Rozdział 25 Senne epitafium

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Charles

Suknia mroczna jak czarny woal, powłóczy za nią nieskończony materiał. Czy mnie słyszysz? Wilgoć, zwiędłość, czeluść. Jest przepiękna, lecz tak bardzo smutna. Próbuję do niej podbiec, lecz wciąż się oddala. Szmer, świst wieczorową porą. Poczekaj, Saro! Niewidzialna siła spycha mnie na bok. Strome schody zamczyska, niedające objąć się wzrokiem. Barokowe freski, groza. Niepokój siada na moich barkach. Pośród mgieł, zatracona mogiła. Sczerniałe wierzby szumią w oddali. Rozdarte chmury karmią nas deszczem. Kruki czarne jak upiorna noc, zawodzą żałosną pieśń. Zimno. Blada mierność oplata jej ciało.

Nagle rozjaśnia się dziedziniec. Piękno, błysk, zielona trawa. Bosymi stopami przedziera się dzielnie przez zagonek mięty. I znów odziana w suknię, tym razem białą. Blask jej lica mruży moje oczy. Oślepiająca łuna światła. Słońce błogosławi jej śliczną twarz. Zrywa z szyi sznur ciasnych pereł. Niepomierna suknia owija się wokół. I chłopiec. Mały, lecz nie... już większy. Odpoczywają razem na polanie. Śpiewa cichutko... murmurando. Pod sążnistym dębem, nieśmiertelny cień. Biegnę do nich, lecz dobiec nie mogę. Mistyczna siła blokuje moje ciało. Krzyczę, lecz nie słyszą. Echo. Stąpam ostrożnie, ale nadal w miejscu. Uśmiech. Spokój bije od nich obojga. Łapią się za dłonie. Mieniący się haft splata im ręce. Zrywam baldach dmuchawca, który chcę jej podarować. Nie mogę się poruszyć. Ona odwraca się na chwilę i macha mi na pożegnanie. Szklany sufit. Czuję, że to koniec. Wiatr przelatuje przez moją głowę, chłodny przeciąg. Znika jak mydlana bańka, rozmywa się w powietrzu. Tren jej sukni opada na trawę lekko niczym pawie pióro...


Obudziłem się ze snu całkowicie zmieszany. Zazwyczaj nie przywiązywałem wagi do sennych zjawisk, lecz dzisiaj? W tej iluzji towarzyszyło mi fizyczne uczucie strachu, zupełnie tak, jakbym utracił w życiu coś najważniejszego. Miałem wrażenie, jakby ktoś wypełnił moje wnętrze pustką i odtąd już nic nie mogło się ze sobą poskładać. Grunt pod moimi stopami zachwiał się niebezpiecznie. Niepewność upierdliwie kąsała moje myśli. Nie opuszczało mnie też zatrważające poczucie tęsknoty, z którym nie potrafiłem sobie poradzić. Czy ten sen to jakiś znak? Czy to ostrzegawczy, złowrogi zwiastun? Miałem nadzieję, że nie, aczkolwiek nie przypominam sobie, abym wcześniej miewał tak realne koszmary. I choć miraż nie wydawał się stop-klatką wyrwaną z horroru, to jednak wepchnął mnie w otchłań niewyjaśnionego przerażenia. Próbowałem przekonać samego siebie, że to był tylko dziwny, nic nieznaczący sen...


W miarę wybudzania się ze śpiącego letargu większość kadrów opuściło moją wyobraźnię, lecz poczucie lęku nadal kurczowo trzymało w szponach żołądek. Przewróciłem się na drugi bok i przez uchylone drzwi sypialni dojrzałem choinkę, a raczej jej truchło. Była końcówka lutego, a ona nadal tkwiła pośrodku salonu niczym samotna, operowa diva, nad którą zgasł ciepły poblask światła. Mimo iż wszystkie igły zdążyły już opaść, a samo drzewko pożółknąć i tak trzymałem je w mieszkaniu. Owszem, wyglądało jak strach na wróble, ale nie przeszkadzało mi to. Chciałem zachować je przy sobie jako symbol naszej przepięknej nocy. Swoją obecnością podsycała zew minionych wydarzeń. Za każdym razem, kiedy wlepiałem tępy wzrok w suche już witki, ogarniała mnie niebotyczna nostalgia.

Moje myśli lewitowały w przestworzach, tworząc kompletny zbiór wspomnień, owinięty żelazną wstęgą. Pamiątki tamtych momentów tkwiły w głowie niczym obrazy oprawione w bogato zdobione ramy. Z przejęciem przypominałem sobie tamten wyjątkowy wieczór, kiedy nieśmiało przestąpiła próg mieszkania, a opuściła je dopiero późnym rankiem. Trzymałem ją w ramionach całą, jedną, długą noc. Pod sufitem unosił się zapach płomiennej bliskości. Po raz pierwszy odkryłem owiane tajemnicą ciało. Była tak piękna i tylko moja. Ile bym dał, żeby jeszcze choć raz niespodziewanie zapukała w te drzwi.


Leniwie zwlekłem się z łóżka. Gdyby nie sprawa, którą musiałem doprowadzić sukcesywnie do końca, chyba wcale nie wstałbym z wyra. Była niedziela, więc brakowało mi powodu, aby wtopić się w królestwo żywych. Nie miałem żadnych planów, nikt nigdzie na mnie nie czekał. Gdyby Sarah była obok, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Po nieprzespanej, pełnej gorących pieszczot nocy przygotowałbym jej śniadanie. Obudziłbym czułym pocałunek w czoło. Subtelnie dotknąłbym jej rumianego policzka i aksamitnej szyi, która z pewnością odpowiedziałaby mi dreszczem. Odkryłbym pościel, pod którą leżałaby naga. Wtuliłbym głowę w jej piersi, chłonąc temperaturę rozgrzanego snem ciała. Po śniadaniu udalibyśmy się na spacer, z niecierpliwością wyszukując pierwszych oznak nadchodzącej wiosny. Niespokojny, nowojorski wiatr rozwiewałby jej włosy, które niesfornie wysunęłyby się spod różowej, wełnianej czapki. Na oczach wszystkich przechodniów odgarnąłbym kosmyki z twarzy i złożył słodki pocałunek na jej cudownych ustach. Śmiało złapałbym drobną dłoń i dumnie poprowadził przez park, bez wstydu, bez obaw i bez strachu. Później objąłbym ją ramieniem i zabrałbym na romantyczny obiad, podczas którego beztrosko popijalibyśmy czerwone wino, barwiąc przy tym swoje języki. Uśmiech nie schodziłby z naszych ust ani na chwilę, a nasze dłonie pozostałyby złączone w nierozerwalnym węźle oddania.


Gdy zaczęłoby się ściemniać, udalibyśmy się nad marinę, na której po raz pierwszy zetknęliśmy swoje usta. W drodze powrotnej wciągałbym ją w najciaśniejsze uliczki, oddając się tam namiętnym pocałunkom. Wieczorem obejrzelibyśmy ulubiony film. Leżelibyśmy pod kocem, trzymałbym ją mocno w swoich ramionach, napawając się ekstazą bliskości. Frywolnie bawiłbym się jej czarnymi, falowanymi włosami, owijając nimi swoje palce. Oczywiście nie wyłapałbym z filmu zbyt wielu szczegółów, ponieważ cały czas spoglądałbym na zafrasowaną twarz Sary. Znajomość końcówki melodramatu także nie należałaby do moich mocnych stron, gdyż cała uwaga koncentrowałaby się na ukochanej. Czekałbym tylko na to, aż ekran stanie się całkowicie zaciemniony i wtedy z pewnością zacząłbym inicjować to, co dwoje zakochanych uwielbia robić późną porą. I znów wpadałby w sidła mojej miłości i oddała mi się z przyjemnością. I tak spędzilibyśmy kolejną noc, karmiąc swoje najskrytsze tęsknoty.


Tak cholernie pragnąłem przestać już marzyć, snuć wymyślne wizje i przywoływać non stop te same wspomnienia. Zamiast tego chciałem realnie mieć ją przy sobie na zawsze. Gdyby w końcu tak się stało, już nigdy nie wypuściłbym jej z rąk. Uklęknąłbym przed nią z ważnym pytaniem i zabrałbym w najdłuższą podróż zwaną życiem. Prawda była taka, że jedyne uniwersum, w którym powinniśmy żyć, to nie wczoraj i nie jutro, lecz dzisiaj...


Miałem cel. Miałem motywację. Od ziszczenia swoich wyobrażeń dzieliło mnie niewiele. Pułapka, którą zastawiłem na Henry'ego, zaczęła mieć ręce i nogi. Brakowało mi jedynie kilku transakcji i wiary Sary w realność moich poczynań. Obmyślałem jeszcze kwestię finansowania Johna. To okazało się najtrudniejszą częścią całej tej sprawy. Miałem nadzieję, że przyparty do muru Henry nie przerwie finansowej opieki nad chłopcem, nie zniszczy mojej kariery, a Sarę polubownie zostawi w spokoju. Jednakże efekt jego działań do samego końca pozostanie niepewny. Mimo wszystko musiałem zaryzykować i zagrać va bank. Każde podjęte działanie wydawało się lepsze niż tkwienie w niezmiennej, dobijającej gehennie.


Po niedawnej, zatrważającej sytuacji, gdzie opatrywałem rany mojej jedynej, ciężko było mi dojść do siebie. Okrutne obrazy zdewastowanego ciała prześladowały mnie całymi dniami. Gdy tylko zamykałem oczy, widziałem zabrudzone waciki, które zmywały zatęchłą już krew z ran na plecach. Bezradność, która wtedy mną miotała, rozerwała moje serce na strzępy. Już nigdy nie chciałem czuć się tak beznadziejnie. Gdybym tylko posiadał magiczny pstryczek cofający czas, nie doszłoby do tych makabrycznych scen... Nie mogłem pozwolić, aby to kiedykolwiek miało szansę się powtórzyć. Jeśli mój misterny plan się powiedzie, wtedy Henry już nigdy nie skrzywdzi Sary. Pragnąłem uczynić wszystko, aby była bezpieczna. Zdawałem sobie sprawę, że zapłacę za to słoną cenę, ale Sarah była warta największych wyrzeczeń.


Nie byłem pewien, co oznaczały ostatnio wypowiedziane przez nią słowa: „Nie mam już więcej czasu". Zdawało mi się, że wynikały one z kompletnej niemocy i braku chęci na dalsze oczekiwanie rozwiązania sytuacji. Martwiłem się o nią przeraźliwie, kiedy z bliska lustrowałem jej mętne tęczówki, które nie przypominały już tych samych co kiedyś. Jej oczy straciły dawny blask, a wola walki uleciała jakby pod postacią mgły. Zszargane nerwy, całkowite załamanie i zranione ciało manifestowały chęć poddania się. Każdy dzień mojej zwłoki, przez który ona musiała tkwić w czterech ścianach piekieł, doprowadzał mnie do szewskiej pasji. Nie chciałem nawet sobie wyobrażać, jak bardzo musi się bać. Nie mogłem wyrazić na to zgody, dlatego pracowałem jeszcze intensywniej, aby dopiąć swój plan na ostatni guzik i w końcu zacząć nowe życie...


*****************************************

Sarah

Nie chciałam, żeby mnie taką widział. Czułam się wtedy jak upodlony, opluty, wrak człowieka, którego duszę spowił szron. Charlie nie zasłużył na to, aby obmywać moje rany. Nigdy nie zapomnę niezmierzonego bólu, który wylewał się z jego zaszklonych oczu. Próbował zachować fason, starał się być dla mnie oparciem, lecz ja widziałam jego uczucia na wskroś. Mową ciała usiłował zamaskować to, co dojrzałam w jego źrenicach niczym w przejrzystym zwierciadle. Mój najdroższy cierpiał katusze, a ja po raz kolejny byłam tego powodem. Ten widok zabolał mnie bardziej niż porozrywana, pulsująca skóra pleców. I znów niespodziewanie wkroczył na cierpiętniczą ścieżkę, którą kroczyłam od lat. Nie powinien dołączać się do mnie i przedzierać się przez cierniste pagórki mojego życia. Wyrzuty sumienia świszczały w mi głowie niczym porywisty wiatr. Dudniący dźwięk lęku uderzał o ściany tętnic, czyniąc moje oblicze wynędzniałym.


Tamtego feralnego dnia ujrzałam w jego tęczówkach otchłań niepomiernej rozpaczy, która po usłyszeniu prawdy pchnęłaby go do czynów, których później by żałował. Spodziewałam się tego, że po informacji o gwałcie mógłby postradać resztkę zmysłów i dopuścić się głupstwa, które kosztowałoby go nawet utratę wolności. Wyobrażałam sobie, jak wielkiej dostałby furii, gdyby tylko dowiedział się o tym, co dokładnie zrobił mi Henry. Nie widziałam żadnego sensu w tym, aby dokładać mu rewelacji, skoro i tak miał związane ręce.

Choć Henry krzywdził mnie od lat, to właśnie po ostatnim gwałcie i pobiciu coś we mnie pękło. Właśnie wtedy powiedziałam sobie „dość" i w zaledwie jednej chwili stałam się innym człowiekiem. Czułam, że moje serce obrosło pleśnią, której nie da się pozbyć w żaden humanitarny sposób. Czyszcząc pokój z wymiocin i śladów przemocy, przypomniało mi się, co Henry szepnął mi do ucha na odchodne. Powiedział, że jestem piękna, gdy się boję... Kiedy skrzywdził mnie ostatnim razem, moja dusza uleciała przez niedostrzegalny, uchylony lufcik. Do tej pory próbowałam utrzymać swoje życie w garści, lecz teraz jego okruchy przelatywały mi przez palce, a ja nie byłam już w stanie ich pozbierać. Po mojej głowie biegały tylko smętne myśli nakłaniające mnie do rychłego wypisania się z tej męczarni. Nie byłam już w stanie przekonywać samej siebie, aby tu zostać. Nie potrafiłam już funkcjonować. Postanowiłam, a właściwie nie ja, tylko przebiegła dziwka depresja, że nie zostanę w tym domu, w tym łóżku, z tym człowiekiem ani chwili dłużej. Z całego serca kochałam Johna i Charlesa, ale dla nich też byłoby lepiej, gdybym odeszła. Po ostatnim nawarstwieniu zdarzeń, jedyne co jawiło się przed moimi oczyma to ciemna kurtyna, która powoli domykała przede mną obraz świata. Obserwowałam siebie jakby z góry, ryjąc ostrzem przemyśleń swoje epitafium:


To ja, Sarah, dziewczyna pochowana w grobie własnych lęków i traum. To ja, kobieta, która kochała i była kochana, choć jedynie przez chwilę. To ja, ktoś, kto kochał zdecydowanie za mocno. To ja, dziewczyna obsesyjnie trzymająca w garści życie brata, który jako jedyny pozostał jej na tym świecie. To ja, zbutwiała dusza, której godność wyrzucono do kosza. To ja, zwykła jednostka, która próbowała tylko przetrwać, lecz nie podołała próbie czasu. To ja, cierpiętnica z wyboru, która jedyne czego pragnęła, to zdjąć ciężar z barków najbliższych. To ja, kobieta odarta ze złudzeń, która nie wzniesie toastu kieliszkiem ambrozji. To ja, naiwny cień, który nie ujrzy już wielu wschodów i zachodów słońca. To ja, mimoza więdnąca przy każdym raniącym mnie poniżeniu. To ja, krucha istota, którą złamano z łatwością, zupełnie tak, jak depcze się leśny chrust. To ja, drżące serce, które starało się, jak mogło, które dało tyle, ile potrafiło dać...


– Pani Collins? – Wyrwał mnie z letargu ciepły ton głosu pani doktor.

– Tak, przepraszam, może pani powtórzyć? – spytałam z wyraźnie zagubioną miną. Przez moment zapomniałam, że siedzę na lekarskiej kozetce.

– Dopytywałam panią o te prześladujące myśli samobójcze. Jak pani ocenia intensywność ich występowania? Czy pojawiają się one codziennie, czy sporadycznie? Czy występują bez powodu, w przypadkowych momentach, czy może podczas trudnych wydarzeń?

– Pojawiają się codziennie, od nowego roku nawet kilka razy dziennie. Cały czas, niezależnie od tego, z jaką sytuacją się spotykam. – przyznałam z trudem, przerywając tym sznur jej pytań. Nie cierpiałam mówić o swoich słabościach. Zawsze musiałam być silna, więc zdjęcie maski przed obcą kobietą stanowiło dla mnie nie lada wyzwanie.

– Rozumiem. Upewniam się tylko przed postawieniem finalnej diagnozy.

– Mówiąc w skrócie, myślę o tym nieustannie, a właściwie nie ja, lecz to coś, co mną owładnęło... – Spuściłam wzrok na podłogę, łapiąc przy tym zawieszenie.

Poprawiła okulary na nosie i zaczęła coś notować. Było mi obojętne, co tam nabazgrze. Chciałam tylko dostać leki, żeby wreszcie móc odetchnąć i być w stanie zasnąć. Marzyłam tylko o chwili odcięcia. Moje gałki oczne zdawały się płonąć żywym ogniem z winy niewyspania.

– Pani Saro, po dogłębnej analizie pani stanu i po podsumowaniu naszych spotkań, z pewnością mogę tutaj powiedzieć, że cierpi pani na depresję, nerwicę lękową oraz zaburzenia snu.

– Trzech muszkieterów. – Zaśmiałam się sarkastycznie. – No cóż, to było nieuniknione – dodałam.

– Oczywiście przepiszę pani stosowne leki. Będzie to antydepresant, lek wspomagający sen i coś ziołowego, tak doraźnie na uspokojenie w ciągu dnia.

– Dziękuję pani doktor, o to mi chodziło. – Natychmiast zerwałam się na równe nogi i zaczęłam się ubierać.

– Proszę pani, proszę mnie posłuchać. To nie są cukierki i tutaj nie ma żartów. To są leki, z którymi trzeba uważać. Proszę ich nie traktować jak magiczną tabletkę na rozwiązanie problemów. One mają wspomagać, wyciszyć i pomóc poradzić sobie z trudnymi emocjami. Najbardziej potrzebna i wskazana jest tutaj terapia.

– Okay, okay, w porządku, będę pamiętać. – Wyrwałam receptę z jej rąk i pognałam do wyjścia.


Nie ulega wątpliwości, że pani doktor miała rację. Jednak prawda była taka, że terapia nie miałaby dla mnie sensu. Nie mogłam w swoim życiu niczego zmienić, a właśnie to położenie było przyczyną mojego załamania nerwowego. Nie miałam jak wymiksować się z obligatoryjnego małżeństwa, nie byłam w stanie wyrwać z serca Charliego, nie mogłam przestać wspierać brata. Zatem skoro nie miałam możliwości tego wszystkiego zmienić, na czym polegałoby to leczenie? Naiwnie wierzyłam, że z pomocą magicznych fasolek moje życie będzie się kulać do przodu. Jednak najsmutniejsze było to, że ja w ogóle nie miałam siły już dłużej żyć. Ogarnął mnie całkowity mrok. Wszystko stało się totalnie obojętne. Nie umiałam dojrzeć swojej przyszłości, nawet tej najbliższej. Nie czułam strachu, stojąc przy krawędzi tarasu, nie czułam obaw, przechodząc przez ulicę bez uprzedniego rozejrzenia się. Umarłam w środku. Mediana uczuć wykazywała bilans spisany na straty.

*

Od ostatniego spotkania z psychiatrą minęły trzy tygodnie. Nieubłaganie zbliżał się koniec lutego, a ja przez ten czas dzielnie zażywałam przepisane mi leki. Co z tego, że po nich czułam się nieco spokojniejsza, skoro i tak tkwiłam w niezmiennej beznadziei. Depresja nie znała litości dla takich miernot jak ja. Zmierzałam już ku innemu światu, gdzie w oddali słychać było nawołujące mnie głosy. Nie miałam już sił na dalszą walkę i kolejne upokorzenia. Tylko ktoś, kto przeżył to, co ja, mógłby to zrozumieć. Nierozerwalny krąg wydarzeń zespolił się ze sobą już na dobre. Byłam odcięta, skazana na osaczenie przez przeklętego męża. Traciłam kontakt z rzeczywistością. Mary przeszłości napadły mnie, kiedy weszłam w ciemną uliczkę ryzykownej gry umysłu. Dni, które następowały po sobie, były wyzwaniem, którego stanowczo nie chciałam podejmować. Zdawało mi się, że każdy krok w tył i każdy krok w przód powodował lawinę niespodziewanych konsekwencji. Gnuśna pętla zaciskała się na mojej szyi. Szept w mojej głowie podpowiadał mi, że lepiej odejść raz, a porządnie, niż żegnać się co chwilę na nowo.


Układałam sobie w głowie scenariusz tego, jak wyglądałaby rzeczywistość, gdyby mnie zabrakło. Być może Henry w końcu otrząsnąłby się z bycia gnojem i wziąłby na barki moje odejście. Istniała szansa, iż wtedy zrehabilitowałby się, kontynuując pomaganie Johnny'emu, który według moich przypuszczeń mógł niebawem zgasnąć. Nawet jeśli nie, to przez lata zebrałam tyle pieniędzy, że wystarczy mu na jakiś czas. Charles z pewnością cierpiałby przeokropnie, ale myślę, że nie mniej niż cierpi teraz, tkwiąc w cholernej pułapce razem ze mną. Byłam świadoma, że jego ból w końcu minie, zatarty przez wartki strumień upływającego czasu. Wtedy nareszcie mógłby zacząć spokojne życie u boku normalnej kobiety. Prawda była taka, że dopóki byliśmy blisko siebie, dopóty zawsze znaleźlibyśmy sposób, aby się spotkać. I znów niepotrzebnie ciągnęlibyśmy tę relację w nieskończoność, zamrażając tym cenny czas Charlesa, który nieubłaganie przelatywał mu przez palce.


Wiedziałam, że byłby zdolny zrujnować całą swoją karierę tylko po to, żeby się ze mną związać. Jak dotąd zawsze pociągało mnie to, że kompletnie tracił dla mnie głowę, ale w tej sytuacji tego było za wiele. Musiałam chronić go przed nim samym, ponieważ nie podjąłby teraz rozsądnych, przejrzystych decyzji. Był zaślepiony miłością, co dałoby skutek odwrotny w przyszłości. Po jakimś czasie żałowałby, że zaprzepaścił wszystko dla mnie, a ja do końca życia miałabym wyrzuty, że dopuścił się nieodwracalnych błędów z mojego tytułu. Żadna gąbka nie byłaby w stanie zatrzeć śladów złych wyborów. Właściwie swoim desperackim czynem powinnam wyprzedzić ruchy Charlesa, aby nie zdążył zejść na nieodpowiednią ścieżkę.


Za grosz nie wierzyłam w niecny plan Charliego, nad którym tak zażarcie pracował. Wykazał się naiwnością, sądząc, że zdołałby wygrać z Henrym. Ten człowiek dysponował znajomościami, a pieniądz rządził jego światem. Charles nie zdawał sobie sprawy z tego, że Henry naprawdę nie ma skrupułów, a jego konszachty sięgają najwyższych władz państwowych. Jeszcze nie urodził się taki cwaniak, który mógłby go zaszantażować. Gdyby nawet, przecież od razu usunąłby Charlesa, jeśli nie ze środowiska to i z powierzchni ziemi. Dla tego bydlaka ludzkie odruchy stanowiły obcy grunt. Obawiałam się, że omotany miłością do mnie Charles nie brał pod uwagę nieobliczalności Henry'ego i nie był świadom tego, na co się porywa. Każde wejście na teren mojego męża groziło wysokim prawdopodobieństwem zagryzienia na śmierć. Dla niego liczyła się tylko przewaga nad innymi i życie obfite w niekończące się pokłady mamony. Skrycie liczyłam na to, że moja śmierć odmieni Henry'ego, a Charlesa uchroni przed nieodwracalnymi błędami.


Tęgi ból rozchodził się po mojej klatce piersiowej, kiedy przywoływałam na myśl dzieci. Nie chciałam zostawiać ich samych na tym przeklętym padole, ale widziałam innego wyjścia. Miałam nadzieję, że chociaż obecność Charlesa zrekompensuje im brak mojej bliskości... Poza Charliem, Johnem i dzieciakami nie miałam już nikogo, zatem nikt inny nie zauważy mojego zniknięcia. Sądziłam, że powinnam odejść w taki sam sposób, w jaki żyłam – po cichu, bezdźwięcznie, tak bardzo niezauważenie...

*

Postanowiłam, że po raz kolejny spróbuję zobaczyć brata. Pomimo obietnic składnych przez pielęgniarki nie widziałam go od 24 grudnia, a lada moment miała rozpocząć się wiosna. Oczekiwanie na spotkanie z braciszkiem wydawało się trwać wieki. Notorycznie nie chcieli mnie do niego wpuszczać, tłumacząc sytuację tym, że John przebywa w izolatce. Zdecydowałam jednak, że podejmę kolejną próbę złożenia mu wizyty.


W drodze do ośrodka również dopadły mnie dręczące przemyślenia. Doszłam do wniosku, że po śmierci rodziców wpadłam w sidła chorej miłości do brata. Nic dziwnego, skoro tylko on był jedynym, żyjącym członkiem mojej rodziny. Od zawsze panicznie bałam się go stracić, lecz odkąd tyle dla niego poświęciłam, strach narastał z dnia na dzień. Jego najdłuższa jak dotąd infekcja tylko upewniała mnie w tym, że nie będzie już z nim lepiej. Nawet jeśli jakimś cudem z niej wyjdzie, to i tak nie wróci do pełni świadomości. Pogrążony w chorobie John nie rozpoznawał już, kto właściwie go odwiedza. Nie zorientuje się, jeśli mnie zabraknie, ani nie zweryfikuje, czy przy jego łóżku siedzę ja, czy ktoś inny. Nie wyobrażałam sobie doczekać dnia, w którym nie będzie mi dane ująć jego chłodnej, chudziutkiej dłoni. Nie będzie mi też dane spijanie chłopięcego uśmiechu z jego ust, który zawsze rozświetlał moją krętą drogę. Chyba nie miałam w sobie tyle sił, żeby przeżyć ten najgorszy w życiu dzień, kiedy to wieko niewielkiej trumienki zamknie się na moim oczach, a grząska ziemia pochłonie jego drobne ciało. Płatki białych lilii opadną cichutko, a ja nie będę w stanie ich pozbierać.


– Dzień dobry, chciałabym w końcu zobaczyć mojego brata. John Cervántez – oznajmiłam, czując już, że ta konwersacja nie będzie należeć do najmilszych.

– Dzień dobry. Tak jak już wielokrotnie mówiłam, nie możemy pani do niego wpuścić – rzekła oschle kobieta z recepcji o nieco większej tuszy, która zwykła mnie witać za każdą moją wizytą.

– Przychodzę tutaj od końca grudnia. Proszę was tylko o to, abyście pozwolili mi go zobaczyć, a wy nadal robicie o to problem?

– John miał infekcję, której wynikiem jest sepsa. Każda bakteria może go zabić. Do takiej sytuacji chce pani doprowadzić, wchodząc do izolatki? – Uniosła karykaturalnie brew.

– Oczywiście, że nie, ale przecież mogę zobaczyć go przez szybę, albo ubrać skafander.

– Takie rzeczy są niedozwolone, a szyb nie ma w gabinecie izolacyjnym. John w tym momencie nie ma żadnej odporności, jest bardzo słaby. Cierpi na niewydolność wielonarządową. Walczymy o niego każdego dnia. Tylko odpowiednio zabezpieczony personel ma z nim styczność.

– Rozumiem, w jak poważnym jest stanie, ale nie rozumiem tego, że nie chcecie znaleźć żadnej możliwości, abym mogła zobaczyć go, choć na moment.

– Każda bakteria, niewidoczna dla pani oka może mu zaszkodzić. Sepsa to nie przelewki, pani Collins. – Trwała przy swoim.

– Zdaję sobie sprawę z tego, czym jest sepsa, ale nie wyjdę stąd, dopóki się czegoś o nim nie dowiem. – Skrzyżowałam ręce na piersi i usiadłam na najbliższym krzesełku. Nigdy nie byłam tak niemiła, ale tym razem popchnęła mnie do tego desperacja.

– Pani Collins, zapewniam, że John jest pod najlepszą opieką. Proszę nam zaufać, wszystko jest pod kontrolą.

– Jak mam wam ufać, nie widząc go? – żachnęłam się.

– Chyba nie chce pani mieć go na sumieniu, nie stosując się do naszych zakazów? – zasugerowała.

– Oczywiście, że nie chcę mu zaszkodzić. Chcę tylko w jakiś sposób na niego zerknąć, upewnić się jak wygląda i... – Wielka gula stanęła mi w gardle.

– Dobrze, zaraz do pani przyjdę – burknęła zirytowana, a jej sylwetka po chwili zniknęła za zakrętem śnieżnobiałego korytarza.

Nie było jej chyba ze dwadzieścia minut. Gdy w końcu wróciła, podała mi zdjęcie z polaroida, na którym widniała śpiąca postać Johna podłączonego pod aparaturę. Wyglądał jak aniołek, który spokojnie odpoczywa na obłoczku. Bałam się przeraźliwie, że ujrzę jeszcze bardziej wychudzone ciało, jednakże ku mojemu zaskoczeniu jego sylwetka nie uległa większym zmianom.

– Widzi pani, wszystko jest w porządku, ale cały czas jest nieprzytomny – tłumaczyła kobieta.

Może to tylko głupie zdjęcie, ale w jakiś sposób mnie uspokoiło.

– Ile to jeszcze potrwa? W sensie ten stan? – zapytałam już z większym opanowaniem.

– Nie wiemy. Teraz podajemy mu nowy antybiotyk i będziemy go obserwować. Cierpliwości, pani Collins. – Włożyła dłonie w kieszenie białego fartucha i uśmiechnęła się kwaśno.


Mój brat kompletnie nie kontaktował. Obawiałam się, że rozmowa przed świętami mogła być tą ostatnią. Tą, podczas której wykazał się resztkami sił. Wykonując w drodze powrotnej rachunek sumienia, doszłam do wniosku, że zrobiłam dla Johna wszystko, co mogłam. Dźwignęłam na barki tyle, ile byłam w stanie wytrzymać. Jednak każdy człowiek ma swoje granice, po których przekroczeniu nie istnieje możliwość odwrotu. Moje życie było jak płomyk, który Henry zdmuchnął z łatwością, niczym świeczki z urodzinowego tortu. Cierpiętniczy los, wieczna walka o każdy dzień, pobicia, gwałty i upokarzanie wyznaczyły swój limit. Niekończąca się tęsknota za Charliem i niezrozumienie sytuacji Johna stały się dla mnie nierozwiązalną enigmą. W mojej przyszłości brakowało miejsca dla nich dwóch. Powinnam zatem wybrać jednego, ale to stanowiło dla mnie całkowicie niemożliwą abstrakcję.


Kiedy wróciłam do domu, Henry oznajmił mi, że zaczyna planować swoją marcową imprezę urodzinową. Nie byłam w stanie wyzbyć się myśli, że już mnie na niej nie zobaczy. Ciężko racjonalnie wytłumaczyć stan, w jakim się znalazłam. Głęboka depresja niczym zdradliwa hipokrytka majaczyła po cichu i pchała z chęcią w ramiona kostuchy, nie wyjaśniając, po co i dlaczego. Podsuwała mi rozwiązanie na srebrnej tacy, które wydawało mi się korzystne dla wszystkich. Zepchnięta z impetem w czeluści nicości, znalazłam się w ociemniałym zaułku. Ślepa uliczka nie posiadała furtki, nie istniał już żaden plan „B". W dalszym ciągu mogłam zniszczyć najbliższych, pozostawiając w ich życiu kataklizm. Łódź, na której płynęłam, szykowała się do utonięcia. Na pokładzie nie było żadnego kapitana, który heroicznie przejąłby stery i uratowałby mnie przed zderzeniem z górą lodową.


Miałam wrażenie, że sam los jest zgodny z obranym przeze mnie planem. Henry zamierzał jutro wyjechać do LA z przyjacielem prokuratorem. Z racji tego, że wybierali się na rozgrywki golfowe późnym popołudniem, a wieczorem miała się odbyć impreza samców alfa, dawało mi to całą wolną noc dla siebie. Wiedziałam, co muszę uczynić, ale najpierw powinnam wszystko wyjaśnić. Przez cały dzień snułam się po domu, porządkowałam w głowie myśli, aby jak najlepiej przelać je na kartkę papieru. Byłam winna Charlesowi wyjaśnienia. Musiałam wytłumaczyć mu powód podjętej decyzji, ale także odpowiednio ułożyć słowa, aby o nic się nie obwiniał. Pragnęłam złożyć na jego ustach pocałunek pożegnania. Przepełniała mnie płonna nadzieja, że kiedyś zrozumie i kiedyś będzie skłonny mi wybaczyć...


____________________________________________

Kochani! Czy pamiętacie rozdział 1, w którym poznajemy bohaterów właśnie na przyjęciu urodzinowym Henry'ego? Dzień później Sarah poznała Charlesa. Od tamtych chwil minął rok. Nieświadomy nadchodzących zdarzeń Henry snuje przygotowania do kolejnej imprezy, a Sarah i Charles stoją na krawędzi niebezpiecznego rozdroża.

W najbliższych rozdziałach możecie spodziewać się nie tylko kulminacji pewnych zdarzeń, ale także niespodziewanych zwrotów akcji. Myślę, że to, co niedługo się wyjaśni, może was totalnie zaskoczyć. Mam nadzieję, że przejdziecie przez te trudniejsze rozdziały razem ze mną. ❤

Czy Charles zdąży wdrożyć w życie swój plan, zanim Sarah zrobi sobie krzywdę? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie w kolejnych dwóch częściach... 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro