Rozdział 33 Metronom miłości

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Sarah


Zawiesiłam wzrok w mroku wieczoru. Lunatykowałam spojrzeniem gdzieś pomiędzy cieniami drzew, których czarne korony poruszały się w rytmie naddanym przez wiatr. Usilnie próbowałam zasnąć, lecz moje ciało nie miało tego w planach. Zamiast podjąć próbę wyciszenia, zakleszczyło się w objęciach nielitościwych dreszczy. Nie był to jednak jedyny powód, dla którego nie potrafiłam zmrużyć oka. Średnio co kilka minut ktoś zaglądał do mojej sali. Klamka z okna wyparowała w niejasnych okolicznościach. Wyglądało na to, że atak żałobnego szału sprawił, że podejrzewano mnie o ponowne targnięcie się na swoje życie. Po głowie chodziły mi różne myśli, również te najgorsze, jednak nawet samobójstwo wymagało nieco energii, której nie miałam ani krzty. Wieść, jakiej nigdy nie chciałam usłyszeć spadła na mnie niczym grom z jasnego nieba. To, przed czym wciąż uciekałam, dogoniło mnie i zarzuciło na szyję żelazne lasso, które odcinało bezpowrotnie najważniejszą część mojego życia. Poczułam tępy ból wewnątrz głowy, tak jakby trąba jerychońska zadęła mi prosto w ucho. Stanęłam na skraju bezdroża, skąd nikogo nie dochodził dźwięk mojego krzyku. Boleśnie zacisnęłam powieki, chcąc stłumić dochodzący do mnie blask jarzącej się ulicznej lampy, który trącał oczy łuną ostrego światła. Nawet ta durna wiązka jasności drażniła moje nerwy i niespokojnie pobudzała zmysły.


Zrobiłabym wszystko, aby choć przez jedną chwilę nie myśleć o Johnie. Leżałam jak kłoda bez ruchu, czując wciąż naprzemienne drgawki i drętwienie. Przywoływałam w pamięci zielone oczy mojego chłopczyka, w których zawsze potrafiłam dojrzeć promyk nadziei. Te szafirowe tęczówki, które odziedziczył po mamie, dawały mi poczucie, że nie jestem sama i wciąż mam o kogo walczyć. Były moją kotwicą, trzymającą mnie kurczowo pośrodku nurtu życia. Wiedziałam, że od tego momentu nic nie będzie już takie jak przedtem.


Gorzkie łzy spływały leniwie po policzkach, a znajdowały ujście tuż przy płatku ucha, tak jakby szukały przesmyku, aby opuścić głębię mojego ciała. W kompletnej ciszy i samotności przeżywałam najbardziej rozdzierające katharsis podłego życia. Słone krople niczym rzeźbiarze smutku boleśnie drążyły korytarze w skórze. Czułam, jak echo straty wypłukuje kolor z moich ciemnych oczu. Jeszcze chwila, a wypłowieją, stracą na zawsze ten błysk pokładów wiary, który wciąż naiwnie podsycałam. Niegdyś wyobrażałam sobie ten fatalny dzień, kiedy John przemieni się w anioła, zamieni się rolami z Cherubinem* i odleci samotnie z ziemskiego padołu. Jednak żadna wizja, którą wtedy malowałam w myślach, nawet w połowie nie dorównywała potwornej rzeczywistości. Cierpienie, które przechodziło przeze mnie jak prąd, było nie do zniesienia.


Mój braciszek żył zaledwie piętnaście lat, ale już przez ten czas stał się prawdziwym superbohaterem. Dzielnie walczył z chorobą przez długie dziesięć wiosen. Odkąd sięgam pamięcią, John nigdy nie narzekał na swój los, ani nikomu się nie skarżył. Nigdy nie marudził, gdy go bolało i nigdy o nic nas nie prosił. Miałam wrażenie, że nie chciał być dla nas ciężarem. Właściwie nie pamiętał życia poza murami szpitala, a co za tym idzie, nie wiedział, za czym winien tęsknić. Kiedy rodzice jeszcze żyli, zawsze starał się poprawiać im humory, gdzie przecież powinno być na odwrót. Nie lubił, gdy byliśmy nadopiekuńczy i kiedy nad nim kwililiśmy. Uwielbiał się śmiać, żartować, a także czytać komiksy Marvela i DC, kiedy miał jeszcze na to siłę. To była cecha, która nas łączyła – oboje byliśmy bardzo silni, nie dla siebie, lecz dla swoich najbliższych.


Wyrzucałam sobie, że nie było mnie przy nim w chwili, gdy odchodził. Był tam całkiem sam, uwięziony pośród zimnych surowych czterech ścian. Czy bardzo się bał? Czy mnie wołał? Czy mocno go bolało? Czy prosił Kostuchę, aby przecięła sznur życia? A może tak pragnął odejść, że padł przed nią na kolana, błagając o wyzwolenie? Kiedy ostatni raz go widziałam, powiedział, że mnie kocha i podziękował za wszystko, ale stwierdził też, że jest zbyt zmęczony i to ja mam pozostać szczęśliwa. Czy to było pożegnanie? Czy przeczuwał, że niedługo odejdzie? Czy zrobiłam dla niego wszystko, co mogłam? A może mogłam jeszcze więcej?


Zdawałam sobie sprawę z tego, że mój stosunek do Johna nie mógłby posłużyć za przykład najzdrowszej relacji. Nie uważałam jednak, że ktokolwiek, kto nie przeżył tego, co ja, potrafiłby to zrozumieć. Można się spierać, czy robiłam dobrze, czy też źle, lecz prawda jest taka, że debata o tym nie miała najmniejszego sensu. Nikt z nas nie wie, jak zachowa się w danej sytuacji, dopóki sam nie doświadczy jej na własnej skórze. Zostałam z Johnem zupełnie sama i nie było przy mnie nikogo prócz niego. W dodatku jako starsza siostra parentyfikowałam sprawę i na poziomie podświadomości przejęłam rolę rodzica. Musiałam go utrzymać. Ciągnęłam latami jego leczenie. Nie da się ukryć, że odcisnęło to na mnie piętno, zmieniając moją osobowość bezpowrotnie. Miałam go zostawić na bruku jak psa? Odwrócić wzrok i rzec – umieraj małe dzieciątko?


Naturalną koleją rzeczy chciałam mu pomagać. Kochałam go najbardziej na świecie, a to, co robiłam, było dla mnie instynktowne. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym postąpić inaczej. Kto u licha odwróciłby się od rodzeństwa czy od swojego dziecka? W pewnym momencie moja odpowiedzialność, miłość i oddanie sprawiły, że postrzegałam Johnny'ego jak własnego syna. W tragicznym wypadku straciłam oboje rodziców. Bez żadnego ostrzeżenia zostałam gwałtownie wepchnięta w dorosłe życie, na które nie byłam gotowa. Musiałam przejąć role, na które nie byłam gotowa. Toczyłam walkę, na którą nie byłam gotowa. Podejmowałam decyzje, na które nie byłam gotowa. Byłam zmuszona z dnia na dzień przeżyć żałobę, na którą nie byłam gotowa. Na nic nie byłam gotowa. Nic dziwnego, że panicznie bałam się utraty jedynej osoby, jaka mi pozostała. To sprawiło, że chorobliwie trzymałam brata przy życiu i oddałam wszystko, aby go ratować i zatrzymać przy sobie. Kiedy teraz to analizowałam, zaczęłam dochodzić do niepokojących wniosków. Czy moje przywiązanie kazało mu żyć w bólu? Czy zmieniłam tę miłość w samą jej karykaturę? Czy skrzywdziłam mojego małego braciszka? Przecież chciałam dla niego jak najlepiej. Wszystko, co robiłam, czyniłam z myślą o jego dobru...


Po intensywnych refleksjach, z obolałym ciałem i poturbowaną duszą zwlekłam się z łóżka. Chwyciłam się zimnego, kamiennego parapetu, zacisnęłam na nim palce i spojrzałam wysoko w atramentowe niebo, utkane mieniącą się konstelacją gwiazd. Jakaś siła, której nie pojmowałam, kazała mi rozmówić się z Johnem.


– Mój kochany braciszku... – szeptałam, a mój głos odbijał się od szyby. – Przepraszam, że nie było mnie wtedy przy tobie. Przepraszam, jeśli moja miłość przyniosła odwrotny skutek i to przeze mnie nie mogłeś odejść wcześniej. Przepraszam, jeśli moja miłość sprawiła ci ból. Przepraszam, jeśli moje dobre chęci zamieniły się twoje katusze. Przysięgam, że nie chciałam źle, pragnęłam tylko twojego dobra. Chciałam, żebyś żył, żebyś się uśmiechał, żebyś walczył, żebyś miał wspaniałą opiekę, żebyś miał wszystko, czego potrzebowałeś. Z całych sił pragnęłam tego, abyś mnie nie zostawił. Chciałam ci uchylić nieba, a teraz mam wątpliwości, czy osiągnęłam zamierzony efekt. Czy to przez moje silne uczucie byłeś tutaj zbyt długo? Czy bolało cię przeze mnie? Już sama tego nie wiem... Pamiętaj, proszę, że zawsze będę cię kochać i już do końca moich dni pozostaniesz obecny zarówno w sercu, jak i we wspomnieniach. A tymczasem opiekuj się mną. Nie daj mi utonąć w odmętach żalu i w tym piekielnym, bezdennym morzu łez. Daj mi siły, abym otworzyła jutro oczy i potrafiła przeżyć jeden dzień. A gdy przeżyję ten jeden, to wtedy znów spojrzę w niebo i powiem: braciszku, pozwól mi przeżyć jeszcze kolejny dzień. I przeżyję go dzięki tobie. I znów wieczorem przyjdę poprosić, tuż po zachodzie słońca i powiem – Johnny, błagam o jeszcze ten jeden raz...


Oparłam czoło o lodowatą powierzchnię okna.

– Pozwalam ci odejść, kochanie. Słyszysz? Pozwalam. Dość walki z czymś, co jest gdzieś nad nami, niezależne od nas. Już wystarczy. Byłeś taki dzielny... I ja też byłam. Możesz już iść, możesz odetchnąć. Możesz już odpocząć. Nie musisz już walczyć. Już nic nie boli, braciszku. Już wszystko w porządku. Leć, skarbie... Leć wysoko jak latawiec, poza nieboskłon, poza horyzont. Fruń tam, gdzie nie widzimy, tam gdzie niedostrzegalne. I poczekaj tam na mnie, aniele. Kiedyś się spotkamy. Do zobaczenia, najdroższy. Zawsze będę cię wypatrywać wśród gwiazd...


Gdyby ściany, które obserwowały tę scenę, mogły wyrzec choć zdanie...

*

Miniona noc okraszona była bólem, wspomnieniami i bezładem przemyśleń. Przez cały ten czas nie zmrużyłam oka, tylko wpatrywałam się w coraz barwniej jaśniejący horyzont. Linia miejskiego widnokręgu rozbłysła poranną, rześką jutrzenką. Nowy Jork zrzucał z pleców czarny płaszcz nocy, aby przywdziać ranny zenit i powachlować swą twarz szarzyzną ulicznego swądu spalin. Patrząc na sklepienie, odczuwałam pewnego rodzaju ulgę. Próbowałam sobie wmówić, że John trafił do nieba i zasilił szeregi aniołów. Nie mogło się stać inaczej, skoro był najbardziej delikatną, dobrą, nieskazitelną i niczym niesplamioną duszą, jaką znałam. Czułam, że tam, gdzie przebywa, jest mu po prostu dobrze. Iluzja życia pozagrobowego, jaką właśnie sobie stworzyłam, była mi potrzebna, żeby w ogóle być w stanie oddychać i żyć.


Prześladujące mnie myśli przerwał głos pielęgniarki.

– Dzień dobry, Saro. Jak się dzisiaj czujesz? – spytała z uśmiechem Molly.

– Dzień dobry. Nie sądziłam, że będzie mi dane dożyć dnia, w którym usłyszę najbardziej niechciane słowa, więc... – Zacisnęłam usta.

– Słyszałam o tym, co się stało. Przyjmij wyrazy głębokiego współczucia. Udało ci się choć trochę pospać? – dociekała troskliwie.

– Nie spałam. Musiałam poukładać myśli, zmierzyć się z najtrudniejszymi emocjami.

– Rozumiem. Takie noce w naszym życiu też są potrzebne – przyznała, kiwając przy tym głową. – Za chwilkę przyniosę ci śniadanie.

– Dziękuję, ale nie jestem w stanie nic przełknąć.

– Ależ musisz zjeść, żeby nabrać sił!

– Szczerze? Ja już nie muszę mieć siły. Nie mam już o kogo walczyć.

Pielęgniarka spojrzała na mnie z litością i wyprostowała się. Wyjęła z fartucha zgnieciony kawałek kartki i podała mi go.

– A może jednak jest ktoś... – Puściła oczko.

Z ciekawością przechwyciłam skrawek papieru i spojrzałam na nią pytającym wzrokiem.

– Ja wiem, że nie powinnam się wtrącać, bo to nie jest moja sprawa, ale... – zawahała się. – Ostatnio, kiedy Charles wychodził, tak ostentacyjnie zgniótł kartkę i wrzucił ją do kosza przy recepcji. Coś mnie tknęło, że może to coś ważnego, a on pod wpływem nerwów się tego pozbył. Wiem, że to kompletnie nieprofesjonalne, ale postanowiłam zaryzykować. Zanurkowałam i odczytałam treść. Tutaj jest dedykacja, zdaje się, że jest adresowana do ciebie.

Już chciałam rozwinąć papier, gdy kobieta jeszcze dodała:

– On naprawdę stawał na głowie, żeby cię obudzić. I spędzał tutaj całe dnie. On rzeczywiście cię kocha, a wierz mi, taka miłość zdarza się rzadko. Tyle młodych dziewczyn leży tutaj na naszym oddziale i nikt ich nawet nie odwiedzi, nikt się z nimi nie liczy. Jedynie ich rodzice pochylają się nad nimi. Przez ten czas tak się zżyłyśmy z Charliem, że same jesteśmy zaskoczone, dlatego mam ogromną prośbę, nie przekreślaj tego młodzieńca. O takie uczucie warto zawalczyć. – Uśmiechnęła się i wyszła.


Zabolało. Wyrzuty sumienia zakłuły mnie w żołądek najostrzejszą, lecz niedostrzegalną dla oka igłą. Wiedziałam, że Charles opiekował się mną jak nikt inny. I kochał mnie tak, jak jeszcze nigdy nie byłam kochana. Wczoraj wpadłam w sidła zbyt gwałtownego bólu i szoku, jak każdy człowiek otrzymujący wiadomość, która w sekundę zamienia dotychczasowe życie w miałki pył. Wciąż kochałam Charliego, ale najzwyczajniej w świecie nie poradziłam sobie ze swoimi emocjami. Tym bardziej że po śpiączce nadal nie wróciłam do pełni umysłowej sprawności. Zdawało mi się, jakbym każdego dnia ubierała się w absurdalny kontrast, nieustannie mierząc się z odchyleniami od dawnej normy. Nie rozumiałam wielu swoich odruchów i reakcji. Nie potrafiłam panować nad swoim ciałem, a już w szczególności nad głową. Przygniatająca informacja o kłamstwie z łatwością rozbiła moją psychikę. Skutki śpiączki działały gdzieś w tle, ukryte, lecz wciąż aktywne niczym upierdliwy gen recesywny.


Dotarło do mnie, że przez lata stałam w rozkroku między Johnem a swoim życiem. Kolejno rozkrok pogłębił się do szpagatu, kiedy poznałam Charlesa i po raz pierwszy pojawiła się w moim życiu szansa na miłość. Wybieranie pomiędzy nimi było niedorzecznością. Kochałam ich najmocniej na świecie, jednak każdego w zupełnie innym odcieniu miłości. W głębi duszy chciałam uniknąć wyboru. Uznałam, że gdy usunę się z planszy życia, sprawy poukładają się lepiej bez mojego udziału i bez mojego istnienia. Teraz kiedy straciłam już kompletnie wszystko, zdałam sobie sprawę, że przecież gdzieś za drzwiami, tuż za rogiem czeka człowiek, skłonny powierzyć mi całe swoje życie. I nieważne, z jaką mocą przeszkody losu próbowałyby go ode mnie oddzielić, to wciąż działał na mnie jak krzesiwo, które w nieskończonym zapętleniu wzniecało w sercu nieposkromiony ogień miłości. Molly miała całkowitą rację – uczucie, które połączyło mnie i Charlesa było rzadkością, porównywalną do możności schwytania unikatowego białego kruka.


Ostrożnie odwinęłam wygnieciony świstek i spojrzałam na tekst, który był napisany w kolumnie, zupełnie jak słowa piosenki. Pierwsze co przykuło moją uwagę, to dopisek, który widniał na samej górze: „Najdroższa Saro, trochę nieudolnie napisałem dla ciebie piosenkę. Obudź się i zaśpiewaj mi ją. Proszę".


Przeskakując wzrokiem z wersetu na werset, poczułam narastające szczypanie pod powiekami, zwiastujące wylew nagromadzonych uczuć. Nie dowierzałam, że Charlie mógł napisać dla mnie tak piękny tekst. Chyba nigdy nie czytałam czegoś tak wyjątkowego. Płynęłam przez każde zdanie, chłonąc emocjonalną esencję utworu. Każde słowo jak tkliwa poezja odzwierciedlało stany, przez które przechodził Charles. Piosenka z jednej strony ukazywała bezwarunkową miłość, a z drugiej podkreślała, jak bardzo w tym czasie cierpiał. Oczekiwanie na moje przebudzenie wydawało się istną podróżą przez pogorzelisko. Z mojego życia zostały tylko skrawki, które Charles bezradnie starał się posklejać. Czy jego miłość do mnie miała jakiekolwiek granice? Nie opuszczało mnie wrażenie, że uchyla przede mną furtkę, przez którą nieśmiało wpada wiązka światła, rozpraszająca zatęchły mrok na dnie zranionego serca. Właśnie to chciał mi pokazać, kiedy go powstrzymałam. Moje łzy skapywały wprost na kartkę, a dusza unosiła się jak liść kierowany wiatrem.


Pod wpływem silnego bodźca zawołałam pielęgniarkę i poprosiłam o papier oraz coś do pisania. Uczucia wrzały we mnie, tworząc jakąś zagubioną w myślach melodię. Narysowałam prowizoryczną, koślawą pięciolinię i rozpisałam nuty, które po niespełna chwili ułożyły się w kompletną melodykę*. Chyba nic nie działa na wenę lepiej niż silnie i nagle utkana emocja. Pod batutą miłości, w rytmie metronomu* udało mi się ułożyć kompozycję, o którą prosił mnie Charles. Od tego momentu jego słowa i moja muzyka stały się jednością na podobieństwo naszej dwójki, która wspólnie tworzyła nierozerwalną, synergiczną całość.


Zrozumiałam, że popełniłam błąd. Owszem, bolało mnie to, że dopuścił się kłamstwa, ale przecież zrobił to tylko dlatego, żeby chronić moje zdrowie. Nie krył w kieszeni żadnych złych zamiarów. Zastanawiałam się jaki inny mężczyzna wytrzymałby to, co na nas spadło? Jaki czekałby uparcie tyle czasu? Jaki zajmowałby się nieprzytomną rośliną? Jaki troszczyłby się o kobietę, która nie wygląda zbyt atrakcyjnie? Jaki walczyłby tak zacięcie? Jaki uniósłby ciężar całego mojego losu? Jaki podnosiłby mnie wciąż z kolan? Pośród ruin mojego życia dojrzałam mężczyznę, który przebijał się przez zgliszcza, pokazując mi mały zalążek zgubionej po drodze nadziei. Niezłomne serce Charlesa starało się wyciągnąć mnie z opresji, a ja byłam mu wdzięczna za cały trud i wszelkie starania. Po raz kolejny, gdy wypadłam z zakrętu, wpadłam wprost w ramiona ukochanego. Jego obecność jak decrescendo* wyciszała moje demony i po cichu reperowała to, co uległo zniszczeniu.


Uczucia, które towarzyszyły mi podczas tworzenia, okazały się jedwabną nicią, która zszywa wszystkie rozszarpane skrawki mojego życia. Minęło kilka godzin, a wskazywał na to rozgardiasz na korytarzu, który pojawiał się zazwyczaj w porze obiadowej. Nacisnęłam guzik i tym sposobem znowuż przywołałam pielęgniarkę.


– Czy mogłaby pani zadzwonić do Charlesa i poprosić, aby mnie odwiedził? – zapytałam ze łzami w oczach.

– Nie będzie to konieczne, bo błąka się po korytarzach bez celu od samego rana. – Zaśmiała się życzliwie kobieta.


Boże, czy mogę go jeszcze bardziej kochać? Upartość, nieustępliwość i zacięcie przyprawiały mnie o przyjemną gęsią skórkę. Nie miałam żadnych wątpliwości, że z kimś takim można zbudować życie na nowo.


Po chwili Charlie pojawił się w mojej sali ubrany w biały, bawełniany T-shirt i czarne spodnie. Przeszyliśmy się nawzajem wyczekującym i niepewnym spojrzeniem. W końcu obdarowałam go uśmiechem, a on w sekundę rozpromienił swoją aurę, jakby mu ulżyło. Nerwowe napięcie zeszło z jego twarzy, rozluźniając przy tym każdy pojedynczy mięsień. Kiedy ruszył w moją stronę, bezzwłocznie zaintonowałam melodię piosenki, której tekst dla mnie stworzył. Zatrzymał się wpół drogi i zamarł. Obserwowałam brwi w odcieniu ciemnego blondu, które ściągnęły się w jednoczesnym zdziwieniu i wzruszeniu. Jego oczy zabłyszczały jak przejrzyste krople rosy skąpane w wiosennym słońcu.


– Skąd? – szepnął.

– Nasza kochana Molly wyjęła ze śmietnika. – Roześmiałam się, a z moich oczu skapnęły łzy.

– Nawet nie masz pojęcia, jak cholernie marzyłem o tym momencie. Ta melodia jest przepiękna – westchnął rozanielony.

– To najpiękniejszy tekst, jaki czytałam. Nie ma takich słów ani gestów, które potrafiłyby wyrazić, jak bardzo jestem ci wdzięczna. Zresztą nie tylko za piosenkę, ja...

Pewnym krokiem podszedł bliżej i położył dłonie na moich ramionach.

– Przepraszam cię, Saro. Naprawdę mi przykro, że nie miałem możliwości, aby postąpić inaczej.

– Wiem. To ja przepraszam. Potraktowałam cię, jakbyś nic dla mnie nie znaczył. Nie zasłużyłeś na to. Zrozumiałam, że zrobiłeś to, bo chciałeś mnie chronić.

– Nie mogłem pozwolić, abyś znów zapadła... – Urwał myśl. – Lepiej powiedz, jak się trzymasz.

Na to pytanie nie byłam w stanie już odpowiedzieć. Gula nieprzepracowanego jeszcze bólu ugrzęzła na dnie gardła, a łzy napełniły moje spojówki. Charlie, widząc to, wepchnął się na łóżko i nie zważając na kable, ani na zasady higieny i przyzwoitości położył się obok. Objął mnie swoim ramieniem, przytknął usta do mojego czoła i tak jak zawsze w ciszy pozwolił mi się wypłakać. Zacisnęłam w garść materiał jego koszulki, a mieszanka wszystkich uciążliwych emocji wylewała się ze mnie, mocząc delikatną fakturę ubrania. Opuściło mnie poczucie czasu, dlatego nie potrafiłam stwierdzić, ile minęło tych łzawych chwil. Miałam wrażenie, że to trwa okropnie długo, lecz on nieustępliwie przytulał mnie i delikatnie głaskał po ramieniu opuszkami palców.

– Czy ten ból w końcu minie? Czy kiedyś przestanę za nim tęsknić? – wyjąkałam z trudem.

– Każda rana kiedyś przestaje krwawić. Pozostaje jedynie blizna, lecz taka, z którą będziesz w stanie iść przez życie. Ale nawet kiedy krew zakrzepnie i będziesz nosić wspomnianą bliznę, to wcale nie znaczy, że przestałaś kochać.

– Myślisz, że gdy odchodził, wiedział, że go kocham?

– Oczywiście, że tak. Był tego świadom przez cały czas. Nigdy nie dałaś mu odczuć, że jest inaczej. Pamiętasz, sama mówiłaś mi, że podziękował i poprosił, abyś była szczęśliwa.

– Pamiętam.

– No właśnie. Zapewniłaś mu wszystko, co mogłaś, otaczałaś opieką i miłością tak, jak potrafiłaś. Doskonale o tym wiedział.

– Ale mam wyrzuty sumienia, bo dzisiaj pośród tego przygniatającego ciężaru przez chwilę odczułam też ulgę. Przez moment poczułam się lżej. Wiem, jestem okropnym człowiekiem...

– Saro, to nie tak. Poczułaś to, bo wiesz, że on nareszcie nie cierpi, nie zmaga się z chronicznym bólem, nieuleczalną chorobą i niemocą. To nic złego, że przeszyła cię fala pewnego rodzaju lekkości i nie możesz mieć z tego tytułu wyrzutów. To nie znaczy, że przestałaś go kochać, wręcz przeciwnie. To najwyższy dowód miłości, postawić czyjeś dobro ponad swoje cierpienie.

– Myślisz, że go bolało?

– Na pewno nie. Był zmęczony, postanowił, że odpuści i przestanie kurczowo trzymać się życia, które wciąż się wymykało. Pożegnał się z tobą i pozwolił sobie odejść. Po prostu cichutko zasnął.

– Wtedy, kiedy... – Wstrzymałam oddech. – Kiedy to zrobiłam, widziałam moją rodzinę. Oni przy mnie byli. I John też tam był.

– Cóż... Najwyraźniej wiedział, że gdy znajdziesz się po drugiej stronie mostu, nie będzie już odwrotu. Nie pozwolił na to, żebyś przeszła na tamten brzeg, bo chciał, żebyś była tutaj i zbudowała swoje szczęście od nowa. Czuwał nad tobą wtedy, tak samo, jak i teraz.

– Sądzisz, że niebo istnieje naprawdę?

– Myślę, że niebo to nie konkretne miejsce, a stan wiecznego szczęścia, poczucie uwolnienia i braku zmartwień. Jednak niezależnie od wersji, jaką sobie obierzesz, dobrze jest w nie wierzyć. To pomaga.

***********************************


Charles

Ile bym dał, żeby choć odrobinę zdjąć z niej ten ból, z którym musiała się mierzyć. Nie miałem jej za złe tego, co wczoraj się stało. Każdy, kto dowiedziałby się o śmierci jedynej, najbliższej osoby, w dodatku takiej, która była tylko niewinnym dzieckiem mógłby postradać zmysły. Obserwując jej łzy, bez końca wypływające pod spuchniętych powiek czułem, że samemu chce mi się płakać. Walczyłem jednak, aby się temu nie poddać, bo starałem się być dla niej oparciem. Wylewające się ze mnie emocje na nic by się zdały, więc chowałem je głęboko w środku. Sarah potrzebowała teraz silnego ramienia, na którym mogłaby się wesprzeć i poddać destrukcji męczące ją uczucia. Niewiele mogłem teraz dla niej uczynić, więc robiłem to, co zawsze – po prostu byłem obok. Po intensywnym żałobnym opłakiwaniu Sarah zasnęła w moich objęciach. Mimo niewygodnych i szpitalnych okoliczności cieszyłem się, że choć w ten sposób mogę ją mieć przy sobie. Należało przyznać, że uwielbiałem to uczucie, kiedy właśnie przy mnie potrafiła się uspokoić, poczuć bezpiecznie i zasnąć. Nawet w tak fatalnej sytuacji. Ulżyło mi, kiedy zrozumiała motywy, jakimi byłem zmuszony się kierować, a melodia, którą ułożyła do mojego tekstu, przebiła wszelkie marzenia na temat tej chwili.


Gdy w końcu się obudziła, przetarła zaspane oczy. Ten uroczy widok przypomniał mi nieczęste poranki, kiedy budziła się przy mnie po jakże namiętnie spędzonej nocy. Tęsknota za tymi chwilami niespodziewanie przeszyła przyjemnym prądem moje ciało.


– Ojej, na długo przysnęłam? – zapytała, próbując mocniej rozchylić powieki.

– Nieważne na ile, ważne, że w ogóle udało ci się zdrzemnąć. – Pogłaskałem ją po głowie.

– Niepotrzebnie tutaj czekałeś, mogłeś mnie obudzić lub sobie pójść.

– Wolałem zostać przy tobie.

– Posłuchaj. – Wsparła się na łokciach. – Jestem już gotowa, żeby wysłuchać całej historii. – Wtrąciła niespodziewanie.

– Jesteś tego pewna? Nie chcę cię zranić, Saro. Za dużo na raz na ciebie spadło.

– Już nic gorszego nie usłyszę, Charlie. Proszę, opowiedz mi wszystko. Muszę się tego dowiedzieć teraz, a później czym prędzej spróbować sobie z tym poradzić.


Opowiedziałem jej zatem całą prawdę. O tym, jak odkryłem, że Henry zataił przed nią informacje o śmierci Johna. O szpitalnej mistyfikacji i fałszywych zdjęciach chłopca, które jej pokazywano. O moim śledztwie związanym z tą sprawą. O tym, jak Henry wykupił ośrodek po to, aby sterować przepływem informacji. O tym, jak pomogła mu niczego nieświadoma Nicole, aż w reszcie o ich romansie rozpoczętym podczas pechowego sylwestra. Wtrąciłem również o niespodziewanej ciąży. Opowiedziałem o przebiegu konfrontacji z Henrym, jego groźbach i o tym, że wspólnie mamy na siebie haka. O tym, że jeśli jeden zaatakuje, pociągnie na dno drugiego, ale też samego siebie. Wytłumaczyłem Sarze, że pozbawiona konsekwencji bierność to jedyna droga, abyśmy mogli być razem.


– Gdybym wiedziała o tym wszystkim wcześniej. – Zawiesiła się. – Może nie doszłoby do... Być może.

– Wiem – przyznałem zrezygnowany.

– Czyli... Henry nie odpowie ani za to, co mi zrobił, ani za to, że zatuszował śmierć Johna. Dobrze zrozumiałam?

– Uwierz mi, marzyłem o tym, aby go usadzić i posiadam szereg dowodów na jego przewinienia, ale nie mogę ich wykorzystać. Ten świr zniszczyłby nas, zrobiłby ci krzywdę. Wiesz, jaki jest Henry. On nigdy nie żartuje.

– Nie, nie powinno tak być. Musimy znaleźć jakiś sposób. – Zagryzła usta w przejęciu.

– Saro, posłuchaj mnie. – Złapałem ją za ręce. – Jesteś tą, która ocalała i teraz masz w sobie siłę dwóch istnień. John chciał, żebyś była szczęśliwa, dlatego jedyną opcją jest to, abyś poszła dalej. Poszła dalej ze mną. Zaczęła od nowa. On by sobie tego życzył. Otrzymałaś dar życia z powrotem. Jedno z was przetrwało, więc teraz musisz przeżyć życie za was dwoje, aby wasze wyrzeczenia i poświęcenie nie poszły na marne, rozumiesz?

– Wiem, że masz racje, ale jak do cholery mam się z tym pogodzić? Jak mam mu odpuścić?!

– Ja też chciałbym zemsty, ale to rozwiązanie, które zaproponowałem Henry'emu i proponuję tobie, to jedyna właściwa droga. Musimy skupić się na tym, co przed nami. W końcu, po raz pierwszy mamy szansę. Jakikolwiek cios wymierzysz, nie wrócisz już życia Johnowi, ale możesz sprawić, że nareszcie, po tym wszystkim, co przeszliśmy, będziemy mogli być razem.

Niespodziewanie ktoś gwałtownie otworzył drzwi sali. Zza winkla wyłonił się dość niski i krępy facet w białym kitlu i iście profesorskich okularach.

– Pan jest mężem pani Collins? To zapraszam ze mną – powiedział, nie dając mi szans na odpowiedź.

Nie zaprzeczałem więc, tylko prędko zeskoczyłem z łóżka i pognałem za nim. Zaprosił mnie do swojego gabinetu i nie tracąc czasu, natychmiast rozpoczął rozmowę.

– Pobyt pani Sary w naszym ośrodku powoli dobiega końca. Procedury po incydentach samobójczych są ściśle określone. Należy objąć panią Collins odpowiednim leczeniem. Mogę skierować ją do szpitala psychiatrycznego lub jeśli mają państwo taką wolę, można wybrać ośrodek prywatny na własną rękę.

– Szpital psychiatryczny? Nie sądzę, aby to było odpowiednie środowisko dla niej. Jej miejsce jest przy mnie, w domu. Zaopiekuję się nią, jak trzeba.

– Z całym szacunkiem, ale pan chyba mnie nie rozumie. – Poprawił nerwowo okulary. – To nie była próba samobójcza, a zamiar samobójstwa. Podkreślam, zamiar. Stanowi to diametralną różnicę. To, że przeżyła, jest tylko kwestią przypadku i ogromnego szczęścia. Ona dokładnie wiedziała, co i ile ma zażyć, aby doprowadzić do swojej śmierci. Nawet jeśli się panu wydaje, że wszystko jest już z nią w porządku, to jest pan w wielkim błędzie. Do czasu, kiedy nie odbędzie terapii, nie przepracuje swojej przeszłości i nie zrozumie prawdziwych motywów, które doprowadziły ją do załamania nerwowego, istnieje ryzyko, że kolejny raz targnie się na swoje życie. Jeśli chcą państwo żyć normalnie i spokojnie, pańska żona musi odbyć leczenie, poukładać to, co ją do tego popchnęło, naprawić swoje emocje, nauczyć się funkcjonować na nowo i korzystać ze swoich zasobów tak, aby umieć ich używać w kryzysowych bądź przytłaczających sytuacjach. Jeśli się tego nie podejmie, niespodziewanie znów to zrobi, a depresja powróci, kiedy nastąpią w jej życiu istotne etapy lub przełomowe wydarzenia.

– Rozumiem, że problemy w jej życiu rosły jak kula śniegowa, począwszy od wypadku rodziców, po pewne poważne perypetie, a kończąc na śmierci jej brata, jednak najzwyczajniej w świecie się o nią martwię. Kiedy mam ją na oku, czuję kontrolę i jestem spokojny. Nie chcę, żeby tam w obcym miejscu czuła się źle i nieswojo.

– Naprawdę tutaj pańska miłość i troska to za mało. Powinna przejść całą terapię, tym bardziej że mamy tutaj do czynienia z nieprzebytą żałobą oraz wieloma rodzajami traum. Jeśli chcecie państwo budować życie dalej, to trzeba to zrobić od fundamentu w taki sposób, żeby to, co się stało, nie powracało wciąż jak bumerang. Depresja to poważna choroba, która często przychodzi po cichu, w niespodziewanym momencie i zbiera potężne żniwo, a za zaniechanie jej płaci się ogromną cenę.

– Porozmawiam z nią o tym. Na pewno nie chcę, żeby przebywała w szpitalu, już z dwojga złego wybrałbym ośrodek.

– Niech zostanie tam, chociażby miesiąc. Unikałbym także częstych odwiedzin, żeby nie zaburzać procesu terapeutycznego.

– Nie wiem, jak wytrzymamy tę rozłąkę, nie mam ochoty jej tam zostawiać.

– To wszystko dla dobra jej oraz relacji, które będzie tworzyć w przyszłości. To jedyna droga, aby zacząć normalnie żyć.

*

Po zakończonej rozmowie lekarz udał się do Sary i wytłumaczył jej to samo. Kiedy opuścił salę, od razu dojrzałem jej kwaśną minę.

– Boję się tam wyjechać, bo nie wiem, czy po powrocie będę miała do czego wrócić.

– Jak to? Przecież ja tutaj będę.

– Mama, tata, John opuścili mnie, dlaczego z tobą miałoby być inaczej? – rzekła głosem pełnym żałości.

– Saro, czekałem na ciebie, gdy spałaś, czekałem na ciebie, gdy byłaś z Henrym, właściwie czekałem na ciebie całe życie. Ten miesiąc to dla mnie nic. Jednak same twoje wątpliwości pokazują, jak bardzo potrzebujesz tej terapii. Musisz zrozumieć, że jestem obok, że możesz mi zaufać. Odzyskasz pewność siebie i wiarę w to, że ktoś może mieć szczere intencje i wcale nie zamierza cię zostawić. Od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem, marzyłem o tym, żeby z tobą być, więc czemu miałbym na ciebie nie poczekać? – Zmarszczyłem brwi, próbując zrozumieć.

– Nie wiem, już wszystko mi się miesza. Nawet nie mam dokąd wrócić po powrocie z ośrodka. Przecież nie mieszkam już tam gdzie wcześniej. Muszę pomyśleć o znalezieniu nowego lokum.

– Mówisz poważnie? Sądziłem, że to naturalne, że zamieszkasz u mnie.

– Charlie, nie mogę tego od ciebie wymagać. Nie oczekuję, że przyjmiesz mnie pod swój dach jak jakąś przybłędę. Muszę stanąć na nogi, poradzić sobie sama tak jak zawsze.

– Nie chcę nawet o tym słyszeć. Nie jesteś już sama i nie musisz już szarpać się z życiem w pojedynkę. Teraz masz mnie. Po powrocie zamieszkamy razem i zaczniemy nowe życie. To jedyny plan, jaki przewiduję. Będę na ciebie czekał. Obiecuję.

– Nie chcę tam jechać, wolę zostać tutaj z tobą. – Smutek w jej oczach przewiercił mnie na wskroś.

– Uwierz mi, ja też tego nie chcę, ale wiem, że to jest ci niezbędne i tylko dzięki temu będziesz mogła wejść w nowe życie bez strachu, bez traum i bez tej pieprzonej przeszłości, która tak się za tobą ciągnie. Trzeba to uleczyć, rozprawić się z tym raz, a porządnie i wtedy w twoim sercu znów wszystko rozkwitnie. Gdybym mógł, sam bym ci w tym pomógł, ale prawda jest taka, że moje uczucie to w tej sytuacji za mało, bo nie potrafię profesjonalnie rozwiązać tych problemów, kochanie. Od teraz będę tylko żył myślą, że niedługo wrócisz. Będę skreślał w kalendarzu kolejne dni, przeniosę cię przez próg naszego mieszkania i nareszcie będziemy razem. I nie bój się, bo nic nie ma takiej mocy, aby sprawić, żebym przestał czekać i przestał cię kochać.


Po raz kolejny dobiegło mnie skrzypienie otwieranych drzwi. Zirytowałem się, że znów ktoś przeszkadza nam w dokończeniu ważnej rozmowy. Czy to znów ten spieszący się lekarz? Nerwowo spojrzałem za siebie i w tym momencie poczułem, jak blednie mi skóra, a pomieszczenie wypełnia się chłodem. Nieproszony gość przywitał nas surowym, przenikliwym spojrzeniem, które oboje z Sarą tak dobrze znaliśmy...


___________________________________________


Kochani, pożegnanie z Johnem, przepracowanie tego, co było oraz emocjonalne „odcięcie" pępowiny w rzeczywistości było dla mnie trudne i pisałam to ze łzami w oczach. Nie mam pojęcia czy wy też w którymś momencie poddaliście się wzruszeniu lub chociaż nostalgii, ale jeśli tak poczuliście, to wiedzcie, że ze mną było podobnie. W tym rozdziale było dużo przemyśleń i refleksji, ale były one potrzebne, abyście mogli dobrze zrozumieć Sarę, zresztą ona sama musiała się z tym wszystkim zmierzyć.

W kolejnym rozdziale skonfrontujemy się z Henrym. Czy zgodzi się na propozycję Charlesa, a może stanie okoniem i rzuci nowe kłody pod nogi zakochanym? A może zrobi coś, czego nikt się po nim nie spodziewa? Tego dowiecie się niebawem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro