24. Opowieść o dwóch klątwach.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Powinnaś ją po prostu odciąć – dotarł do niej głos Razora Black'a , którego postanowiła zignorować.

– Czy jak ją odetnę i później przyszyję, to będzie po klątwie? – spytała po chwili, przyglądając się swojej bladej dłoni, teraz ukrytej pod czarną, skórzaną rękawiczką. Im mniej osób wiedziało o jej naznaczeniu, tym lepiej. Jej dłoń odruchowo zacisnęła się w pięść. Uniosła powoli wzrok i pozwoliła, by długie włosy opadły jej na blade czoło.

– Nie – głos czarownika sprawił, że niezadowolona wydęła wargi w zamyśleniu.

– A jeśli odetnę ją i przyszyję po jakimś czasie, no wiesz, nie od razu? – czarownik już przestał liczyć razy, w których dyskutowali na ten temat. Nawet nie licząc tego konkretnego przypadku, dość często omawiał z Liz kwestię odcinania kończyn, nie ważne jak niepokojące by to nie było.

– Odpowiedź nadal brzmi: nie. Ręka musi zostać spalona.

Nocna Łowczyni odwróciła się za siebie, by spojrzeć prosto w twarz Razora. Jak zawsze patrzył na nią z góry, z twarzą wyrażającą tylko i wyłącznie pogardę. Nie było to dla niej zaskakujące. Patrzył tak na absolutnie każdego. Nie wiedziała, czy wiązało się to z jego długowiecznością i rzeczami, które został zmuszony doświadczyć, czy z jego szorstką i nieprzyjazną osobowością. Nigdy się nie uśmiechał, i wiedziała, że gdy moment ten kiedyś nastąpi, będzie to nie lada złowieszczym znakiem. Brała jednak za komplement fakt, iż czarownik po raz kolejny pojawił się na jej wezwanie. Oczywiście okazał swoje niezadowolenie, jednak stanął na schodach Metropolitan Museum dokładnie tak, jak go o to poprosiła w swojej ognistej wiadomości. Wielu odmawiał, jej jednak nigdy. Czy to sprawiało, że mu ufała? Oczywiście, że nie. Zjawił się, gdyż mógł coś z tego mieć. Utwierdzało ją to w tym, że był zamieszany w cześć jej własnych pogmatwanych spraw. Liczył, że uzyska od niej informacje, które mogą okazać się dla niego cenne. Niemalże uśmiechnęła się pod nosem. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że własną zachłannością zdradzał przed nią swoje motywy.

– A czy jesteś w stanie magią zastąpić moją dłoń czymś innym? – powiedziała lekko, tylko mu sie przyglądając. Nie ukrywała, że odnośnie jej naznaczonej dłoni, zaczęła już tracić po woli ostatnie nadzieje. Pomysły na rozwiązanie tej beznadziejnej sytuacji już dawno się jej skończyły.

Cieszyło to czarownika, zwłaszcza, że w ostatnich dniach na prawdę miał jej dość.

– Hakiem – powiedział Black, a w jego oczach zatańczyły złośliwe ogniki. – Miałabyś się czym podrapać po plecach. Albo sztyletem. W Twoim przypadku mogłoby się to okazać wyjątkowo użyteczne.

– Nie bądź niedorzeczny – dziewczyna prychnęła jak kotka i w pełni odwróciła się do niego twarzą. Z jej skóry prawie zniknęły wszelkie ślady po ostatnich wydarzeniach. Jedynie lekko zaczerwieniony łuk brwiowy i zadrapanie na policzku zdradzało, jak paskudnie została ostatnio podbita. – Nawet moja uroda nie pomoże gdy będę wymachiwała tym na prawo i lewo.

– Nie posądzałem cię o taki narcyzm.

– Narcyzm? – roześmiała się niewesoło. – Od kiedy chęć ocalenia kończyny jest narcystyczna?

– Tak długo jak dotyczy to Twojej kończyny.

Dziewczyna jedynie ponownie odwróciła się w stronę balustrady i po oparciu się na niej wygodnie łociami, spojrzała w dół wprost na niekończącą się falę odwiedzających. Sala wejściowa pękała tego dnia w szwach, a kasy, nawet jeśli upchnięte były w każdym kącie pomieszczenia, nie wystarczały by obsłużyć setki żądnych historii i sztuki ludzi.

Lizbeth była pewna, że po ostatnich wydarzeniach, do których doszło w MET, nie powinna zbliżać się do tego miejsca nawet o krok. Ostatnim razem odwiedzając to miejsce, zrujnowała kompletnie jedną z wystaw i nastraszyła na śmierć kilku bogu winnych archeologów i historyków. Nawet jeśli wiedziała, że nie pozostał po tej nocy ślad, a nikt z miających ją śmiertelników nie miał prawa jej nawet zauważyć, czuła na sobie wzrok tysiąca istnień. Każdej mijanej na obrazie twarzy. Każdej skamieliny i rzeźby. Wiedziała, że nie miała prawa tutaj wracać po tym, jak je zbeszcześciła. Musiała jednak. To było miejscem, w którym to wszystko się zaczęło. Miała wrażenie, że tylko tutaj może znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania, a było ich sporo. Czuła na plecach oddech Clave. Musiała jednak zaryzykować. Nie mogła pozwolić, by kierujące nią przeczucie ją zadręczyło. Musiała mieć absolutna pewność, że to miejsce nie miało przed nią już żadnych tajemnic.

Łowczyni musiała odnaleźć czarownika, którego ścigała i tropiła od tygodni. Nadal musiała znaleźć brakującą część posążku, który ponoć znajdował się w Nowojorskim Instytucie. Pozostała jeszcze kwestia jej przeklętej dłoni. Ta ostatnia zdawała się obecnie jej priorytetem. O własnych plecach nawet nie chciała myśleć. To wszystko by ją wtedy przerosło.

Czuła czarny znak na swoich plecach. Jego tętniący ból, zawsze idealnie na wyskości jej serca. Jakby z jego wnętrza na jej skórę wylewała się trucizna i zło. Może tak było? Może tym właśnie był ten ból? Dlaczego jednak dzieliła go z tym nieznanym Łowcą, na myśl o którym jej serce zawsze biło odrobinę szybciej?

– Nie mam całego dnia – niski głos Bazora docierał do niej ponad wrzawę głosów niosącym się echem po całej sali wejściowej muzeum. – Powiedz mi czego ode mnie chcesz.

Dziewczyna po raz kolejny omiotła wzrokiem pomieszczenie i dokładnie przyjrzała się każdej mijanej ich twarzy. Nawet te siedzące po drugiej stronie sali przy zasłoniętych śnieżnobiałymi obrusami stolikach, wydawały się jej podejrzane. W ostatnich dniach jej życie wywróciło się do góry nogami. Była ścigana przez Clave, które za jej głowę wyznaczyło nagrodę, a co za tym szło, większość istot Świata Cieni. Bardzo jej to nie odpowiadało. Nawet jej mieszkanie zostało wymazane z powierzchni ziemi.

– Fidelis – powiedziała prosto i odwracając wzrok od mężczyźny grającego z namaszczeniem słodką melodię na fortepianie, teraz drżącą w powietrzu wokół nich. – Wiem, że wiesz gdzie on jest. Muszę z nim porozmawiać.

Czarownik założył ramiona na swojej szerokiej piersi jak zawsze elegancko okrytej w czerń.

– Może i jestem nielojanym draniem – odparł. – Ale nie sprzedaję swoich.

– Nie mam zamiaru mu nic zrobić – żachnęła się dziewczyna i odepchnęła mocno od poręczy. – Mam do niego kilka pytań. Potrzebuję jego pomocy.

– O ile się nie mylę, był na Twojej czerwonej liście.

– Może dwa tygodnie temu. Teraz to zamierzchłe czasy i dawno nie prawda.

– Nie mogę – powiedział twardo czarownik. Ich wzrok mierzył się w pełnej napięcia ciszy.

– Daj mi cokolwiek od czego mogłabym zacząć – powiedziała odrobinę łagodniej. Nie wiedział, że od jego słów ważył się jej los. Jeden czarownik, mógł pomóc jej w pozbyciu się dwóch ciążących na niej uroków, w namacalny sposób znaczących jej dłonie i nadgarstki. Od dawna nie czuła takiej desperacji. Złota nić i poczerniała dłoń ją przerażała. Nawet jeśli udawało się jej przed innymi udawać obojętność.

Bazor przestąpił ze stopy na stopę i ponownie rzucił jej uważne spojrzenie. Łamał się. Był winny jej lata lojalności i pomocy. Była jedynym Łowcą, którego tolerował. Nawet czuł do niej cień sympatii, co dla niego było uczuciem niemalże obezwładniającym. Podeszła do niego, składając dłonie w błagalnym geście. Było to nawet zabawnym kontrastem w porównaniu z jej pasami broni pełnymi sztyletów ukrytych pod czarna kurtka.

Wyglądała na zadbaną. Słyszał, co stało się z jej mieszkaniem po tym jak nasłał na nią klan nowojorskich wampirów. Nadal nie mógł uwierzyć w to, że żyje. Gdy otrzymał jej wezwanie tego poranka, szok i niedowierzanie było na tyle ogromne, że zaprzestał swojej ulubionej lektury. Nie miała prawa przeżyć potyczki z demonem, którego wypuściła jego podstępem. Gdy uciekała z tunelu z jego pomocą, musiał upewnić się, że nie dożyje kolejnego dnia. Był przekonany, że nie żyje aż do teraz. Zalewała go niezwykła mieszanka sprzecznych uczuć. Wściekłość i niedowierzanie z odrobiną ulgi. Miała być martwa. Pragnął aby była martwa gdyż wiedziała o jego poczynaniach zbyt wiele. Nawet Mistrz chciał pozostawić ją teraz przy życiu gdyż były rzeczy, których jeszcze od niej potrzebował.

– Gdzie spędziłaś kilka ostatnich nocy? – spytał, patrząc na nią z góry. Jej usta zamieniły się w wąską linię. Fiołkowe oczy błysnęły nieprzyjemnie. Jego wzrok uważnie badał jej twarz, na dłużej zatrzymując się na jej srebrnych włosach lśniacych niczym jedwab. Zaskakiwało go, że miał ochotę ją w takich momentach ochotę dotknąć. Wsunąć palce w jej włosy i sprawdzić czy w rzeczywistości były tak miękkie jak sobie wyobrażał. Jako jeden z nielicznych pamiętał jak wyglądała zanim nałożono na nie zaklęcia kamuflujące. Czarne włosy i fiołkowe oczy były szokującym kontrastem bardzo dobitnie odkrywając przed innymi jej pochodzenie. Nie wielu pamiętało ludzi o takiej urodzie. On jednak tak. Wielu nieśmiertelnych pamiętało. Jej wygląd wraz z umiejętnościami, którymi nie mógł pochwalić się żaden inny Nocny Łowca, stawiało ją w świetle reflektorów. Bazor Black wiedział kim była, choć udawał, że jest mu to obojętne. Zachował dla siebie tę informację wiedząc, że kiedyś może się mu ona bardzo przydać.

– Wiem o Twoim mieszkaniu. Słyszałem o czym zaszło u Wong Wai - dodał. Aż do teraz myślał, że ta historia była wyssana z palca. — Wściekł się nie na żarty. Nie powinnaś zbliżać się przez jakiś czas do China Town. O co poszło tym razem?

– Nic nadzwyczajnego – powiedziała sucho. – Nie zmieniaj tematu

Prowokował ją, a ona nadal czekała na jego pomoc. Jej dłonie nadal w błagalnym geście złożone były na wysokości jej piersi. Nie chciała wspominać mu o tym do czego musiała się zniżyć aby znaleźć schronienie. Wszystko było lepsze od przebywania w towarzystwie Elliasa, które już nawet po jednym dniu zaczęło jej ciążyć na tyle, że miała wrażenie, że oszaleje i rozpadnie się na kawałki na raz. W jego towarzystwie jej tęsknota przeplatała się z bólem i strachem. Żalem i złością. Wiedziała, że ją szukał i to z całą desperacją i poświęceniem na jakie było go stać. Miała nawet poczucie winy z tego powodu, w takich momentach jednak nawiedzały ją przebłyski wspomnień z tamtego wieczoru, jego dłoni na niej, jego słów. Wtedy zapominała o resztkach sumienia i dalej go ignorowała. – Proszę – dodała, a czarownik westchnął głośno i przeklął pod nosem w języku, którego nie znała. Jego czarna skóra jak zawsze lśniła w ciepłych światałach otaczających ich wielkich żyrandoli zawieszonych u szczytu budynku.

– Ukrywa się pomiędzy światami – powiedział na wydechu i spiorunował ją spojrzeniem. – Nie słyszałaś tego ode mnie.

Liz zmarszczyła czoło z frustracją i oparła dłonie w skórzanych rękawiczkach na biodrach.

– Masz na myśli jeden z wymiarów demonów, królestwo faerie czy... Staten Island? – zakończyła, a czarownik choć nie dał tego po sobie poznać, był nawet odrobinę rozbawiony. Liz, choć nie była z Nowego Jorku, nauczyła się żartować jak rasowy mieszkaniec tego miasta. Musiał oddać jej także, że była bystra. Mało kto tak szybko łączył ze sobą fakty.

– Nic więcej Ci nie powiem – powiedział i zaczął od niej odchodzić. Wyrzuciła dłonie w powietrze totalnie zrezygnowana.

– Black! – warknęła, a on widząc, że ruszyła za nim, uśmiechnął się do niej diabelsko. – Tych wymiarów jest nieskończona ilość! To samo tyczy się królestw. Nie mogę tam wkroczyć bez absolutnej pewności.

– Twoja wycieczka zaraz się rozpocznie. Na dole czeka już przewodnik, idź, w przeciwnym razie się spóźnisz – zignorował ją kompletnie, a czerwień błysnęła w jego oczach na moment zanim zaczął znikać z jej oczu w wirze czerwonych iskier. – I nie szukaj mnie. Na najbliższą dekadę mam dość tych naszych małych spotkań.

Lizbeth wiedziała, że musi się pospieszyć. Od tygodni pragnęła dołączyć do tej eksluzywnej wycieczki. Na długo zanim doszło do tego całego zamieszania, a sarkofag okazał się iście nawiedzony. Od tygodni śledziła historie powiązane z Neb-Senu i zebranymi na wystawie eksponatami. Nie była głupia. Każda prośba Mistrza miała swoje drugie dno, a fakt, iż przedmioty miały wyjątkowo demoniczną moc, tylko mocniej nakazało jej skupienie i zagłębienie się w ich historię. Teraz wiedząc, że na świat wypuściła jednego z najpotwornieszych demonów, który dodatkowo ją naznaczył, zmuszała się do podwójnego skupienia. Im więcej wiedziała, tym lepiej dla nich wszystkich.

Najszybciej jak potrafiła skradła z przepastnej szatni długi płaszcz, pod którym mogła ukryć swoją broń przed ciekawskim spojrzeniem podziemnych oraz tych obdażonych widzeniem i biegiem dołączyła do grupy formującej się przed wejściem do skrzydła sztuki egipskiej. Zdjęła z siebie urok z niechęcią i strachem.

Zgarnęła z głowy mijającego ją dzieciaka dużą, workowatą czapkę i naciągnęła ją szybko na głowę. Im mniej rzucała się w oczy tym lepiej. Mała grupka przyziemnych już zawieszała na szyję swoje badge i spoglądała z wyraźnym podziwiem na średniego wzrostu szatyna, który obdażał ich nieśmiałym uśmiechem. Nawet Lizbeth była pod jego wrażeniem. Stał oto przed nią szanowany profesor historii, którego miała zamiar wysłuchać nawet jeśli miała za to zapłacić własną skórą, ponownie uciekać przez korytarze muzeum lub walczyć z paskudnymi demonami.

Obserwowała jego poczynania od dawna, a fakt, że i on zainteresował się posążkiem Neb-Senu i złotym sarkofagiem, okazało się nadwyraz pomocne. Czytała jego książki w ostatnich tygodniach. Nawet pokusiła się na odwiedzenie kafejki internetowej (tak, one nadal istniały na Brooklynie) i obejrzenie kilku jego wywiadów. Było to nie lada poświęciłem gdyż nikt tak bardzo jak Liz nienawidził technologii przyziemnych.

Teraz w grupie śmiertelników, z podobnym badgem na szyi, powoli ruszyła w stronę eksponatów, czując jak ze stresu zaczęły pocić się jej ręce. Była pewna, że w muzeum znajduje się choć jeden przedstawiciel Clave mający strzec wystawy w razie jakby ponownie się pojawiła. Wiedziała, że mogła potencjalnie wchodzić wprost w pułapkę. Paszczę lwa. Zapięta pod szyję bluza i długie rękawy zasłaniające runy musiały jej wystarczyć. Wsunęła się pomiędzy zwiedzających, odruchowo spuszczając głowę, ukrywając kolor oczu, tak często wzbudzający zainteresowanie w mijających ją ludziach.

Mężczyzna powoli mijał gabloty i głębokim, pełnym pasji głosem opowiadał o mijanych przez nich przedmiotach. Kryjącej się w nich historii. O miłości pełej zadrości, o wojach i przelanej krwii. O obrzędach religijnych. Mijały minuty, a Liz raz po raz odważyła się rozejrzeć wokół dostrzegając jedynie monotonnie przesuwający się wokół tłum i tysiące szklanych gablot. Wraz z małą grupą zwiedzających wsunęłą się w wąski korytarz pomiędzy wysokimi aż po sufit, oszklonymi gablotami i odetchnęła na chwilę.

– Jak widzicie, każda z kolekcji przechowywana jest wspólnie – ich przewodnik mówił dalej, a jego głos z każdą minutą stawał się coraz bardziej zachrypły. Jego przypruszone siwizną włosy wpadały mu raz po raz do oczu, a on odgarniał je niezdarnie z czoła trącając swoje ubrudzone od odcisków palców okulary. – Nie jest to zabiegiem tylko i wyłącznie kolekcjonerskim. Każdy z tych przedmiotów był w podobny sposób przechowywany w grobowcach i magazynach. Mówi się, że te przedmioty wręcz ciągnie do siebie i nie sposób je od siebie oddzielić – wzrok Liz powoli przesuwał się po setkach zachowanych w idealnym stanie pierścionkach i naszyjnikach. Mężczyzna dalej toczył swoją opowieść. – Są od tego oczywiście wyjątki. Na przełomie XIX wieku, jak zapewne wiecie, doszło do największych odkryć głównie w Dolinie Królów. Odnaleziono wtedy największe skarby starożytności - groby Ramzesa I, IV, Amenhotepa i samego Tutanchamona. Niestety nie wszystkie eksponaty są przechowywane wspólnie w tych samych muzeach. Część rozkradziono lub sprzedano na czarnym rynku. Reszta zaginęła albo została zniszczona. W idealnym świecie eksponaty były by w jednym miejscu ale taki świat nie istnieje. Rzeczywistość wkracza tam gdzie pojawiają się pieniądze.

– Chciwi ludzie pewnie zostali za to ukarani klątwą, jak w przypadku Tutanchamona – odezwał się nagle cichy głos kobiety stojącej nieopodał Lizbeth. Mogła być w jej wieku. Od samego początku zawzięcie skrobała notatki w swoim notatniku i zadawała dociekliwe pytania prowadzącemu. Łowczyni była jej za to wdzięczna.

– Klątwa Tutanchamona jest mitem – powiedział z rozbawieniem historyk i gestem zaprosił ich do kolejnej sali. W tej Lizbeth nigdy wcześniej nie była. Sala była wyłączona z głównej kolekcji i tylko wybrana grupa turystów miała do niej dostęp. Otoczył ją na chwilę mrok, a z oddali dostrzegała setki stóp turystów przesuwających się za grubą czarną kotarą oddzielającą ich od reszty. Ukryci w mroku, podeszli w ciszy do pozłacanych eksponatów w kolejnej niebotyczncyh rozmiarów gablocie. – Oczywiście, rzeczywiście z wyprawy Howarda Cartera zmarło 6 osób, ale w okolicznościach zupełnie oderwanych od ich wyprawy i to na przestrzeni dekad. Pamiętacie, że w tamtych czasach każda śmierć, której od razu nie dało się wytłumaczyć, uważano za coś mistycznego. Nawet sepsę.

– Czy są zatem jakiekolwiek prawdziwe klątwy? – spytała Liz, zaciskając dłoń ukrytą w czarnej rękawiczce w pięść. Nie odważyła się podnieść spojrzenia na mężczyznę. Mężnie udawała zainteresowanie pozłacanymi urnami, małymi figurkami i amuletami, które zapewne wcześniej ukryte były pomiędzy bandażami mumii.

– Tego nikomu nie udało się potwierdzić – odparł spokojnie mężczyzna. – Klątwa zakłada, że ten, który zakłóci spokój zmarłego, okradnie go, wstąpi niepowołanie w progi jego grobowca lub w jakikolwiek inny sposób naruszy mienie zmarłego, zostanie ukarany nieszczęściem, chorobą lub śmiercią. Istnieje tylko kilka zapisów klątw – kontynuował, a Liz powoli podniosła na niego spojrzenie. Przyglądał się jej od dłużej chwili, a ona odruchowo zrobiła krok do tyłu aby jeszcze bardziej ukryć się w panującej ciemności. Nie podobał jej się przenikliwy sposób w jaki na nią spoglądał. Jakby doskonale wiedział co kryje się pod materiałem jej płaszcza. – jest to jednak wyjątkowo rzadkie, gdyż obawiano się, że ciężar słów, może odbić się negatywnie na tych, którzy uwieczniali je na ścianach grobowców i tabliczkach. Znana jest tak na prawdę tylko jedna. Klątwa Ankhtifi. 

– O czym mówiła ta klątwa? – głos Liz był równie cichy, co otaczających ją turystów. Kilku z nich ze znudzeniem przestępowało już z nogi na nogę. Najwidoczniej temat nie był równie fascynujący dla wszystkich zebranych w tej małej dusznej sali.

– O duszeniu, nawiedzeniu przez zmarłego i ostatecznie śmierci ze strachu. Chorobie, której nie da się zdiagnozować – choć wypowiadane słowa zdawały się jedynie częścią niestworzonej historii, Liz nauczyła się wierzyć w każdą z nich. W każdej z nich znajdowało się przecież ziarno prawdy. – Powiada się, że klątwą Ankhtifi zostało ukaranych dwóch Brytyjskich odkrywców. Jeden z nich zmarł niedługo po otwarciu grobowca.

– A drugi? – spytał ktoś z tłumu zebranych.

– Chyba znalazł sposób na przeproszenie zmarłych.

Przez ciało Liz przebiegł zimny dreszcz. Jedynie przyglądała się mężczyźnie, który w końcu odwrócił swój wzrok z jej twarzy i wskazał dłonią na kolekcję u ich boku. Odchrząknął znacząco zanim kontynuował swój monolog i dalej z namaszczeniem opowiadał o każdym zebranym przed nimi eksponacie.

Łowczyni nie odważyła się odezwać po raz kolejny. Szła wolnym krokiem za wycieczką, uważnie obserwując okolicę. Wiedziała, że jej czas na przebywanie w tym miejscu powoli się kończył. Od kilku minut podążał za nimi mężczyzna cały ubrany w czerń. Nawet kątem oka dotrzegała otaczający go urok i wysportowaną sylwetkę ukrytą pod obszarnym płaszczem tak podobnym do jej własnego. Nie odważyła się na niego spojrzeć. Wyczuwała go jednak za sobą, a on zdawał się robić dokładnie to samo z nią. Dostrzegł ją, ale nie odważył się jeszcze na kolejny krok. Badał ją. Oceniał.

Liz wraz z grupą wkroczyła powoli do sali, którą zaledwie kilka dni temu tak koszmarnie zdemolowała. Nigdzie nie było śladu po walce i stłuczonym szkle. Sala jaśniała czystością i choć w połowie pusta, nadal prezentowała resztki eksponatów z osławionej wystawy.

– A więc to prawda? – odezwała się ponownie dziewczyna u boku Liz. Jej nadgorliwość powoli zaczynała działać jej na nerwy. – Połowa eksponatów została zniszczona?

– Miały zostać przeniesione do Londynu – zaczął historyk z prawdziwym żalem wymalowanym na twarzy. – Jednak doszło do strasznego wypadku w tunelu Holland w drodze na lotnisko. Zawartość jednej z ciężarówek transportujących eksponaty, uległa całkowitemu zniszczeniu. To potworna strata dla nas wszystkich. Dla całego świata. Zastało tylko to – wskazał dłonią na otaczające go przedmioty. – albo aż to.

To, że dziewczyna walczyła z rumieńcami wstydu chcącymi zabarwić jej policzki na szarłat, było niedopowiedzeniem. Patrzyła teraz ze spokojem na gablotę, z której skradła własnymi dłońmi figurkę Neb-Senu, która nie pozwalała jej na spokojny sen przez kilka nocy. W gablocie ostały się tylko dwie inne figurki, równie podobne do małego meżczyzny na minaturowym tronie. O krok dalej ustawione na czerwonej satynie znajdowały się trzy złote urny. Ich zdobienia bardzo oddanie odwzorowywały symbole na złotym sarkofagu. Wiedziała to, gdyż własnymi dłońmi rozłupywała jego wieko łomem. Skrzywiła się na samo wspomnienie.

Historyk zbliżył się do niej w momencie, w którym śledzący ich mężczyzna wkroczył do sali. Wyglądał na zaalarmowanego. Nadszedł czas na ucieczkę. Liz widząc mężczyznę u swojego boku uśmiechnęła się blado i wskazała dłonią na urny.

– To nie dziwne, że te miały w sobie wnętrzności kobiety? – spytała, kątem oka obserwując powoli okrążającego ich Łowcę. Mężczyzna u jej boku uśmiechnął się serdecznie.

– Tylko Pani to zauważyła – pochwalił ją historyk i spojrzał na urny w zadumie. – Często chowano rodzinę lub ukochane osoby razem. Podejrzewaliśmy, że tak też było w przypadku Neb-Senu. Z naszych badań wynika, że szczątki kobiety są starsze od tych należących do mężczyzny. Musiała umrzeć kilka lat przed nim, a on postanowił ją choć częściowo zmumifikować. Nie wiemy także im była – Liz patrzyła na niego oniemiała. Jej sen, nawet zmyślona dla Łowców cześć, okazywała się dziwnie prawdziwą. Kobieta i ich miłość istniała. Czyżby podświadomie opowiedziała historię, którą pokazała jej figurka? – to oczywiście tylko domysły – dodał i uśmiechnął się do niej sympatycznie.

– Czy to naprawdę wszystko, co było w grobowcu Neb-Senu? Bez urazy ale zbiory wydają się dośc małe w porównaniu z tym, co widzieliśmy przed chwilą w sali obok.

– Nie – potwierdził, dokładnie tak jak się spodziewała. – Część znajduje się w Londynie. Dlatego też planowano przenieść kolekcję do oryginalnego muzeum. Chciano ją połączyć w jedną.

– A czego tutaj brakuje? Jakie eksponaty znajdują się w Londynie? – odruchowo oparła się dłonią o zimną szybę osłaniającą kolekcję i odwróciła plecami do powoli krążącego wokół niej Nocnego Łowcy. Nie mógł przyjrzeć się jej twarzy. Jeszcze nie teraz.

– Tabliczki, ubrania, wielkiego rodzaju skarby rodowe.

– Czy był wśród nich kryształ? – spytała, zmuszając swoje ciało do zachowania spokoju. Czuła jak jej kark zrosił pot. Jej dłonie drżały, co desperacko starała się ukryć. Okrążający ją mężczyzna nie był zwykłym Nocnym Łowcą. Był Centurionem. Widziała to po przypiętej na jego piersi broszy. Centurioni kiedyś uznawani za zakon mędrów i uczonych wśród Nefilim w ostatnich latach stali się okrutnymi katami Clave. Złapana przez niego nie miałaby najmniejszych szans przed Inkwizytorem i Konsulem.

– Kryształ? – powtórzył za nią głucho historyk marszcząc czoło. Jego błękitne oczy tylko na nią patrzyły. – Nie przypominam sobie. Musiałbym sprawdzić to w spisie eksponatów.

– A tabliczki? Co było na nich zapisane?

Łowca już był w połowie wysokości sali. Liz walczyła z własnym ciałem, zmuszając ramiona do rozluśnienia. Gdyby nadle się wyprostowała, spięła mięśnie i choć okiem rzuciła w stronę wyjścia, byłaby spalona. Spojrzała więc na historyka i wskazała dłonią na inny eksponat bliżej wejścia do sali obok. Łowca natychmiast ruszył ich tropem. Czuła jak całe jej ciało aż rwie się do ucieczki. Szykuje do walki. Zduszała ten odruch. Musiała wytrzymać jeszcze chwilę.

– Pragnienia zmarłego. Trzy życzenia, o których spełnienie prosił przed śmiercią. Było to dość niezwykłe. Nigdy nie spotkaliśmy się wcześniej z czymś podobnym, z życzeniami zmarłego do śmiertelników. Na takich tabliczkach zwykle są jedynie życzenia dla zmarłego życzące mu spokojny odpoczynek w zaświatach.

– Trzy? – Liz przełknęła głośno ślinę. Pamiętała dokładnie wizje przekazane jej przez Neb-Senu. Trzy życzenia. Był tylko jeden demon, który stawiał takie warunki za swoje wezwanie. – Mówił Pan wczęśniej o dwójce odkrywców i kątwie, którą przeżył tylko jeden z nich.

– Tak – poprawił okulary na nosie. – Tak jak mówiłem, to tylko przenośnia. Nie istnieje coś takiego jak klątwa. Nie istnieją żadne naukowe dowody, które by...

Przerwała mu w pół słowa. Łowca był już o krok od nich.

– Jak przeżył ten drugi? – spytała, a jej głos zadrżał. Wysoki mężczyzna stał w rogu pokoju i widocznie szykował się do skoku. Czekał na jej ruch. Jej dłonie odruchowo opadły do jej boków, pod płaszczem wyczuwając broń. Czuła strumyczek potu spływający po jej plecach. Bała się. Dławiła swoje przerażenie.

– Oboje miewali sny o dzieciach. Dziesiątkach płaczących dzieci. Widzieli je także na jawie. Jeden z nich postradał zmysły i postanowił odebrać sobie życie – powiedział, także zauważając mężczyznę, przyglądającemu się im uważnie. On także dostrzegł w tym coś niezwykłego. Posłał jej pytające spojrzenie, ale jej naglący wzrok wydusił z niego ostatnie zdania. – Drugi sprowadził skradzione eksponaty w jedno miejsce. Okazało się, że wśród nich znajdowały się czątki jego dzieci. Ponoć szaleństwo minęło, gdy zagubione dusze na nowo się odnalazły. Zmarli chcą być razem nawet po śmierci. Tak jak mówiłem, trzymamy wszystko razem nie bez powodu..– urwał.

Liz już od niego odchodziła. Chwytając mocno za poły płaszcza postawiła szaleńcze kroki w stronę wyjścia z sali i puściła się w ich stronę biegiem tak wariackim, że omal nie staranowała tłumu turystów wlewającego się do sali. Właśnie na ten moment czekała. Na przyziemnych. Wbiegając w nich wiedziała, że choć na kilka chwil opóźni swój pościg. Łowca dokładnie tak jak zaplanowała, wbił się w tłum, który z okrzykiem oburzenia pochwycił go, wyzywając głośno. Nie śmiała się za siebie obejrzeć. Biegła jakby gonił ją sam diabeł. Czuła oddech Łowcy na swoim karku gdy wykonywała szaleńcze skręty i wbiegała na klatkę schodową prowadzącą na pierwsze piętro. Nie była głupia. Doskonale wiedziała, że obstawa musiała już na nią czekać przed głównym wejściem do budynku.

Łowca bez tchu pędził za nią, wołając głośno.

Liz wpadła na szeroki korytarz pełen papirusów i orientalnych eksponatów. Po przeskoczeniu przez duże kamienne podium dopadła do drzwi ewakuacyjnych i po ich zamaszystym otwarciu wbiegła pomiędzy wysokie zasłony, wstrzymująć urywany oddech. W ciszy liczyła sekundy. Łowca pokryty rumieńcami na twarzy z wysiłku pochwycił jej trop i wbiegł wprost na klatkę schodową, którą przed nim odkryła. Nie wiedział jeszcze, że jej tam nie ma. Drzwi na nowo zafalowały, a ona w sekundzie, w której znalazły się za nim, szarpnęła za nie mocno zza kotary i zatrzasnęła je z taką siłą, że zadzwoniły jej zęby. Pod szarpiącą klamkę podstawiła wysoki, kamienny posąg w duchu przepraszając za kolejne zniszczenia i wypadła biegiem do kolejnej sali po lewo. Miała minutę, może dwie zanim ponownie miał być tuż za nią.

Bez tchu zatrzymała się na patio japońskiego oki-ya i rozejrzała się potrząsając głową kompletnie wykończona. Jakie miała opcje? Jakie teraz miała opcje ucieczki?

– Myśl Liz – powiedziała do siebie i zbadała spojrzeniem idealnie odwzorowany ogród japoński i szeroki korytarz za swoimi plecami. – Myśl! – niemalże krzyknęła, gdy w oddali usłyszała przyspieszone kroki.

Na prawdę nie chciała wykorzystywać swojego daru. W ostatnich dniach odkryła, że pogarszał on jej stan. Rana na jej plecach zdawała się powiększać za każdym razem gdy uciekała do świata cieni, lub przebywała w nim dłuższą chwilę. Nie miała tym razem wyjścia. Na prawdę nie miała. Zagryzła wargi w oczekiwaniu na ból na lewym ramieniu i łopatce po czym przeskończyła zwinnie przez niskie, drewniane okno wprost na murowany chodniczek i zamieniła się w cień. W biegu zatoczyła się na zimną, bieloną ścianę i tylko obserwowała oszalałego z wściekłości Łowcę wbiegającego do oki-ya sekundę później. Ból szarpał jej ciałem nawet w tej postaci. Dławiła się własnym oddechem, choć nie był już nawet namacalny. Nawet jeśli ona sama już taka nie była.

Cały świat wokół niej zamienił się w całe spektrum czerni i bieli. Otaczające ją przedmioty zdawały się rozpadać, niemalże rozspywać w pył na jej oczach, porywane przez szapriące podmuchy wiatru wymiaru, do którego tym razem trafiła. W ustach czuła kwas i siarkę. Powoli się nim dławiła, ale nie odważyła się nawet poruszyć. Musiała to wytrzymać, nawet jeśli całe jej jestestwo błagało o powrót do swojej ludzkiej formy. Musiała wytrzymać na tyle, by Łowca się oddalił, a ona mogła uciec stąd przez galerię sztuki na drugim piętrze.

Jeden z obrazów w części renesansowej był portalem do korytarza prowadzącego do Inferno. Mało kto o tym wiedział. To Mistrz rozsiał co całym mieście swoje małe przejścia i drogi ucieczki dla swoich pionków. Lizbeth nadal przecież była jednym z nich. Musiała wytrzymać. Musiała, nawet jeśli miała przez chwilę wrażenie, że umiera.

Rozdział trochę rozbudowany i opisowy, ale potrzebny.

Ciekawostka: wszystkie wspominane postacie historyczne i przytaczane historie o klątwach są prawdziwe. Chciałam (jak najbardziej to możliwe) posplatać realizm z fikcją. Oczywiście wybrałam tylko dane fragmenty tak, by jak najbardziej pasowały do tej opowieści. Figurka Neb-Senu na prawdę istnieje i była uważana za "nawiedzoną". Jeśli chodzi o klątwy - te także, choć wiemy, że tutaj kwestie są sporne odnośnie ich stanu faktycznego ;)

Dziękuję za Wasze wsparcie.

S.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro