ocierając mokre ślady zbiegające po twarzy.

– Myślałam, że płacze się tylko ze smutku. – Przechyliła głowę, przyglądając się wnikliwie moim oczom. Objęłam dłońmi jej drobną buzię, podziwiając, jak bardzo przypomina Charlesa. Mała, słodka blondyneczka była kropka w kropkę podobno do taty. Jedyne, co odziedziczyła po mnie to kilka cech charakteru.

– Człowiek płacze z różnych powodów, Dalio. Może płakać ze smutku, ale może tak płakać wtedy, kiedy odczuwa niesamowite szczęście i miłość.


Pomyślałam, że człowiek uzewnętrznia swoje emocje również dlatego, że zbyt długo w życiu musiał być silny. Tego jednak jej nie powiedziałam, bo była jeszcze za mała, aby zrozumieć głębię tej myśli.



– Aaa, teraz rozumiem. – Pokiwała głową. – Idę do piaskownicy. Gdybyś jednak zaczęła płakać ze smutku, to zawołaj mnie, mamo.

– Oczywiście, tak zrobię. Dziękuję za twoją troskę. – Założyłam jej złoty kosmyk za ucho.


Chłopcy zeszli z góry i zbliżyli się do mnie. Charlie od razu spoczął przy moim boku i pogładził po odkrytym ramieniu, doskonale wiedząc, co przed chwilą czułam.


– Pięknie graliście. Jesteście niesamowici, powinniście założyć kapelę.

– Lepiej nie, mielibyśmy za dużo fanek – rzekł Charlie, wypinając klatkę piersiową.

– Totalnie. – Parsknął śmiechem Brandon.


Rozmowę przerwał nam chłopak, który właśnie przejeżdżając rowerem przez osiedle, wrzucił na naszą posesję gazetę. Zważywszy na to, iż jednym z ulubionych zajęć Brandona było czytanie każdego dostarczonego egzemplarza New York Times'a i USA Today, z brawurową prędkością pognał w stronę płotu.


– Co tam dziś? – spytał Charlie.

– New York Times! – ucieszył się Brandon, a jego oczy zalśniły na widok ulubionej prasy.


Po chwili jednak umilkł, dokładnie analizując okładkę.


– Mamo, kto to jest Henry Collins? – zapytał, nie kryjąc zaciekawienia.


Te słowa przeszyły mnie na wylot jak sztylety. Ich ostrza cięły mgłę myśli, dokopując się do zakamarków pogrzebanych historii. Spojrzeliśmy na siebie z Charliem wymownie, szukając w swoich twarzach treści wspólnej odpowiedzi.


– To jest... nowojorski biznesmen – wyjąkałam. W przyszłości opowiemy Brandonowi o naszych przejściach związanych z tym człowiekiem, ale z pewnością nie w tej chwili. – A dlaczego pytasz?

– Bo tutaj jest napisane, że umarł.

– Co takiego? Pokaż. – Zszokowana wyciągnęłam ręce w stronę magazynu.


Bankructwo i upadek nowojorskiego rekina. Niespodziewane samobójstwo Henry'ego Collinsa.


Właśnie tak brzmiał tytuł, którego pogrubiona czcionka zaczęła razić mnie w oczy.


Zmarszczyłam brwi, nie mogąc uwierzyć, w to, co właśnie przeczytałam. Przystawiłam kartkę ekstremalnie blisko twarzy, by upewnić się, czy to nie żart. Przez moje ciało przetaczały się bardzo skrajne emocje i nie potrafiłam ubrać ich w żadne konkretne szaty. Nie słyszałam o Henrym od bardzo dawna i nie znałam żadnych aktualnych nowinek na temat jego życia. Charlie przechwycił ode mnie druk, pozostawiając moje zesztywniałe dłonie w powietrzu. Grymas jego twarzy podpowiedział mi, że on również nie potrafił uwierzyć własnym uszom.


Brandon, widząc nas zaczytanych, postanowił zająć się czymś innym. Po chwili przyniósł kamerę i zaczął filmować bawiącą się Dalię, a także wszystko, co zdołał dostrzec wokół siebie.


– Z tego artykułu wynika, że nawarstwiły się jego problemy finansowe i nie potrafił wyjść na prostą ze swoimi machlojami. Popadł w długi, bo powierzył interesy nieodpowiednim ludziom. Prawdopodobnie stracił kontrolę nad majątkiem. Nałożyły się na to jego jakieś kłopoty prywatne niewiadomego pochodzenia. Piszą, że znaleźli go martwego w... wannie w jednym z hoteli w Los Angeles.

– W wannie? – Na myśl o własnej próbie samobójczej w tej samej scenerii zadrgały mi powieki. Zastanawiałam się, czy ta zbieżność miejsc cokolwiek oznacza, czy był to zwykły przypadek. – A zostawił może jakiś list z wyjaśnieniami?

– Tutaj nic takiego nie napisali, więc wątpię. Może on wcale się nie zabił, tylko ktoś mu w tym pomógł? Przecież tylu ludziom zalazł za skórę... – Gdybał mąż.

– Nie, Charlie... ja wiem, że on naprawdę to zrobił.

– Skąd taka pewność? – Zmrużył oczy.

– Tydzień temu, kiedy byłam na grobie Johna, znalazłam tam zwinięty w rulon, wbity w ziemię komiks Marvela. Mówiłam ci o tym, pamiętasz?

– Pamiętam. I co w związku z tym?

– Oprócz nas tylko Henry wiedział o Marvelu. Jestem pewna, że nigdy nikomu o tym nie wspominałam.

– To znaczy, że... – Opuścił gazetę na kolana.

– To może znaczyć, że jednak planował samobójstwo, skoro przyszedł się pożegnać i rozprawić się ze starymi sprawami. Może w końcu przemyślał swoje życie. Może doszedł do jakichś wniosków... Nie sądziłam, że miał jakiekolwiek wyrzuty sumienia, ale widocznie przed śmiercią to się zmieniło. Już sama nie wiem. – Przemasowałam nerwowo swoje skronie.

– Ciężko stwierdzić. Tak czy siak, karma go dopadła i zatopiła w nim swoje kły.

– Na to wygląda... – odparłam zamyślona.


Z powodu usłyszanego tekstu zaczęłam analizować elementy życiowej układanki. Przez wszystkie lata małżeństwa widziałam odbicie Henry'ego w spektrum różnorakich zaburzeń. To, że był chorym psychicznie dewiantem, stanowiło przejrzystą oczywistość. Teraz gdy zostałam psychologiem, byłam tego jeszcze bardziej pewna niż przedtem. Zatem pozostała do wyjaśnienia kwestia na płaszczyźnie duchowej. Powiadają, że nikt z nas nie jest w pełni zły lub w pełni dobry. Podobno nie istnieją ludzie czarno-biali. Może postanowił choć raz w życiu zdjąć z siebie maskę potwora i właśnie wtedy przyjść na cmentarz i zostawić po sobie ślad pod postacią porzuconego komiksu? Może w tamtej jednej chwili zdołał poczuć... prawdziwą skruchę? Może chociaż raz zakłuło go skamieniałe, bezwzględne serce, gdy przypomniał sobie, jak potraktował Johna i mnie? I dlaczego do opuszczenia ziemskiego padołu wybrał akurat wannę? Czy to miał być jakiś komunikat wysłany w moją stronę, czy to tylko nic nieznacząca kompilacja przypadków?


Jedyne, czego zdołałam się o nim dowiedzieć kilka lat temu, to fakt, iż Nicole urodziła mu córkę. Plotki opowiadały o tym, jak tatusiowanie znudziło się mu, prędzej niż przewidywano. Owszem, kupił dom byłej kobiecie i dziecku, zapewnił im finanse, a mała siłą rzeczy stała się wyczekanym przez Henry'ego dziedzicem fortuny. Jednak jak zwykłe wytarł ręce pieniędzmi i zniknął z ich życia, pozostawiając Nicole samotną matką, a dziecko pokrzywdzoną istotą. No właśnie- córka. Przecież musiał coś do niej czuć. Choć odrobinę. Kiedy wziął ją na ręce, musiało zadrżeć mu serce. Nawet psychopaci i słynni zbrodniarze wojenni mieli swoje córeczki, do których żywili jakieś emocje. Z Henrym musiało być tak samo. A może tylko tak mi się wydaje, bo sama nie potrafię niczego nie czuć? Nie miałam pojęcia, dlaczego tak bardzo się nad tym wszystkim zastanawiam. Henry był okrutny dla mnie i dla całego świata i patrząc szerzej nawet dla samego siebie. Samobójstwo mogło wynikać z tego, że stracił majątek, który stanowił dla niego najważniejszy skarb. Skoro utracił to, na czym mu najbardziej zależało i nie potrafił się podnieść z kolan, postanowił ze sobą skończyć. Mimo wszystko jednak odwiedził grób Johna. Jestem pewna, że to był on. A jeśli tam przyszedł, to nasuwa się kolejne pytanie- czy zrozumiał, jakie krzywdy nam wyrządził? Tego nie wiem i z pewnością już nigdy się nie dowiem...


Charlie przerwał moje refleksje odgłosem darcia gazety. Zgniótł ją porządnie, formując w kulkę i wyrzucił do pobliskiego śmietnika. Przytulił mnie bardzo mocno do siebie i pocałował w policzek.


– Nawet jeśli to był on, to nic nie znaczy. Co nam po zakończeniu, skoro całe przedstawienie było do bani?

– Wiem, to nie wymaże tego, co było. To nie sprawi, że zatrą się ślady po jego okrucieństwach. Ja tylko zwyczajnie zastanawiam się nad tą całą sytuacją. Cóż, los bywa niesamowicie przewrotny. Henry zawsze sądził, że jest panem życia, a tym razem to życie postawiło but na jego szyi, nie przestając go dusić.

– To wszystko już za nami. On już nigdy nie wróci, już nie będzie więcej nas niepokoił.

– Patrzymy wyłącznie wprzód. Płyniemy tylko z prądem, już nigdy pod prąd. – Przebiegła po mnie fala niewypowiedzianej ulgi.

– Popatrz na nich – szepnął, wskazując Brandona nagrywającego wygłupy Dalii przed kamerą, która zanosiła się śmiechem z powodu własnej głupawki. Charlie położył ciepłą dłoń na moim brzuchu i pogłaskał go delikatnie.

– Udało się nam. Mamy wszystko, o czym marzyliśmy.


Charles miał rację. Fortuna odwróciła się w naszą stronę i wykupiła wszystkie cierpienia, płacąc za nie bezcenną walutą. Wszystko, co złe odeszło w zapomnienie. Dziękowałam losowi za Charlesa, Brandona, Dalię i całą naszą rodzinę. Dziękowałam za to, że było mi dane podzielić kilka pięknych chwil z Panną Welch i podopiecznymi z Domu Dziecka. I dziękowałam także za cud kolejnej ciąży. Zamknęłam oczy, zastanawiając się, jaki będzie Aiden John. Czy będzie podobny do mnie? A może odziedziczy te nasycone zielenią oczy po swoim wujku? Może więzy krwi przekażą mu po nim odwagę i niezłomność? Czy będzie dobrym człowiekiem jak on? Czy będzie miał tak samo nieskazitelne serce? Zagubione łzy opuściły moje ciało, zraszając rozgrzaną słońcem skórę.


– Masz rację. Mamy już wszystko. Tak bardzo się cieszę, że jesteście...


*****************************************


Charles


Upojony miłością przytulałem Sarę, zaciągając się zapachem gęstych włosów. Głaskałem czule jej brzuch, przesyłając przez skórę dawkę ciepła mojemu synkowi. Wiatr wywiał z kosza kawałek podartej gazety i przeturlał go po trawie, definitywnie zamykając rozdział Henry'ego w naszej księdze życia. Czy mogłem być bardziej szczęśliwy, mając dokładnie to, o co tak zawzięcie walczyłem?


Zawiła droga życiowa pozwoliła mi odbyć kilka niesamowicie ważnych lekcji:


Bez zderzenia ze smutkiem nigdy nie będziemy w stanie poczuć pełni prawdziwego szczęścia. Bez doświadczenia strat, nie dowiemy się, co tak naprawdę jest cenne. Bez przekopania morza szczątek nie będziemy w stanie rozpoznać, czym jest jedyny w swoim rodzaju skarb. Miłość zdobyta w trudzie zostaje trwała na wieki. Człowiek, dla którego ryzykowaliśmy wszystko, pozostaje najważniejszy na zawsze. Wyjątkowa więź jest w stanie przetrwać największy huragan i przepłynąć przez bezmierne może łez. Jeżeli nadal wyczuwamy pod skórą puls, to znaczy, że mamy jeszcze szansę, by wstać i spróbować.


Patrzyłem ze wzruszeniem na bawiące się na podwórku dzieci i wiedziałem, co będę chciał im przekazać w przyszłości. Nauczę ich tego samego, czego nauczyłem się wraz z Sarą podczas naszej trudnej, życiowej przeprawy. Jednakże zwieńczając te najważniejsze prawdy, chciałbym im uświadomić to, co niegdyś powiedziała mi mama, kiedy pewnej nocy przyszedłem wytrzeć swe oczy brzeżkiem jej swetra:


„Pamiętajcie. Dopóki trwa życie, dopóty trwa nadzieja."



__________________KONIEC________________



Kochani! Po prostu nie mogę uwierzyć, że to już koniec Golden Cage... Jestem całkowicie poruszona, rozbita i zapłakana. Nie wierzę też, że udało mi się dokończyć książkę, chociaż tę zasługę należy przypisać także Wam. Bez waszego wsparcia, motywacji i aktywności nigdy nie zdołałabym wykrzesać z siebie takiej siły. Zatem fakt, iż dopłynęliśmy do mety, zawdzięczam Wam!

Jeśli jest coś, co wam się spodobało w zakończeniu, jak i w całej książce, będzie mi niezmiernie miło się o tym dowiedzieć. Być może jest coś, co zapadło Wam w pamięć- bohater, scena, rozdział, motyw? Jestem bardzo ciekawa wszystkich waszych opinii i uwag.

Najważniejsze wątki wyjaśniłam i pozamykałam, oprócz jednego. Wątek Henry'ego pozostawiam otwartym, po to, abyście samodzielnie mogli wysnuć swoje wnioski, dokonać własnego osądu jego osoby, jak i jego odejścia. Interpretacja należy do Was.

Nie chciałam tutaj pod rozdziałem się rozpisywać, dlatego bardzo zachęcam, zerknijcie jeszcze do kolejnej części. Tam znajdziecie podziękowania i garstkę ważnych informacji ode mnie.

---->

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro