Rozdział 28 Przełęcz beznadziei

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Charles

Niestety.

Pani Collins zmarła.

Bardzo nam przykro.

Nic więcej nie mogliśmy zrobić.

Proszę przyjąć wyrazy współczucia...


Przelękniony wybudziłem się z letargu, który zaserwował mi sen na jawie. Moim ciałem wstrząsnęło tak mocno, że omal nie zleciałem z krzesła. Przetarłem oczy dłońmi, próbując przywrócić trzeźwość umysłu. Potężny strach na moment zsunął się z barków, gdy uświadomiłem sobie, że te słowa były tylko ułudą. Zrozumiałem, iż moja świadomość wyruszyła w głęboki niebyt. Siedziałem w poczekalni już tyle godzin, że ze zmęczenia zacząłem tracić zmysły. Gdzieś tam, za ścianą moja ukochana walczyła o życie, a ja nie mogłem już nic zrobić. I kiedy zdawało mi się, że nad wszystkim panuję i odzyskuję kontrolę nad swoim życiem, stało się najgorsze. Dlaczego się tego nie domyśliłem? Dlaczego temu nie zapobiegłem? Uświadomiłem sobie, że miałem przed sobą całe spektrum czerwonych flag, a kompletnie nie zwróciłem na nie uwagi. Nawet ostatni sen ostrzegał mnie przed tą tragedią, lecz ja byłem zbyt skupiony na obnażeniu kłamstw Henry'ego. Chęć doprowadzenia sprawy do końca spowodowała, że wciąż wybiegałem w przyszłość, a nie zauważyłem tego, co działo się tuż obok mnie. Czułem się kompletnie załamany. Moje życie legło gruzach w ciągu jednej chwili. Tak cholernie się bałem. Pragnąłem, aby któryś z medyków wstrzyknął w moje rozedrgane żyły solidną dawkę znieczulenia.


Oparłem łokcie na swoich kolanach i obiema rękami podtrzymywałem głowę, która zdawała się ważyć mniej więcej tyle, co syzyfowy głaz. Przekrwione od płaczu oczy ledwo zdobywały się na to, aby poddawać powieki mruganiu. Wbiłem wzrok w podłogę wyłożoną linoleum, jednak gdzieś w polu widzenia dostrzegałem stopy osób krzątających się po korytarzu szpitalnego oddziału ratunkowego. Gdy tylko przymykałem oczy, w wyobraźni wciąż wyświetlał się przerażający kadr, kiedy wyjmowałem z wanny bezwładne ciało Sary. Miałem wrażenie, że ten widok wyrył w mojej pamięci trwały ślad, po którym pozostanie niezasklepiona blizna. Pragnąłem o tym zapomnieć, ale to było całkowicie niemożliwe. W projekcji tej kliszy wyciągałem ją z wody wciąż i wciąż, jakby ten traumatyczny krąg nie miał zamiaru się przerwać. Pomyślałem, że to cud, że nie zdążyła osunąć się na tyle, aby zanurzyć usta i nos. Poskutkowałoby to nagłym odcięciem dopływu powietrza. Udusiłaby się.


W pewnym momencie z zamyślenia wybił mnie stukot znajomo podbitych butów. Właściciel owego obuwia przeszedł cały korytarz, pozostawiając w przestrzeni charakterystyczny dźwięk, aż w końcu zatrzymał się przy mnie. Nieobce, pieprzne perfumy podrażniły moje nozdrza. Z wysiłkiem podniosłem głowę i z trudem uniosłem wzrok, czując ból rozchodzący się po wnętrzu oczodołów. Gdy to uczyniłem, moje spojrzenie skrzyżowało się z mrożącym krew w żyłach wzrokiem Henry'ego. Jego kamienna twarz bezpardonowo wysłała mi sygnał, że za moment znajdę się w korowodzie niewygodnych pytań. Mięśnie jego żuchwy drgały szalenie, zupełnie tak, jakby ktoś raził je prądem. Skrzydełka nosa poruszały się pod wpływem przyspieszonego oddechu. Zdawałem sobie sprawę, że nikt nie wybawi mnie z tego fatalnego położenia. Nadszedł czas, aby stawić czoła temu, co i tak było nieuniknione. Sposób, w jaki mi się przyglądał, nasuwał na myśl tylko jedno – on wie. Obstawiałem, że właśnie takim wzrokiem Goliat obrzucił sylwetkę Dawida. Moje skronie zrosił pot, jednak mimo stresu byłem gotów na przyjęcie wszelkich batów. Potwory, które wpychałem pod łóżko, w końcu dopadły mnie w swoje sidła. Bezsprzecznie NASZA tajemnica wyszła już na jaw. W tamtej chwili nie obchodziło mnie nawet, co stanie się z moją karierą, czy będę musiał zapaść się pod ziemię, czy też nie. Mój umysł wypełniła próżnia, która stała się zaułkiem całkowitej ciemności. Zależało mi tylko na jednym – żeby Sarah przeżyła.


Spojrzeliśmy na siebie w wymownym milczeniu. Jak dwoje kowbojów w westernie wyczekiwaliśmy, który pierwszy wystrzeli z rewolweru. Czekał nas nierówny pojedynek, jednak konfrontacja była niewątpliwie konieczna. Kiedy Henry otworzył już usta, chcąc wymierzyć we mnie serię pocisków jako pierwszy, przerwał mu lekarz, który wynurzył się zza naszych pleców niczym zjawa. Niski, krępy pan doktor, o włosach i wąsach w kolorze popiołu, ubrany w biały fartuch stanął pomiędzy nami niczym sędzia rozdzielający zawodników na ringu.

– Pan jest mężem Sary Collins? – zapytał, a ja pomyślałem, że chciałbym.

– Nie, ja nim jestem – z dumą odparł Henry, wyprzedzając moją wypowiedź.

Przeniosłem wzrok z pełnej pogardy miny Henry'ego na twarz lekarza, wyczekując jakiejkolwiek informacji o stanie zdrowia ukochanej.

– W porządku, ale to pan ją znalazł, zgadza się? – znów zwrócił się do mnie.

– Tak, to ja – odparłem zachrypniętym głosem.

Lekarz skinął głową w stronę Henry'ego i rzekł:

– Zatem można podziękować temu panu. Gdyby zjawił się kilka minut później, nie zdołalibyśmy jej uratować.

W tamtej chwili poczułem się tak, jakbym znów był dzieckiem, któremu obwieszczono, że los odebrał mu kochanego tatę. Bestialski kat przystanął za moimi plecami i zadał bolesny cios na wskroś.

– Zaledwie kilka minut dzieliło panią Collins od wejścia w stan agonii. Dzięki panu zabraliśmy ją w ostatniej chwili do szpitala. Uratował pan jej życie – dodał, a ja stałem jak sparaliżowany.

Rozdygotane serce łomotało mi w piersi. Oczami wyobraźni zobaczyłem Śmierć, rozkładającą przede mną karty w rozmaitych odcieniach czerni.

– Mimo tego jej stan jest bardzo ciężki – kontynuował. – Wykonaliśmy płukanie żołądka, natomiast powzięta dawka leków i czas, w którym przebywały one w organizmie, spowodowały już pewne zmiany, dlatego pani Sarah przebywa w śpiączce. Na razie nie wiemy co dalej. Jest podłączona pod aparaturę. Jedyne co teraz możemy zrobić to czekać i monitorować. Już przewieźliśmy ją z oddziału ratunkowego na oddział intensywnej opieki. Na razie to wszystko z mojej strony, życzę panom spokojnej nocy. – Skinął przepraszająco głową, uśmiechnął się kwaśno i odszedł.


Obaj obserwowaliśmy, jak lekarz znika w głębi szpitalnego korytarza i to, jak jego rozpięty, kremowy kitel powiewa, pod wpływem szybkiego chodu. Z winy rozsadzających serce emocji, zacząłem chwiać się na własnych nogach. Usilnie poczułem, że muszę usiąść. Moje kolana zmieniły się w trzęsącą galaretę, a oddech stał się astmatycznie płytki. Przyłożyłem rękę do ust, próbując skupić myśli. Przez zasłyszane, wstrząsające informacje na moment zapomniałem, że stoi przy mnie Henry, który zasadzał się z zamiarem zdeptania mnie jak małego robaka. Ewidentnie miał ochotę czym prędzej wyrównać między nami porachunki. Mimo że sterczał przy mnie w pojedynkę, poczułem się tak, jakbym był otoczony. Wiedziałem, że lada moment zsumuje moje przewiny i podliczy je pod grubą kreską.


Niespodziewanie przerwał moją nostalgię i wyjął z kieszeni marynarki kopertę, po czym z impetem rzucił nią prosto w moją twarz. Papier odbił się od policzka i upadł na podłogę z hukiem, tak jakby ważył co najmniej kilogram. Bez wahania podniosłem zawiniątko i zrozumiałem, o co chodzi. Był to list, który dostałem od Sary. Cholera, musiał mi wypaść z kieszeni, kiedy byłem u nich w łazience... Niech to szlag!

– Chyba coś zgubiłeś w moim domu! – powiedział, od razu podnosząc na mnie głos.

– Henry... – westchnąłem, ściskając list w dłoni.

– A ja przez ten cały czas sądziłem, że się nie znosicie... Brawo! – Zaczął klaskać. – Genialny spektakl odjebaliście.

– To wcale nie tak – rozpocząłem swój monolog, jednocześnie zbierając w sobie siłę na starcie.

– Co ty sobie kurwa myślałeś?! – przerwał mi. – Jak śmiałeś przychodzić do mojego domu i podrywać moją żonę? Może jeszcze pieprzyłeś ją pod moim własnym dachem?! – rozdarł się na cały głos.

Wstałem wzburzony jego słowami.

– Nikt nikogo nie podrywał. Po prostu zakochaliśmy się w sobie i nie mogliśmy nic z tym zrobić. Ale nie zamierzam ci gadać o uczuciach, bo ty za to nie posiadasz żadnych! – krzyknąłem mu prosto w twarz.

– Fajnie było pieprzyć się z moją żonką? Zrobiła ci chociaż dobrze? Jestem ciekaw, bo przy mnie się jakoś nie przykładała.

– Nie mów tak o niej, bo nie ręczę za siebie! – cisnąłem przez zęby, odważnie patrząc w jego wściekłe źrenice.

Ludzie na korytarzu zaczęli się gapić.

– Ty młody gnojku! Myślisz, że masz trochę urody i polotu, to możesz bezkarnie zaliczać cudze żony?

– Żony? Masz czelność nazywać ją swoją żoną? Zmusiłeś ją do małżeństwa, wykorzystałeś, latami krzywdziłeś, a teraz udajesz idealnego męża? Co z ciebie kurwa za bydlak?!

– Ty pierdolony... – Chwycił mnie za koszulę i zaczął szarpać. Gniew uderzył mi do głowy i odpowiedziałem mu tym samym.

– Nigdy na nią nie zasługiwałeś! Jesteś zwykłą gnidą, rozumiesz? Przez ciebie ona umiera! – Odepchnąłem go z całych sił, lecz on zamachnął się i walnął mnie pięścią w twarz.

Tępy ból rozszedł się po mojej żuchwie. Przez moment obraz przed oczami zaciemnił się tak, jakby ktoś przysłonił mi widok ciemną kurtyną. Po twarzy rozeszło się mrowienie, które zbiło mnie z tropu, jednak powoli udało mi się otrząsnąć. Otumanienie mijało i wtem usłyszałem wściekłe dyszenie Henry'ego.

– No tak, tylko na tyle cię stać... Jesteś tak słaby, że jedyne, co potrafisz, to machać rączkami – szydziłem.

Rozwścieczona twarz przeciwnika nasyciła się nienawiścią i chęcią zemsty. Nieokiełzana, bezwzględna siła wstąpiła w jego ciało i znów ruszył na mnie z łapami niczym dziki zwierz. Zaczęliśmy się tłuc na środku korytarza, a ludzie wokół wszczęli panikę. Biliśmy się nawzajem pięściami, jakby to miało cokolwiek zmienić... Nie byłem dumny z tej bitki, ale nie mogłem pozwolić mu się okładać! Oddawałem mu ciosy tak długo, aż z jego nosa i łuku brwiowego zaczęła sączyć się krew. Kostki zaciśniętej dłoni bolały mnie niemiłosiernie. Personel szpitala podbiegł do nas i zaczął nas rozdzielać.

– Jakby tego było mało, to jeszcze ją zgwałciłeś, ty obleśny śmieciu! Jeśli ona teraz... – Nie chciało mi to przejść przez gardło. – Nie daruję ci tego, słyszysz?! – wrzasnąłem, próbując wyrwać się z ciasnych objęć medyka.

– To jest szpital! Co wy robicie? Prosimy się rozejść! – krzyczeli pielęgniarze, a z ust wręcz lała nam się piana.

– Zniszczę cię, będziesz skończony wszędzie! – wygrażał zza pleców sanitariusza Henry.

– Możesz sobie niszczyć, ale nie zapominaj o tym, że byłem twoim prawnikiem i miałem dostęp do wszystkiego. Nawet do tego, co próbowałeś przede mną ukryć.


W rezultacie udało się sanitariuszom nas rozdzielić, a nam zakończyć gorzką konfrontację. Za skandaliczne zachowanie na izbie przyjęć wyrzucono nas na zewnątrz budynku. Henry przetarł ręką zakrwawioną twarz, splunął na ziemię, odwrócił się na pięcie i nawet na mnie nie patrząc, odszedł w stronę parkingu. Wiał strasznie porywisty, nowojorski wiatr, który rozwiewał moje włosy na wszystkie strony świata. Patrzyłem na oddalającą się w mroku sylwetkę Henry'ego, lustrując jego powiewającą marynarkę. Po chwili sam dotknąłem swojej twarzy i poczułem ból promieniujący od żuchwy do ucha. Pod opuszkami palców wyczułem też podpuchnięte oko. Skrzywiłem się z wyrazem niedoli, lecz po chwili przeniosłem swój wzrok z powrotem na budynek szpitala. Natychmiast pojąłem, że muszę jeszcze tam wrócić. Nie spocznę, dopóki jej nie zobaczę.


Wróciłem do środka jak zbity pies, modląc się po drodze, aby przypadkiem nie wpaść na mężczyzn, którzy usilnie próbowali ostudzić nasze emocje. Zdecydowałem, że wybiorę się w podróż na górę windą dla niepełnosprawnych. Na szczęście udało mi się bezpiecznie przemknąć na oddział intensywnej terapii, jednak najpierw musiałem zahaczyć o recepcję.


– Dobry wieczór, chciałbym zobaczyć się z Sarą Collins, znalazłem ją kiedy... – Załamał mi się głos. – Przywieziono ją na izbę po próbie samobójczej, teraz podobno leży już tutaj na oddziale. Gdzie mogę ją znaleźć?

– Nie zaleca się odwiedzać pacjentów na intensywnej terapii – burknęła pod nosem szczupła kobieta o kruczoczarnych włosach.

– Bardzo panią proszę. Muszę ją zobaczyć – rzekłem błagalnym tonem.

– A pan w ogóle z rodziny? – Łypnęła na mnie zza wysokiej lady.

– Nie. Ona jest moją... dziewczyną. – Zwęziłem usta.

– No to tym bardziej nie mogę pana wpuścić – wymamrotała.

– Zgodnie z ustawą HIPAA z 1996 roku*... – zacząłem swój wywód o prawach pacjenta i rozporządzeniu Departamentu Zdrowia, który pozwalał mi na krótkie odwiedziny.

– O rany! – sapnęła. – Powyuczali się wielcy mędrcy... Dobra, ale ma pan dziesięć minut, jasne?

– Jasne. Dziękuję.

Kobieta oparła dłonie o biały blat i leniwie dźwignęła się z krzesła. Zmrużyła oczy i przeskanowała moją zasiniałą, opuchniętą twarz, a także zakrwawione spodnie.

– W takim stanie pana nie wpuszczę. Nie wolno wchodzić na intensywną z takimi ranami i w takich ciuchach. Pan podejdzie tu obok, opatrzy i wtedy pójdzie. – Złapała się pod boki.

– Ma pani rację. Nie można ryzykować zakażeń. Już lecę.


Po niedługim czasie oczekiwania dość młody facet, zdaje się student medycyny, powyciągał szczypcami z moich kolan odłamki szkła i odłożył je na srebrnej tacce. Odkaził wszystkie rany, co było bardzo bolesnym doświadczeniem. Zabandażował mi nogi, po czym nakazał założyć na siebie coś w rodzaju fizelinowego płaszcza. Zakrwawione spodnie zostawiłem na korytarzu do przebrania, bo przecież musiałem w nich wrócić do domu. W końcu byłem gotów, by zobaczyć ukochaną.


Podszedłem bliżej sali, w której leżała, chwyciłem za klamkę i wstrzymałem oddech. Znów musiałem przejść przez tę tragedię, wiedząc, że nie mogę już nic zrobić. Podły kalejdoskop myśli lawirował w mojej głowie, podsuwając mi najczarniejsze scenariusze. Kierowany całkowitą bezradnością zadrżałem. Przypomniałem sobie o narzuconym mi ograniczeniu czasowym i przez to odważyłem się przestąpić próg sali. Cicho zamknąłem za sobą drzwi i spojrzałem na nią. Moja ukochana leżała bezwładnie na łóżku. Jej ciało uwięzione w splocie różnobarwnych kabli wydawało się kompletnie bezbronne. Jej wątła postać zanikała na tle rozległego, specjalistycznego sprzętu. Moja maleńka, moja kochana...

Przysiadłem tuż przy niej i ująłem delikatną dłoń. Przesunąłem kciukiem po zimnej jak lód skórze. Mój wzrok przykuły paznokcie, które odznaczały się fioletowym odcieniem. Przyjrzałem się z bliska spokojnej twarzy i ostrożnie pogłaskałem jej aksamitny policzek. Kiedy tylko poczułem tę bliskość, rozpłakałem się żałośnie. Po mojej twarzy przetaczały się hektolitry gorzkich łez, które z impetem spadały na szpitalną pościel. Trzymałem moją miłość za rękę, a ona nie umiała odpowiedzieć mi tym samym. Leżała tam taka nieobecna, tak pozostawiona... Bezsilność rozrywała mój umysł i serce. To poczucie wydało mi się nie do wytrzymania. Przytknąłem chłodną dłoń ukochanej do swojego czoła. Tak bardzo pragnąłem schronić się w cieniu jej rąk...

Z bólem po raz kolejny zlustrowałem senne oblicze Sary. Jej skóra wydawała się całkowicie blada niczym lniane podobrazie. Nie byłem w stanie dostrzec oliwkowej, hiszpańskiej karnacji. Usta sprawiały wrażenie spierzchniętych, a w ich kąciku tkwiła rurka, która pomagała przy oddychaniu. Włosy zdążyły już całkowicie wyschnąć, a przez to, że wcześniej były mokre, teraz skręciły się w nieregularne fale. Powieki pozostawały nietknięte, tak jakby o niczym w tym momencie nie śniła. Długie rzęsy nie drgały, gdyż żaden senny miraż nie wprawiał ich w ruch.


Miałem wrażenie, że stoję na bezdrożu, na zupełnym skraju urwiska. Wyrzucam w eter swoje frustracje, lecz nikt mnie nie słyszy. Jedynie echo odbija mój głos, zawracając z powrotem niskie tony nieulotnej męki. Niepohamowany ból oplótł moje serce niczym pnącze trującego bluszczu. Niezłomne serce Sary wciąż biło pod warstwą cienkiej, delikatnej skóry. Ono tam było i w dalszym ciągu walczyło o każdy dech. Wciąż żyła, wciąż toczyła nierówny bój. Kardiomonitor wskazywał pulsującą linię tętna, a każde jej drgnięcie stanowiło zwiastun nowej wiary. Może i zdecydowała się zostawić mnie tutaj samego, ale życiodajny narząd pokazywał, że usilnie pragnie tu zostać.


Na zachwianym gruncie wciąż tliła się iskra nadziei, jednak obawa i lęk nie pozwalały na to, abym umiał wzniecić w sobie radość. Tak skrupulatnie zaplanowałem zrzucenie kurtyny, która miała ukoronować nasz melodramat happy endem. Dlaczego nie poczekałaś tych kilku dni, Saro?


Czule głaskałem wierzch jej dłoni i nie mogłem powstrzymać obwiniających siebie myśli. Pamiętałem, że prosiła mnie w liście, abym tego nie robił, ale to było silniejsze niż spełnienie owej prośby. Gdybym nie pojawił się w jej życiu, to by się nie stało. Gdybym o nią nie zabiegał, to by się nie stało. Gdybym nie inicjował wszystkich chwil, to by się nie stało. Gdybym się wycofał i dał jej spokój, to by się nie stało. Gdybym... Nie miałem już więcej sił. To wszystko spadło na mnie tak bardzo gwałtownie. Czarna rozpacz wypełniła moje serce. Nie wiedziałem, w czym mam znaleźć ukojenie, aby choć na chwile uśmierzyć swój ból. Nie miałem pojęcia co robić, aby pomóc jej, aby pomóc sobie.


Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk głosu lekarki.

– Proszę pana, musimy zakończyć widzenie na dziś. Może pan się pożegnać z pacjentką.

– Dobrze – wydukałem. – Pani doktor, mam pytanie.

– Słucham. – Wsunęła dłonie w biały kitel.

– Czy... Czy ona się obudzi? Czy wszystko będzie z nią dobrze? – dociekałem naiwnie.

– Niestety tego nie wiemy – westchnęła. – Proszę być dobrej myśli i nie tracić nadziei. – Uśmiechnęła się lekko i wyszła.

Zerknąłem na Sarę, tłumiąc kolejny potok łez, który chciał nadejść jak tajfun. Nachyliłem się nad delikatną twarzą i złożyłem na jej czole długi, oddany pocałunek.

– Przyjadę tutaj jutro, kochanie. Obiecuję, że będę przy tobie każdego dnia. Kocham cię, słyszysz? Kocham cię całym swoim sercem. Nie mogę cię stracić, bo jesteś moim życiem, jesteś wszystkim. Proszę cię, wróć do mnie...


Zacisnąłem mięśnie szczęki i wyszedłem stamtąd. Przebrałem się znów w zabrudzone spodnie i wyruszyłem w deszczu przed siebie, zupełnie nie wiedząc, dokąd się kieruję. Pieprzona sinusoida życia. Wczoraj przeżywałem najpiękniejsze chwile, a dziś wszystko trafił szlag...


Byłem przemoknięty, udręczony, zniszczony, zdeptany, pobity, a na dodatek brudny od zatęchłej krwi. Czy w takich chwilach zawsze musi kurwa padać deszcz?! Wyglądałem jak zmora, z której wyssano ostatnie pokłady życia. Lazłem przed siebie nocą w tym pieprzonym, wielkim mieście, mając nadzieję, że to wszystko jest tylko złym snem. Ciężkie krople zdawały się przynosić lekką ulgę, jednak wiedziałem, że nie są w stanie zmyć ze mnie przewin. Drobinki wody z impetem wpadały do moich oczu, zaburzając zdolność widzenia. Zdołałem jednak ujrzeć, jak szalenie wiatr rozkołysał drzewa z okolicznych klombów. Jednak, gdy wyszedłem poza teren NYC Health Hospitals Belleuve, zderzyłem się z surową, miejską zabudową, gdzie zieleń została zastąpiona przez beton. Śliski, mokry chodnik odbijał światła ulicznych latarni i neonowych, migających szyldów pobliskich knajpek. Obfite opady dudniły w trotuar w takt fortissimo*.

Trzymałem zmarznięte dłonie w kieszeniach spodni. Próbowałem przejść przez siedmiopasmową jezdnię, jednak nic z tego. Skierowałem się zatem w przeciwną stronę i dzięki tej decyzji dotarłem do Apelli*. Przystanąłem na chwilę przy barierkach i przepadłem w niedającej się objąć wzrokiem panoramie Long Island, rozpościerającej się aż po horyzont, wzdłuż wschodniego nurtu East River. Deszcz uderzał w taflę rzeki, nucąc wodną pieśń. Nawet niebo konało dziś ze zmęczenia. Pomruk nawałnicy skumulował się przy moim uchu. Wiatr wdał się w zatokową przepychankę. Czy wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie?


Tak bardzo chciałbym być tutaj z nią i obejmować od tyłu jej drobne ciało. Tylko my, zakochani, na spotkaniu tête-à-tête* w zakątku ciemności. Igrałbym z ciepłem bijącym z subtelnego dotyku, a w jej oczach z pewnością dojrzałbym blask miliona gwiazd. Całowałbym ją w deszczu, spijając przy tym krople z malinowych, słodkich ust. Płomień naszej miłości wypełniłby przestrzeń otaczającego nas bezludzia. Przeniósłbym na rękach przez wszystkie kałuże i przeprowadził przez naszą przełęcz beznadziei. Zwiesiłem głowę i przymknąłem oczy. Strużki wody wędrowały od karku ku twarzy, aż w końcu łączyły się w jeden strumień i upadały na ziemię. Wtem naszła mnie nieokiełznana chęć wykrzyczenia się i wylania wszystkich żali komuś bliskiemu. W porywie chwili puściłem metalową balustradę, cofnąłem się do 1st Avenue, złapałem przejeżdżającą żółtą taksówkę i pojechałem na obrzeże miasta, a stamtąd autobusem do mamy.

*

Nad Oakland wisiała ta sama gradowa chmura i lało jak z cebra. Na szczęście przystanek autobusowy znajdował się w pobliżu domu rodzinnego. Zapukałem do drzwi i w strudze deszczu czekałem cierpliwie, aż mama otworzy. Trzymałem się przy tym dziarsko, lecz kiedy tylko ją ujrzałem, rozkleiłem się. Pierwszy raz w swoim dorosłym życiu zacząłem wypłakiwać się w jej rękaw, ściskając przy tym w pięści skrawek maminego swetra.

– Boże, co się stało, Charlie!? – spytała przerażona.

– Mamo... – jęczałem. – Ja ją chyba zabiłem.


Matula pomogła mi wejść do domu, gdyż chwiałem się na własnych nogach. Bezradny, wycieńczony, obolały, przegrany... Tak właśnie się czułem. Nieustanny, silny ból rozrywał mi klatkę piersiową. Nie radziłem sobie z tym, co na mnie spadło. Życie wystrzeliło we mnie najsolidniejsze pociski, a ja nie miałem na sobie kamizelki kuloodpornej. Wszystkie odłamki i łuski powbijały się w moje serce i jak dotąd nie znalazłem sposobu, aby się ich pozbyć.


Przystanąłem w progu jak ofiara losu. Leniwie zmierzwiłem dłońmi mokre włosy. Mama pognała na piętro i po chwili przyniosła mi ręcznik, bluzę i spodnie z mojego starego pokoju. Tutaj w domu rodzinnym tkwiło jeszcze kilka rzeczy z czasów college'u. Choć zawsze byłem szczupły, nie dało się ukryć, że jako trzydziestoletni chłop zmężniałem, a moje ciało dość poszerzało, dlatego byłem ciekaw, czy w ogóle zmieszczę się w owe ciuchy. Poszedłem do łazienki, lekko się obmyłem, wysuszyłem i przebrałem w szkolne ubrania. Tak jak się spodziewałem, w spodnie wbiłem się bez problemu, jednak bluza była mi za ciasna w plecach i barkach. No trudno, najważniejsze, że mogłem zapomnieć o brudnych, zakrwawionych szmatach.


Udałem się do salonu, gdzie czekała już na mnie rodzicielka ze wzrokiem pełnym pytań. Bolesny, a zarazem przerażony wyraz twarzy powiedział mi wiele. Przyrządziła mi gorącą czekoladę jak za starych czasów dzieciństwa i dzięki tam małemu gestowi poczułem w sobie przyjemne ciepło. Dzisiejszego dnia potrzebowałem właśnie tego, aby ktoś potraktował mnie jak bezradne, zagubione dziecko. Uczyniłem tak samo, gdy to Sarah zawitała w moich progach, aby wyjawić mi prawdę o Henrym i Johnie. Uśmiechnąłem się kwaśno, gdy przeleciało mi przez myśl to ulotne wspomnienie.


– Charlie, synku, wiesz, że możesz mi powiedzieć wszystko. W przeszłości zawsze razem stawialiśmy czoła problemom i teraz też nie może być inaczej. Cokolwiek to jest, nie obawiaj się wyznać prawdy. – Złapała mnie za rękę, a ja odwzajemniłem uścisk.

– Wiem, mamo. Muszę zacząć tę historię od początku, tak, abyś miała szansę zrozumieć to, co się stało. – Przełknąłem ślinę.


Opowiedziałem jej wszystko od samego początku, aż do wydarzeń dzisiejszego wieczoru. Ze szczegółami przedstawiłem telenowelę mojego życia. Mówiłem o tym, jak poznałem Sarę, kim ona jest, jaka jest, jakie miała życie, z czym się zmagała, co robiła, czego doświadczyła. Opowiedziałem o Henrym, o ich małżeństwie, o moim koneksjach z nim oraz o silnym zakochaniu pomiędzy mną a Sarą. Plotłem też o uczuciach, z którymi nie umieliśmy w żaden sposób walczyć. Rozprawiałem nawet o wszystkich cudownych chwilach, które udało nam się przemycić. O tym, że się kochaliśmy, o tym, że się wymykaliśmy, a w końcu o jej liście, o pieniądzach dla brata, o samobójczej próbie i moim starciu z Henrym. Wyznałem matce całą prawdę, ponieważ nie było sensu już niczego ukrywać. To zaszło zbyt daleko. Kończąc swój wywód, poczułem się nieco lżej, jakby ciężar, który nosiłem, troszeczkę się zmniejszył. Dzięki temu w końcu byłem w stanie przełknąć słodki napój.


Mama słuchała mnie uważnie, z nieustannie przytkniętą do ust dłonią. Patrzyła na mnie tak, jakbym opowiedział jej akcję filmu, którego fabuła przewyższa wszystkie inne hollywoodzkie produkcje. W ciszy obserwowałem, jak z jej oczu wymyka się płomień wiary we mnie. Wiedziałem, że spadło to teraz na nią niczym grom, bo wcześniej niczego nie sygnalizowałem.

– Jezu, Charlie... – Wypuściła powietrze, przemasowała swoje skronie i zamknęła oczy.

– Mamo... Ja nigdy się o nikogo tak nie bałem. Nigdy tak mocno nie kochałem. To są dla mnie całkowicie nowe, nieznane uczucia i sytuacje.

– Wiem, synu... wiem – szepnęła.

– Czy właśnie tak wygląda miłość? Czy musi być okraszona takim cierpieniem? – spytałem retorycznie.

– Wiesz... Kiedy natrafiasz w życiu na coś naprawdę wartościowego, to zazwyczaj zdobywasz to w bólu. Później jednak cierpienie przemija, a ty doskonale wiesz, że trzymasz w dłoni skarb, którego nigdy nie zaniedbasz i nigdy nie dopuścisz do tego, żeby go stracić.

– Jeśli ona umrze... To będzie moja wina. Będę mógł powiedzieć, że to ja ją zabiłem. – Zagryzłem usta w przypływie gniewu.

– Przestań. Ty nie jesteś niczemu winny. Nie zrobiłeś nic złego. Sam mówiłeś, że prosiła cię o to, abyś się nie obwiniał.

– Ale nie potrafię. To moja obecność w jej życiu wszystko skomplikowała, wszystko zniszczyła. To przeze mnie sobie nie poradziła. – Zacisnąłem pięści, hamując falę frustracji.

– To przez Henry'ego sobie nie poradziła, nie przez ciebie. Zrozum...

– Nie wiem, co mam robić, myśleć, czuć. Wiem tylko jedno. Jeśli ona odejdzie... – Wstrzymałem oddech i ścisnąłem palcami spojówki. – Nie wytrzymam tego! – zawyłem przez ściśnięte gardło.

– Charlie, spokojnie. – Pogłaskała moje plecy. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Pamiętasz, co zawsze ci powtarzałam? Dopóki trwa życie, dopóty trwa nadzieja. I tego musisz się trzymać.

– Dlaczego to tak niewyobrażalnie mocno boli? – zapytałem, łapiąc się za serce.

– Bo kochasz naprawdę. – Zdjęła moją rękę z klatki i ukryła ją w swoich dłoniach.

– Nie powiesz, jak bardzo jesteś mną rozczarowana? – Uniosłem brew.

– Byłabym rozczarowana i wściekła, gdyby chodziło o bezmyślny romans z mężatką, ale to nie to. Tutaj mamy do czynienia z prawdziwą miłością. Zresztą ich małżeństwo i tak było fikcją.

– Chociaż tyle dobrego. – Dźwignąłem kącik ust. – Tak bardzo chciałbym móc wykrzesać w sobie iskrę nadziei, ale na czym mam ją oprzeć? Jak znaleźć jakiekolwiek ukojenie?

Mama chwyciła moje ramiona i obróciła za siebie. Tym ruchem zmusiła mnie do wyjrzenia przez okno.

– Przypatrz się dobrze tym drzewom. Doskonale je znasz, prawda?

– Tak, są tu, od kiedy pamiętam.

– Widzisz? Ich gałęzie są opustoszałe, ich korony obumarły, nie widać żadnych pąków, ani liści. Zapadają w sen, umierają, nie można w nich dojrzeć ani krzty życia. Wydawałoby się, że matka natura postawiła na ich bytach krzyżyk, a przecież za miesiąc zaczną kwitnąć i znów zaczną żyć, mimo że nic teraz na to nie wskazuje. I tak dzieje się każdego roku, lecz one wciąż stoją, prężnie wyprostowane i czekają cierpliwie na nadejście dobrych dni, kiedy znów będą ukwiecone, żywe i pachnące. Zmierzam do tego, że tak samo jest z tobą. Dzisiaj wydaje ci się, że wszystko stracone, że wszystko już przepadło, ale to nie prawda. Nadejdą lepsze dni, twoje problemy się rozwiążą i dojrzysz w końcu te nowe, pobudzone do życia pąki. Wszystko się poukłada, zobaczysz.

Przytuliła mnie tak, jak robią to zrozpaczone matki. Czułem, że szuka w swojej głowie jakiejś porady, która mogłaby mi dodać jeszcze więcej otuchy. Bardzo długo tkwiliśmy w milczeniu, aż w końcu powiedziała:

– Wiem, że to banalne, ale po prostu wierzę, że ona się obudzi. Dojdzie do zdrowia, odbierzesz ją ze szpitala, przywieziesz ją tutaj, będę miała przyjemność ją poznać, a potem zaczniecie nowe życie. Henry wystraszy się i usunie w cień. Musisz też w to uwierzyć. Wygląda na to, że doświadczyłeś prawdziwej, wyjątkowej miłości, o której większość ludzi na świecie może tylko pomarzyć. Teraz przeżywasz ból, ale czasem on jest potrzebny, żeby zbudować później coś niesamowicie trwałego i pięknego. Jeśli dostrzegasz cień, to znak, że gdzieś za tobą jest też światło. – Posłała mi ciepły uśmiech.

– Obyś miała rację... Dziękuję, że jesteś, mamo.

– Jestem i zawsze będę. Połóż się spać. Odpocznij.

– Marne szanse, ale spróbuję. I jeszcze jedno. Przepraszam, że wcześniej nic ci nie mówiłem. Po prostu nie potrafiłem. Sam nie wiedziałem, dokąd zmierza ta znajomość, czułem się zagubiony i było mi trudno. Nie chciałem niepotrzebnie cię martwić. Sytuacja nie należy do chwalebnych, więc chyba sama rozumiesz.

– Już nieważne. Od dziś patrzymy tylko wprzód.


Położyłem się do łóżka w swoim starym pokoju. Powietrze tutaj pachniało znajomo i przywoływało młodzieńcze wspomnienia. Zaciągnąłem się nim z nadzieją, że przypomni mi poczucie beztroski z dzieciństwa, jednak na próżno. Pragnąłem zasnąć, lecz mój umysł nie miał tego w planie. Zamiast tego skanowałem wzrokiem sufit, tak jakbym miał znaleźć na nim wyryte odpowiedzi. Przeżyłem najgorszy dzień swojego życia, a moim organizmem wciąż targały silne impulsy. Tak cholernie pragnąłem odpłynąć i obudzić się nazajutrz ze świadomością, że to, co się stało, było tylko złym snem. Płonna nadzieja. Trupi dech zasłał moje łóżko. Nad naszym związkiem zawisła klątwa. Smugi konsekwencji ciągnęły się za mną niczym natrętne cienie zgrozy.


Życie, które obudziła we mnie Sarah, zgasło niczym zdmuchnięty płomień świecy. Mrok wyszedł z kąta i zaatakował moje myśli, zostawiając na nich rdzawe ślady. Straciłem miłość, prawdopodobnie pracę, reputację i nadzieję na nadejście kolejnego dnia. Obawy nielitościwie dźgały moje wnętrzności. Potrzebowałem ciepła Sary. Byłem wdzięczny mamie za jej obecność i słowa otuchy. Rzucona przez nią nić Ariadny przyniosła mi zalążek ulgi, jednak sam musiałem się przekonać czy kolejny dzień rzeczywiście przyniesie jakikolwiek pozytyw. W mojej głowie jawiło się jedno pytanie. Czy jutro w ogóle wzejdzie słońce?

___________________________________________

Tajemnica Sary i Charlesa wyszła na jaw!  Co z tym zrobi Henry? Co dalej z Sarą? Co z pracą Charlesa? Jak potoczą się ich losy?

W kolejnych rozdziałach odkryjecie pewne intrygi i kolejne tajemnice bohaterów. Mam nadzieję, że będziecie ze mną.❤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro