Rozdział 29 Coma

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Charles

Minęły dwa tygodnie. Stan zdrowia Sary pozostawał niezmienny tak jak i stan mojego serca. Kłębowisko obaw wciąż dręczyło moje myśli, rodząc przy tym poczucie narastającego strachu. Lekarze orzekli, że sytuacja dotycząca zdrowia nadal jest ciężka, lecz ustabilizowana. Pod tym hasłem kryła się informacja, iż układ krążenia jest wydolny, ale należy skupić się na leczeniu obrzęku, który stanowi zagrożenie życia.

Za nakazem Henry'ego Sarah została przeniesiona do prywatnego ośrodka, jakim było Centrum Medyczne Mount Sinai, które słynęło z leczenia celebrytów oraz ważnych osobistości. Podobno w owej placówce swoje dzieci urodziła między innymi Gwyneth Paltrow. Nie wiedzieć czemu to Henry przeniósł tam Sarę i opłacił pobyt, co doprowadziło mnie do potężnej wściekłości. To ja chciałem to zrobić, jednak on zdążył mnie ubiec. Dlaczego zachowywał się tak, jakby nigdy nic się nie stało?! Po tym incydencie zniknął i jeszcze ani razu nie zdołał odwiedzić żony. Może działo się tak dlatego, że właściwie w swej wegetatywnej aurze nie była mu już do niczego potrzebna? Cholernie zastanawiało mnie, po co zorganizował jej przeniesienie, skoro po tym zdarzeniu niemal od razu zapadł się pod ziemię? Ta miażdżąca bierność i cisza z jego strony przyprawiały mnie o mdłości. O co mogło tutaj chodzić?


Przez pierwszy tydzień śpiączki Sary nie chodziłem do pracy. Potrzebowałem odpocząć, spojrzeć na wszystko z dystansu, ale nie były to jedyne powody mojej nieobecności. Najzwyczajniej bałem się tam wrócić, bo nie wiedziałem, jak daleko idące konsekwencje kryją się za moim cieniem. Henry jako klient zrezygnował z usług w dniu, kiedy dowiedział się o moim związku z Sarą. Spoglądając na sprawę przez pryzmat rozsądku, rozwiązanie naszej współpracy wydawało się konieczne. Jednak, gdy do tego doszło, wyszedłem z założenia, że nie mam już po co wracać do firmy. Oczekiwałem, że Henry zamiesza papierkiem lakmusowym w roztworze swojej zemsty i zabarwi go na czerwono. Później nie zawaha się splamić nim mojej nienagannej reputacji, raz na zawsze przekreślając dotychczasowy dorobek zawodowy. Ku mojemu zdziwieniu podczas dni wolnych od pracy, telefony dzwoniły nieustannie. Czyżby nowojorscy deweloperzy, inwestorzy i biznesmeni nadal potrzebowali mojej pomocy z prawem finansowym?


Wielce skonsternowany pojechałem w końcu do kancelarii. Pomyślałem, że w razie czego zabiorę chociaż swoje rzeczy i porozwiązuje bieżące umowy. Okazało się jednak, że podczas mojej nieobecności nie doszło do żadnych zmian. Na biurku nadal z dumą prezentowała się złota tabliczka z napisem Charles Laurent Verrier. W moich czterech kątach wszystko wyglądało tak, jak wcześniej. Ze ścian nie zniknął ani jeden dyplom. Współpracownicy mijali mnie tak, jakby nigdy nic się nie stało. Reszta moich klientów pozostała w niezmienionym składzie, a na moim mahoniowym blacie czekała tona papierzysk do przewalenia. Tym sposobem nareszcie wróciłem do pracy. Jednak każdego dnia wyczekiwałem nagłego ciosu, który zmiecie mnie z powierzchni ziemi niczym rozżarzony podmuch znad krateru wulkanu. Wciąż sądziłem, że Henry w czasie misternej ciszy wytacza na mnie największe działa. Przez te nieszczęsne dwa tygodnie spodziewałem się wyrzucenia z pracy, utraty wszystkich klientów, pomówień, obelg i zniszczenia opinii, na którą pracowałem całe lata, jednak do niczego takiego nie doszło. Z jednej strony wolałem, aby Henry rozpoczął już swój atak i żeby przestał uparcie milczeć, bo życie w ciągłej niepewności wykańczało mnie do szpiku kości.


W ciągu owego czasu wydarzyło się coś jeszcze. Henry postanowił odwołać zaplanowaną, huczną imprezę urodzinową, wzbudzając tym poruszenie w swoim elitarnym światku. Nikomu jednak nie zdradził powodu tejże decyzji, co spowodowało lawinę nietypowych plotek i niedopowiedzeń. Nagła anulacja wydarzenia bez podania przyczyny była dla wszystkich szokująca. Środowisko zauważyło jednak brak obecności Sary, więc rozsiały się pogłoski o tym, że para idealna przechodzi bliżej nieokreślone problemy małżeńskie. Dochodziły mnie słuchy, że to właśnie na tej płaszczyźnie ludzie tworzyli legendy. Dlaczego Henry nie ogłosił publicznie prawdy i nie włożył trupów do mojej szafy, gdy miał ku temu okazję? Czy sam się czegoś obawiał? Ciągły niepokój zaburzał pracę mojego serca niczym upierdliwa arytmia...

*

W okresie najdłuższych dwóch tygodni mojego życia wybrałem się także do Domu Dziecka. Chciałem poinformować Pannę Welch oraz dzieci o tym, że Sarah nie poprowadzi zajęć, które tak, jak w zeszłym roku, miały rozpocząć się w marcu. Musiałem się tego podjąć w sposób ostrożny, aby nie ryzykować złego samopoczucia młodocianych. Relacje z nimi przypominały mi spacer po cienkim lodzie w czasie odwilży. Jeden fałszywy ruch, tracisz zaufanie i łamiesz im serca nieodwracalnie. Ci mali ludzie, jako dotkliwie odrzucone istoty, po usłyszeniu wiadomości o sytuacji Sary, będą mogły poczuć się odepchnięte, a ja nie chciałem do tego dopuścić.


Gdy przekroczyłem progi posesji, spłynęła na mnie niesamowita radość. To uczucie wynikało nie tylko z faktu, że za moment spotkam dzieciaki... Rozglądając się wokół, zwyczajnie nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Cała elewacja pokryta jasnoszarą, czyściutką boazerią podpowiadała, że remont placówki został całkowicie zakończony. Grafitowa, błyszcząca dachówka zapewniła mnie o tym, że dach już nie przecieka, a dzieciom żadna kropla nie spadnie na głowę. Pod stopami wiła się ścieżka z malunkami klawiszy fortepianu. Prowadziła ona wprost na podwórkowy, kolorowy plac zabaw wypełniony huśtawkami, piaskownicami, a nawet zjeżdżalnią z mini małpim gajem. Wokół piętrowego budynku dostrzegłem wbite w ziemię sadzonki kwiatów, które zapewne rozkwitną niedługo wraz z rychłym nadejściem wiosny. Przed schodami widniało kilka krzewów i przystrzyżony żywopłot, który dopiero gromadził w sobie siły do odrodzenia. Uniosłem wzrok i spojrzałem na gałęzie pobliskich drzew, na których nieśmiało zaczęły już kwitnąć pąki. Uśmiechnąłem się sam do siebie, gdyż na ten widok przypomniała mi się ostatnia rozmowa z mamą.


Powoli zbliżyłem się do frontowych drzwi, jednak najpierw musiałem przedrzeć się przez okazałą, zadaszoną werandę, badawczo obrzucając wzrokiem fasadę domu. Przesuwałem dłoń po bielutkiej, niedawno malowanej poręczy równie białych schodków, aż w końcu dotknąłem ażurowej balustrady. Tuż pod jej szczeblami spostrzegłem rabatki, usiane ozdobnymi kwiatami, które ewidentnie czekały na nadchodzącą porę roku, aby ucieszyć swoich widzów pstrokatymi barwami. Postawiłem krok na podłodze wyłożonej tarasowymi panelami. Z rozpierającym zachwytem rozejrzałem się po werandzie. Po mojej lewej stronie dojrzałem ławeczkę z bielonego drewna, a po prawej beżowy hamak. Poczułem, jakbym wkraczał do zupełnie nowego miejsca, które nagle stało się azylem i bezpieczną przystanią, gdzie można spokojnie dorastać i rozwijać swoją wyobraźnię.


Chwyciłem za kołatkę przymocowaną do drzwi i zapukałem. Panna Welch uchyliła wrota, uśmiechnęła się ciepło na mój widok i ochoczo zaprosiła do środka. Wnętrze budynku przyjemnie pachniało nowością. Czując ten zapach, w pewnym sensie poczułem dumę, że udało mi się pozyskać fundusze na gruntowny remont tego przybytku. Kiedy tylko przestąpiłem próg, dzieci prędko przybiegły do mnie i wszystkie na raz przytuliły się, chwiejąc przy tym moją równowagę. Bianka i George jako przedstawiciele grupy „poważnych" nastolatków trzymali się nieco z boku, jednak najmłodszy, a zarazem najmniejszy Brandon przylepił się ściśle do mojej nogi. Odkleiłem go od siebie i wziąłem na ręce. Nie wiedzieć czemu, od początku wraz z Sarą mieliśmy do niego sentyment i za każdym razem rozczulał nas jakoś wyjątkowo. Kiedy spędzaliśmy czas wspólnie z podopiecznymi, on nigdy nie odstępował nas na krok. Zresztą to właśnie z jego rączek otrzymaliśmy prezent świąteczny, a także dzięki temu, że Sarah zobaczyła go w oknie, postanowiła zapytać o potrzebną tu pomoc. Jego duże, wpatrzone we mnie, czarne oczy zdołały przywołać mi w pamięci piękne tęczówki Sary. Przytuliłem go mocno, zupełnie tak, jakbym próbował zaczerpnąć od niego trochę ciepła i siły na przeżycie kolejnych, niepewnych dni.


– Kochani, muszę porozmawiać chwilę z Panną Welch i zaraz do was wrócę, dobra? – zwróciłem się do wszystkich jednocześnie, odstawiając przy tym Brandona na ziemię.

Chłopiec pobiegł do bawialni niczym strzała. Zawsze rozbrajało mnie to, z jaką szaleńczą szybkością przebierał krótkimi nóżkami. Wkrótce po tym Betty zaprosiła mnie do siebie do gabinetu.

– Tutaj jest genialnie! Jestem zachwycony efektem remontu! – podkreśliłem oczywisty fakt.

– Zgadzam się, jest perfekcyjnie! Musisz jeszcze obejrzeć pokoje dzieci! To wszystko osiągnęliśmy dzięki tobie... Nigdy nie zdołamy ci się odwdzięczyć, Charlie.

– Dla mnie największą pociechą jest powodzenie tego projektu i to, że jesteście teraz szczęśliwi i spokojni.

– Mój Boże. – Położyła dłoń na swoim sercu. – Taki dobry z ciebie człowiek.

– Bez przesady. Na pewno każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo – rzuciłem zawstydzony ilością komplementów.

– Trochę dłużej żyję na tym świecie i wiem, że wcale tak nie jest. – Zaśmiała się pod nosem, poprawiając okulary.

Po chwili jednak posmutniała.

– Kiedy zapowiedziałeś swoje przybycie, od razu poczułam, że chcesz mi coś powiedzieć. Czy coś się stało, Charlie? – spytała zmartwiona.

– Cóż, wygląda na to, że przeczucie pani nie zawiodło. – Wypuściłem z płuc ciężkie powietrze. – Niestety mam fatalne wieści. Sarah nie będzie mogła prowadzić zajęć, ponieważ jest w szpitalu i przebywa w śpiączce.

Usłyszawszy wieści, natychmiast podeszła i przytuliła mnie do siebie niczym matka. Sądziłem, że już obyłem się z tym, co się stało, ale czując jej współczucie, znów z moich oczu wypłynęły łzy, a ciało wdało się w niewytłumaczalne drżenie. Wtuliłem się w nią z bezradnością, jak w najlepszą przyjaciółkę i rozpłakałem się z bólu i niemocy.

– Jak w ogóle do tego doszło? – spytała, głaszcząc mnie po włosach.

Oderwałem się od niej, przetarłem dłonią załzawioną twarz i opowiedziałem wszystko, poczynając od najwcześniejszych zdarzeń. Znała nas już tak długo i od tak dawna nam kibicowała, że również zasługiwała na poznanie całej prawdy.

– Chryste Panie. – Złapała się za kant biurka, jakby miała zaraz zasłabnąć. – Muszę usiąść – dodała, po czym zgarbiła się jak starowinka i przysiadła na obrotowym krześle. Oparła się o nie całym swoim ciężarem, uniosła głowę i biegała wzrokiem po suficie w milczeniu. W końcu spojrzała na mnie i rzekła:

– Musimy powiedzieć dzieciom.

– Owszem, tylko jak? I co dokładnie?

– Powiemy prawdę, ale w sposób łagodny i tak, żeby zrozumiały. One ciężko przyjmują takie informacje. Z automatu poczują się odrzucone, więc musimy zaznaczyć, że to nie był wybór Sary, że nie będzie jej na zajęciach. Wytłumaczymy im, że to wynik choroby.

– Ma pani rację, jesteśmy im to winni.

– Dzieci mają powieszony kalendarz, na którym skreślają dni do rozpoczęcia tych zajęć, dlatego tym bardziej musimy z nimi porozmawiać. Jeżeli będą dalej odliczać z niewiedzą, a potem okaże się, że Sarah nie przyjdzie, złamie im to serce. Trzeba ich psychicznie na to przygotować.

– Zdecydowanie tak. W takim razie chodźmy i miejmy tę ciężką przeprawę za sobą...

Zwołaliśmy spotkanie w bawialni, a mnie zaczęły pocić się ręce. Przeraźliwie bałem się tej rozmowy, bo w żadnym wypadku nie chciałem skrzywdzić ich uczuć. Nieznośna mieszanina napięcia i zgrozy unosiła się w powietrzu, doprowadzając mnie do duszności. Te dzieciaki naprawdę stały się mi bliskie. Już dosyć tragedii przeszły w życiu, więc modliłem się w duchu, aby Sarah kiedykolwiek była w stanie tutaj wrócić i zaskoczyć ich swoją obecnością.

– Kochani, wujek Charlie przyjechał, żeby wam powiedzieć, że ciocia Sarah jest chora i dlatego nie będzie na razie mogła spędzać z wami czasu. Kiedy tylko wyzdrowieje, na pewno was odwiedzi. Bardzo mi przykro, moi mili... – zaczęła z wyczuciem Welch.

Po sali rozniósł się pomruk niejasnych odczuć.

– Może ona już nas nie lubi i nie chce już tu przyjeżdżać? – zasugerowała Blanka, krzyżując ręce na piersi.

– Ależ oczywiście, że lubi. Ba! Nawet was kocha i to z całego serca, ale w tym momencie leży w szpitalu i na razie nie może stamtąd wyjść. – Próbowałem ratować sytuację.

– Czy ciocia umrze? – spytał wprost czarnoskóry, szczupły chłopczyk Russell.

Spojrzałem wymownie na Pannę Welch. Sam nie znałem odpowiedzi na to pytanie, choć każdego dnia błagałem wszystkich znanych mi bogów o to, żeby Sarah przeżyła.

– Ciocia jest bardzo chora, ale jest pod dobrą opieką lekarzy. Zapewniam, że jak tylko wyzdrowieje, odwiedzi was tutaj. – Powiedziała wymijająco Betty. – Musieliśmy was uprzedzić, żebyście wstrzymali odliczanie do rozpoczęcia zajęć. Bardzo nam smutno, ale nic nie możemy poradzić. Pozostaje nam czekać, aż cioci polepszy się zdrówko.

Widok posępnych min, które ujrzałem, był nie do zniesienia. Odwróciłem wzrok, aby na to nie patrzeć, lecz w zamian za to dostrzegłem Brandona. Płakał cichutko, siedząc skulony w kącie pokoju. Uciążliwe smarki wypływały mu z noska. Podszedłem bliżej i kucnąłem przed nim. Nie miałem przy sobie chusteczki, więc wytarłem mu buzię skrawkiem koszuli. Nie miało dla mnie znaczenia, że się pobrudziłem. Wziąłem go na ręce i czule przytuliłem.

– Wszystko będzie dobrze, nie martw się – zapewniłem, choć sam miałem co do tego wątpliwości.

– A jeśli ciocia tu nie wróci? Nie wróci tak jak moja mama? – Załkał.

Zrobiło mi się potwornie przykro. Słowa o mamie wydrążały w moim żołądku bolesną ranę. Już w tak młodym wieku Brandon nie miał poczucia bezpieczeństwa i zdawało mu się, że wszyscy, których spotyka, w końcu go opuszczą. Nie mogłem jednak złożyć mu obietnicy, że Sarah tutaj wróci. Gdyby coś się stało, takim przyrzeczeniem wyrządziłbym mu jeszcze większą krzywdę.

– Brandon, posłuchaj. Wszyscy martwimy się o ciocię. Wiem, że ją bardzo kochasz. Ja też ją bardzo kocham. Trzeba być dobrej myśli, a wtedy nasze nadzieje wyślą cioci pozytywną energię. Może dzięki temu wróci szybciej do zdrowia.

– Czyli... – główkował. – Możemy dla niej zrobić laurki? – spytał, a jego oczy zabłyszczały.

– Oczywiście, że tak. Wszystkie wasze dzieła przekażę osobiście i rozwieszę w jej sali. Masz to jak w banku.

– Super! – krzyknął, po czym opuścił moje ramiona i obwieścił pomysł całej grupie. Wszyscy z lekką iskrą wiary pognali do świetlicy.

Betty Welch oprowadziła mnie po pierwszym piętrze, gdzie miałem okazję przyjrzeć się nowemu wystrojowi dziecięcych pokoi. Ulżyło mi, gdy nie zauważyłem już śladu obdrapanej farby, zawilgoconych ścian i nawciskanych ciasno piętrowych łóżek. Teraz wszystko miało swoją przestrzeń. Pokoje były jasne, czyste i odświeżone. W łazience nie stała miska, która zbierała krople z przeciekającego dachu. W świetlicy zagościły komputery i porządne biurka do nauki. Regały wypchane były zadziwiającą ilością książek. Wykładziny pachniały nowością, a tapety w korytarzach wyglądały nienagannie. W końcu to miejsce mogło przypominać dom.

Pożegnałem się z dziećmi, obiecując, że teraz to ja będę częściej do nich przychodził.

– Trzymaj się, Charlie. – Pogłaskała mnie po plecach Welch. – Opiekuj się naszą dziewczynką.

– Będę. I nigdy nie przestanę... – obiecałem.


Wychodząc stamtąd, zrozumiałem, że nie mogę dłużej tkwić w bezczynności. Nawet Brandon od razu wpadł na pomysł, że zamiast siedzieć w kącie, można coś dla cioci zdziałać. Na pewno istnieje rzecz, którą i ja mógłbym zrobić dla Sary. Przecież do cholery byłem człowiekiem czynu. Działanie od zawsze określało moje drugie imię. Nie mogłem wciąż się rozklejać. To nic nie pomoże, niczego już nie zmieni. Musiałem być silny dla niej. Ona wciąż mnie potrzebowała. Od razu stamtąd pojechałem do biblioteki, ponieważ wpadłem na pomysł, aby przejrzeć książki, które opisywałyby stan śpiączki. Może wyczytam w nich coś, co podpowiedziałoby, jak mógłbym przyczynić się do przebudzenia Sary. Wiedziałem, że panie pielęgniarki codziennie wykonują rehabilitację. Oklepywały ją, aby nie miała odleżyn, robiły masaże i myły. Z pewnością i ja mógłbym się wykazać na jakiejś płaszczyźnie.


*

Budynek New York Public Library bardziej przypominał gigantyczne, greckie muzeum, niżeli bibliotekę. To wszystko zasługa kamiennej fasady, wysokich kolumn i okazałych rzeźb słynnych mędrców, którzy witali przy wejściu zaczytanych moli książkowych. Nie mogłem jednak wybrać lepszego miejsca, aby znaleźć materiały stricte pasujące do motywu śpiączki. Biblioteka dzięki swojej wielkości i imponującemu księgozbiorowi uchodziła za jedną z największych na świecie. Kompleks ten stanowił łącznik między moją pracą a mieszkaniem, a on sam tworzył jeden z filarów 5th Avenue. Mając pod nosem taką perełkę, grzechem było nie skorzystać z jej zasobów. Prawdopodobieństwo, że nie znajdę tam pożądanej tematyki, wynosiło tyle, co nikły ułamek procenta.


Po długim poszukiwaniu w dziale ksiąg medycznych, w końcu trzymałem w dłoniach kilka obiecujących egzemplarzy. Udałem się więc do czytelni, umiejscowionej na najwyższym piętrze budynku, której nietuzinkowy styl i niepojęta rozpiętość wstrzymała mi dech w piersiach. Mimo że bywałem tu często w okresie studiów, to za każdym razem nie mogłem nadziwić się, jak bardzo unikatowe jest to miejsce. Bogato zdobiony sufit z niebywałymi malowidłami, przywoływał mi na myśl Kaplicę Sykstyńską. Ze sklepienia, które sprawiało wrażenie, jakby wyszło spod ręki samego Michała Anioła, zwisały potężne żyrandole, które do złudzenia przypominały kandelabry królewskich zamków. Przede mną rozpościerała się aleja, oddzielająca kilkadziesiąt drewnianych biurek, przy których spokojnie mieściły się duże grupy czytelników. Przysiadłem przy całkowicie ostatnim pulpicie, który był najbardziej pozbawiony „lokatorów". W pomieszczeniu znajdowało się sporo ludzi, jednak wszyscy zachowywali milczenie. Rozłożyłem na blacie książki niczym talię kart i zanurzyłem się w nieznanym mi świecie medycyny.


„Coma. A Healing Journey"*

W tej przełomowej pracy przedstawiono nową etykę oraz nowe umiejętności i metaumiejętności w pracy z osobami w śpiączce. Ćwiczenia krok po kroku uczą, jak w nieinwazyjny sposób nawiązać kontakt z osobą pogrążoną w tym stanie. Dogłębnie omawiane szkolenia dla pracowników służby zdrowia oraz dla członków rodziny, którzy chcą być wsparciem dla swoich bliskich i pragną się z nimi komunikować.


Opis tego egzemplarza wydał mi się najwłaściwszy, więc nie zwlekając dłużej, zabrałem się za czytanie. Z treści tej publikacji dowiedziałem się, że mógłbym pobudzać umysł Sary poprzez mówienie do niej, czytanie, czy odtwarzanie ulubionej muzyki, która aktywowałaby neurony do przywołania wspomnień. Badania mówiły o tym, że osoba w śpiączce potrafi nas słyszeć, a jej mózg reaguje na bodźce z zewnątrz, dlatego warto podejmować z nią rozmaite interakcje. Dzięki temu zaistnieje szansa na to, że moja miłość powróci do świata żywych i powstanie z pyłu przeszłości niczym feniks.


W pewnym momencie z zamyślenia wyrwał mnie dotyk, który intensywnie ogrzał mój bark. Podniosłem wzrok i ujrzałem znajomą twarz.

– Nicole? Cześć! A ty co tutaj robisz? – zapytałem zdziwiony. Nie widziałem się z nią od czasu nieszczęsnego sylwestra, podczas którego skompromitowałem się niemiłosiernie.

– Hej, Charlie. Przyszłam wypożyczyć książkę. Akurat przechodziłam, zauważyłam cię i postanowiłam się przywitać.

– Miło cię widzieć – rzekłem uprzejmie, choć wciąż było mi głupio za tamtą akcję.

Nicole rzuciła okiem na moją lekturę, przycupnęła na wolnym miejscu obok i potarła dłonią moje ramię.

– Chciałam ci powiedzieć, że bardzo mi przykro z powodu Sary. Na pewno jest ci strasznie ciężko. Przekonałam się, jak bardzo ci na niej zależy, więc z pewnością przechodzisz teraz trudne chwile.

– Dzięki... – Nie miałem siły znów o tym dywagować. – Jak idzie fuzja* naszych firm? – spytałem, licząc na zmianę tematu.

– Już praktycznie końcówka. Została tylko finalizacja. Raczej nie będziemy musieli skorzystać ze wsparcia potransakcyjnego, bo „góra" dogaduje się bez większych problemów. Nie przewiduję sporów korporacyjnych, ale kto wie. Wszystko się okaże niebawem. Zatem możesz się nastawić na to, że będziesz mnie mijał na korytarzu i w windzie.

– Nie mam nic przeciwko. – Uśmiechnąłem się.

Tym razem to ja rzuciłem okiem na jej książki, które ściśle kryła pod pachą. Ku moim oczom ukazał się tytuł „Pregnancy Book: For First Time Mothers"*. Zmrużyłem powieki i przeniosłem wzrok na jej ogromne, piwne tęczówki.

– Książka o ciąży? Nicole, czy mam ci gratulować? – Wybałuszyłem oczy.

– A nie, to nie dla mnie, tylko dla koleżanki. Pamiętasz Macy? Macy Scott. Była w naszej grupie na uniwerku, chodziła z nami na Prawo Spółek. Ona nie czuje się zbyt dobrze, a chciała sobie poczytać i przygotować się do nowej roli. – Zakłopotała się.

– Ach tak, Macy... Pamiętam. W takim razie przekaż jej gratulacje.

– Dzięki, przekażę. – Wbiła wzrok w blat biurka, a jej poliki zaróżowiły się mocno, jakby pod skórą zawrzała płynna lawa.

– Słuchaj, może skoczymy na drinka, pogadamy i w ogóle – zaproponowałem. Naprawdę chciałem czymś zająć myśli, a poza tym wolałem się upewnić, czy wszystko między nami w porządku po ostatnim, noworocznym incydencie. Szczególnie że niebawem nasze kancelarie miały się połączyć.

– Chętnie, ale niestety spieszę się, a właściwie to i tak nie mogę pić alkoholu. To znaczy... – Zacisnęła powieki, jakby pożałowała swoich słów.

– Czy na pewno mam gratulować Macy? – Obrzuciłem wzrokiem jej brzuch, ale nie dostrzegłem nic pod luźną, białą koszulą.

– No tak, oczywiście, że jej. Ja po prostu jestem na antybiotyku i sam rozumiesz.

– Jasne – rzuciłem.

– Dobra, muszę już uciekać. Miło było cię zobaczyć. Mam nadzieję, że Sarah szybko dojdzie do siebie i jakoś się między wami ułoży. Naprawdę życzę ci jak najlepiej, Charlie. – Wyszła stamtąd prędko, jakby zostawiła w domu włączone żelazko.


Zawiesiłem głowę nad książką i po chwili czytania doznałem olśnienia. Skąd Nicole wiedziała o Sarze?! Przez cały okres pracy w kancelarii nie zauważyłem, żeby ktokolwiek coś wiedział o naszej sytuacji, zatem skąd Niki miała takie informacje? Szlag, dlaczego na to nie wpadłem? Ruszyłem za nią do samego wyjścia, jednak nie zdołałem jej już odnaleźć... Czy tylko Sarah była w śpiączce, a może i ja pozostałem w jakimś niewytłumaczalnym uśpieniu?

*

Przybyłem do ośrodka z tuzinem laurek oraz zapasem książek, za którymi przepadała Sarah. Pamiętałem, że jej ulubionym pisarzem był Charles Dickens, a jednym z ukochanych dzieł „Opowieść Wigilijna". Nie było to dla mnie istotne, że miała ona charakter świąteczny, a za oknem przyroda dopiero leniwie budziła się do życia. Gdzieś na dnie serca, tliła się nadzieja, że i Sarah wraz z pobudką natury powróci do mnie cała i zdrowa. Tematyka książki nie była jednak tak ważna, jak cel, który mi przyświecał. Zależało mi na tym, aby wywołać silne bodźce, które miałyby szansę pobudzić umysł Sary.


Przez kilkanaście dni stałych wizyt, personel ośrodka przywykł już do mojej nieustającej obecności. Jak można się domyślić, nie otrzymałem tejże przychylności za darmo. Na początku prosiłem i błagałem o możliwość widzeń (choć Henry nie wydał żadnego zakazu), a następnie ubrałem moje prośby w zapach kwiatów i osobliwy smak czekoladek. Na moje szczęście załoga składała się z samych kobiet. Aktywowałem zatem największe pokłady uroku osobistego, dzięki któremu panie w końcu mi uległy, a ja nie musiałem się im opowiadać za każdym razem. Zresztą poza mną kompletnie nikt nie odwiedzał Sary, co także przyczyniło się do tego, iż kobiety zdecydowały się nieco nade mną ulitować.


Obok łóżka ukochanej rozwiesiłem obrazki, które otrzymała w prezencie od dzieci. Na wielu malunkach widniały napisy takie jak „Wracaj do zdrowia, ciociu!", a nawet „Kochamy Cię". Lustrując dzieła sztuki i wodząc wzrokiem po koślawych, atramentowych literach, wysłałem w eter lekki uśmiech.


– My wszyscy tu na ciebie czekamy, skarbie. – szepnąłem, po czym przysiadłem na krześle obok niej.


Postanowiłem, że będę opowiadał Sarze, jak wyglądał cały mój dzień, będę czytał bliskie jej sercu książki, a także odtwarzał ulubioną muzykę. Pragnąłem uczynić to, co należy, aby tylko nie skazywać się na bezczynność. Chciałem mieć poczucie, że działam w jakikolwiek sposób.


Otworzyłem pachnącą starocią książkę Dickensa i zacząłem czytać. Płynąłem przez tekst jak żeglarz przez spokojny ocean, wczytując się pomiędzy wiersze ponadczasowej powieści. Co stronę odrywałem wzrok i obserwowałem niewzruszoną twarz Sary. Nie śmiałem spodziewać się reakcji, jednak moje oczy uparcie kazały mi się jej przyglądać. Po chwili jednak odpuściłem i ponownie włożyłem nos w książkę.


„Pragnąłbym gorąco dotknąć jej ust; spytać ją o coś, aby musiała rozchylić wargi. Pragnąłbym patrzeć na rzęsy jej opuszczonych w dół powiek i nie spłonąć przy tym najlżejszym rumieńcem; pragnąłbym rozpuścić jej falujące włosy, których najmniejszy loczek byłby dla mnie bezcenną pamiątką. Słowem, pragnąłbym korzystać z przywilejów dziecka, jednocześnie zaś być na tyle dojrzałym mężczyzną, abym umiał docenić szczęście, które mnie spotyka".


Zatrzymałem się na tym fragmencie i znów spojrzałem na nią. Gula ugrzęzła mi w gardle, a żałość zawiązała na nim chmurną kokardę. Te słowa uderzyły mnie dotkliwie. Poczułem, jakbym stąpał po ruinach własnego życia. Brak reakcji Sary był frustrujący, ale wytłumaczyłem sobie, że ona mnie słyszy, tylko jej ciało nie może tego wyrazić. Mimo stanu, w jakim przebywała, dla mnie wciąż wyglądała najpiękniej. Odłożyłem na chwilę lekturę i zbliżyłem się do niej. Jej włosy ukazywały lekki rozgardiasz, a kilka kosmyków przyczepiło się upierdliwie do maski tlenowej. Wysunąłem szufladkę obok szpitalnego łóżka i zanurzyłem w niej rękę, która przepadła w bezmiarze różnorakich fidrygałek. W końcu wyszperałem gumkę do włosów, którą nawinąłem sobie na nadgarstek. Wetknąłem dłoń pod głowę Sary i delikatnie ją uniosłem, a wolną ręką zebrałem gęste włosy na prawą stronę. Wydzieliłem trzy pasma kruczoczarnych włosów, zaplotłem je w warkocz i związałem. To siostra mnie tego nauczyła, kiedy jako dzieci bawiliśmy się w dom. Z kolei całkiem niedawno miałem okazję robić tę fryzurę mojej małej siostrzenicy.


– Teraz będzie ci wygodniej, kochanie. – Przetarłem kciukiem policzek, który zdawał się nieco cieplejszy niż zwykle. – A tak poza tym, wyglądasz uroczo. – Pocałowałem ją w czółko.

Wróciłem na swoje miejsce i kontynuowałem czytanie.


„Co z tego, że ręka stężała i opadła bezwładnie? Co z tego, że tętno ucichło i serce bić przestało? To jedno jest ważne, że ręka ta była hojna, innym pomocna, że serce to było odważne i czułe, i pełne miłości, że było sercem człowieczym".


Nie spodziewałem się, że książka mojego imiennika tak mocno na mnie wpłynie. Każdy fragment zdawał się określać sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. Zamknąłem tomiszcze z hukiem i sięgnąłem po kolejne dzieło Dickensa. Tytuł „Opowieść o dwóch miastach" brzmiał dosyć neutralnie, zatem nie było ryzyka, że treść po raz kolejny mnie poruszy.


„Pragnę, by pani wiedziała, że była pani ostatnim marzeniem mej duszy!"

Wiem, że odnajdziesz szczęście.

Kocham Cię, Charlie.

Żegnaj, moja miłości.

Na zawsze Twoja

Sarah


Zaraz, zaraz... Mógłbym przysiąc, że znam skądś ten cytat. Sięgnąłem po list Sary, który nosiłem wciąż w kieszeni marynarki. Rozłożyłem zgrabnie pogniecioną kartkę. Podążyłem wzrokiem po treści, rozmazanej przez kapiące na nią łzy tego dnia, kiedy po raz pierwszy ją odczytywałem. Przeskanowałem wersy, aż zatrzymałem się przy ostatnim akapicie. Rzeczywiście, ów Dickensowy cytat był ostatnim pożegnaniem, który skierowała w moją stronę.


„Chciałabym, abyś wiedział, że byłeś ostatnim marzeniem mojej duszy".


Przetarłem uciemiężoną od emocji twarz i zwróciłem się do niej.

– Nic dobrego mnie już nie czeka, jeśli nie zdołam cię odzyskać. To TY jesteś moim szczęściem i odpowiedzią na każde zadane w moim życiu pytanie...

Zdołowany znów wróciłem do listu i bezwiednie wodziłem wzrokiem po piśmie Sary. Zatrzymałem się na jej ostatniej woli. Muzyka Elvisa, anturium i John. No właśnie, John. Prosiła mnie, abym go doglądał. Powinienem do niego zajrzeć, skoro właśnie tego sobie życzyła. Moje rozmyślania przerwały pielęgniarki, które wtargnęły do sali. Zapowiedziały, że nadeszła pora kąpieli, więc grzecznie mnie stamtąd wyprosiły. Postanowiłem, że wykorzystam ten moment i pojadę odwiedzić Johna. Nie spodziewałem się jednak, że ta wyprawa zmieni w naszym życiu tak wiele.


*

Udałem się pod wskazany mi niegdyś adres i podszedłem do recepcji. Sarah zawsze żaliła się, że siedzi tam grubsza, niemiła kobieta, o krótkich, kręconych włosach. Tym razem jednak zastałem jakąś młodziutką dziewczynę. Na moje oko, mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia lat.


– Dzień dobry, chciałbym odwiedzić Johna Cervánteza i dowiedzieć się czegoś o stanie jego zdrowia. Jestem także upoważniony do otrzymywania informacji medycznych. – Podałem jej swoje ID.

– Dzień dobry. Dobrze, sprawdzę dokumentację i poszukam numeru sali. Przepraszam, to może trochę potrwać. Jestem tutaj na zastępstwie i to mój pierwszy dzień. – Skrzywiła się.

– Proszę się nie przejmować, mam czas. – Posłałem jej kojący uśmiech.

Dziewczyna wstukała w system komputera dane chłopaka i z widocznym zaangażowaniem przeszukała bazę.

– Szczerze mówiąc, nie widzę tutaj pacjenta o tym nazwisku.

Skonfundowałem się. Jeszcze raz spojrzałem na ścianę, na której widniała przeogromna nazwa placówki. Nie miałem wątpliwości, że przebywam w dobrym miejscu.

– To musi być jakaś pomyłka. John jest pacjentem tego ośrodka od co najmniej pięciu lat. Proszę sprawdzić jeszcze raz.

Młoda kobieta ponownie przyjrzała się liście, intensywnie marszcząc czoło.

– Naprawdę nie mamy tu pacjenta o takim nazwisku. Nie mam pojęcia, jak mogę panu pomóc. – Rozłożyła ręce w akcie niemocy.

– Może ma pani gdzieś jakąś inną listę, nie wiem... – Zagryzłem wargi w przypływie frustracji.

– Mamy jeszcze osobny system, ale tam są tylko pacjenci, którzy zmarli. – Spojrzała na mnie pytająco.

Johnny chorował i nie było to żadną tajemnicą. Nie miałem wyboru. Należało sprawdzić i tę możliwość.

– Dobrze, niech pani sprawdzi – zezwoliłem.

Podczas gdy rudowłosa dziewczyna przeszukiwała system, mój żołądek zdążył wykonać kilka przewrotek, czyniąc przy tym moją skórę bladą jak wnętrze tego ośrodka.

– Cervántez John. Jest, ale...

– Ale co? – Ściągnąłem brwi.

– Bardzo mi przykro, on zmarł.

– Słucham? – Nieznośna fala chłodu i gorąca wymieszała się ze sobą, oblewając moje ciało jednocześnie.

– Niestety. Taką widzę tu adnotację. – Skwasiła się dziewczyna.

– Jezu, nie... Jak to? Kiedy? – Usilnie chwyciłem się lady.

– Tutaj jest napisane, że zmarł 25.12.2005.

– W Wigilię? Nie, to nie może być prawda... – Podłoga hipnotycznie osuwała się spod moich stóp. – Przecież to było trzy miesiące temu.

Zdruzgotany zamknąłem oczy, próbując przywrócić płytkiemu oddechowi normalny rytm.

– Jak to możliwe, że nikt z rodziny się o tym nie dowiedział?!

________________________________________

Kochani!

To jeszcze nie koniec trudnej rozmowy z recepcjonistką!

„Coma", czyli śpiączka, nie odnosi się tylko do stanu Sary, ale jak się okazuje i do Charlesa. On sam stopniowo budzi się i dostrzega prawdę, która zaczyna atakować go z każdej strony.

Pamiętacie scenę, kiedy Sarah była już jedną nogą na tamtym świecie i przyszli do niej bliscy, a wśród nich był John? Albo sen Charlesa, gdzie była Sarah z chłopcem? To były znaki, że jego już nie ma.

W kolejnych dwóch rozdziałach odkryjemy karty, a wszystkie tajemnice i intrygi wyjdą całkowicie na jaw. Jesteście ciekawi?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro