01. jingle bells, taking ls, hit me with a sleigh

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

olivia rodrigo — good 4 u, mariah carey all i want for christmas

Zebranie swoich rzeczy z brooklyńskiego apartamentu i władowanie ich do dwóch walizek oraz plecaka zajęło mu półtorej godziny; nieźle jak na spakowanie praktycznie wszystkiego, co posiadał, i przez połowę czasu gratulował sobie w duchu bycia minimalistą. Drugie czterdzieści pięć minut spędził na głowieniu się nad tym, gdzie właściwie pójdzie, co ze sobą zrobi, jak będzie ogrzewał i karmił Alpine, która po ostatniej utarczce z jakimś ulicznym kotem nabawiła się kontuzji lewej przedniej łapki. Nie oczekiwał co prawda, że elementem świątecznej rutyny, między pieczeniem pierników czy przystrajaniem mieszkania lampkami w przyjemnym, złotawym kolorze, a nawet powieszeniem jemioły na framudze drzwi będzie rzucenie go połączone z prośbą o wyprowadzenie się oraz żałosnymi przeprosinami, opakowane w uprzejme słowa jak w najgorszy na świecie papier prezentowy.

Nie dowierzał, chociaż płatki śniegu stale wilgocące włosy, kiedy szedł do metra, dobitnie potwierdzały to, co właśnie się stało. Został rzucony przez swojego chłopaka od pięciu lat, niemal wyproszony z mieszkania, które dzielili ostatnie półtora roku — Bucky wyprowadził się z własnego, żeby mogli mieszkać razem, rozmawiali już o zaręczynach, na miłość boską, było im razem przecież dobrze — właściwie tak jak stał, tylko się spakował i wyszedł, bo co miał zrobić? Kłócić się? Negocjować?

Prychnął. Bez żartów, trochę godności jeszcze miał. Jeśli Steve nie chce z nim dłużej być, ma prawo, jasne, ale mógł to załatwić w dużo bardziej elegancki sposób niż kazać mu się wynosić. Zwłaszcza że w połowie pakowania odebrał telefon od kogoś o imieniu Sharon i z głupim uśmiechem gadał z nią jeszcze pewnie długo po tym, jak Bucky wyszedł — uśmiech nie był głupi, Steve po prostu patrzył się i uśmiechał tak, jak patrzył na niego kiedy zaczęli randkować, jakby to on powiesił na nocnym niebie księżyc i wszystkie gwiazdy, rozsypane po granacie niczym brokat.

To okropne, kiedy ktoś się odkochuje. Chyba zauważył to wcześniej, kiedy zaczęły ich nawzajem irytować drobne nawyki; nigdy wcześniej nie przeszkadzały mu pędzle wstawione do kubka nawet jeśli woda w nim przypominała kolorem herbatę i zdarzyło mu się jej ze dwa razy napić przez pomyłkę. Nie zżymał się na maźnięcia farby ani ołówka na blacie stołu, do czasowego limitu zostawiania naczyń w zlewie doszli razem (półtora dnia zanim któregoś z nich trafiał szlag); Steve nie komentował zostawionych czasem zbyt długo ubrań na suszarce albo włosów obklejających emalię umywalki, chociaż akurat tego Bucky starał się pilnować. Kiedy przestali spać na łyżeczkę, kiedy przestali chodzić na randki, kiedy coraz częściej ich rozmowy kręciły się wokół byle co tam, żeby zaraz przerodzić się w niezręczne milczenie.

Kiedy pocałunki na powitanie i pożegnanie zmieniły się w tępy zwyczaj zamiast okazywanie sobie czułości, kiedy jakoś stracił pewność, że może bezkarnie podbierać rogersowe bluzy lub że podebranie ich byłoby jak wciśnięcie na siebie jednego z golfów Zemo; można, nie dostanie po głowie, ale jedynym komentarzem będzie zrezygnowane westchnięcie oraz ruch dłoni oznaczający oddaj.

Nie warto.

Alpine wierciła się w swoim kocim nosidełku, które od dawna było trochę przymałe — rzadko kiedy musiał ją gdzieś wozić, okej, a poza tym w związku z ostatnim faux pas odegranym na jego świętach miał budżet nieco ograniczony — ale szybko zajęła się skubaniem jednej z zabawek, które tam włożył, tej wypchanej kocimiętką. Może mała się zdrzemnie i przestanie piłować, bo jeśli będzie kontynuować takie piski i skrzeki w domu Zemo, to Helmut niechybnie wyrzuci ich oboje za zakłócanie jego drzemki.

— Jeszcze dwa przystanki, co, mała? — mruknął, wsuwając do środka palec. Kotka szturchnęła go główką jakby w potwierdzeniu. — Damy radę.

Samą Alpine zgarnął jeszcze jako kociątko z jakiegoś pudełka w okolicach swojego starego mieszkania, kwilącą, popłakującą, jeszcze ślepą oraz bezradną, zwiniętą w kłębek na jakiejś szmatce. Kilka dni później i kilkaset dolarów w plecy kotka była oficjalnie jego, zaszczepiona, zachipowana, podleczona. Tylko kąpieli ciągle tak samo nie lubiła, wiła się i drapała jak tylko wyczuwała, że jest niesiona do łazienki.

Wtedy cieszył się, że miał protezę; metal było trudniej zadrapać niż skórę.

Miał nadzieję, że Zemo będzie w domu. Powinien być, przecież była sobota, a w sobotnie wieczory Helmut i Yelena zawsze gotowali, zwykle u niego, bo Belova dzieliła mieszkanie z siostrą, Zemo zaś miał cały apartament dla siebie. I dla niej — odkąd życie towarzyskie Natashy się polepszyło, Yelena zaczęła systematycznie nocować u niego, żeby oszczędzić sobie mycia oczu wybielaczem na wszelki wypadek. Pokój gościnny — jeden z dwóch, bo Heinrich Zemo uparł się, że jego syn musi być w stanie podjąć gości, gdyby coś się stało (i chwała mu za to) — należał do niej od jakiegoś czasu. Nie za duży, właściwie złożony z szerokiego łóżka, szafy oraz biurka, z obramowanym lustrem na ścianie, ale hej, był jej własny. Uwielbiała to.

Wycieczka windą na piętro, bo nie było opcji, że będzie targał bagaże po schodach, była najbardziej stresującą wycieczką windą w jego życiu.

Otworzyła mu Yelena, w fartuszku w kratkę i pasującej rękawicy kuchennej, choć tylko na jednej dłoni, z włosami związanymi w kitkę oraz wyrazem szczerego zaskoczenia na twarzy. Yelena Belova, przyjaciółka od początku studiów — razem studiowali prawo, po ukończeniu studiów utrzymali kontakt, nawet udało im się dostać praktyki w tej samej kancelarii, z czego oboje niezmiernie się cieszyli — bliska mu niemal od samego początku. Łatwo wytworzyli między sobą swobodną relację, szybko się zżyli, a potem jakoś tak szli do przodu.

— Buck?

— Hej — mruknął tylko, stawiając kocie nosidełko na ziemi. Alpine pisnęła. — Mogę? Steve mnie rzucił i nie bardzo mam dokąd pójść, a Alpine dopiero dochodzi do siebie po kontuzji, bo biła się z jakimś głupim kotem ulicznym.

Oczy Yeleny niemal kreskówkowo powiększyły się do rozmiaru monet pięciofuntowych. Gdyby żuchwy mogły same wypadać z zawiasów, po czym równie zabawnie uderzyć o podłogę, zapewne należałoby zbierać z parkietu zęby. Na liście ludzi, którzy dostają węgiel czy tam rózgę pod choinkę, nazwisko Stevena Granta Rogersa przeleciało na samą górę, tuż obok brzydkiego numeru 1.

Zasłużenie.

Bozhe moy. — Przejęła jedną z walizek oraz nosidełko. — Właź. Dobrze, że jesteś, zaraz skończy się piec szarlotka i właśnie mieliśmy otwierać wino.

— James? — Zemo miał na sobie identyczny fartuszek (i drugą rękawicę). — Co się stało? Wszystko w porządku? — Rozchmurzoną twarz natychmiast omiótł niepokój, ściągający brwi i przyciemniający nieco brązowe oczy. — Rozbierz się i usiądź, zaraz porozmawiamy. Zrobię ci herbaty. Niech Alpine wyjdzie z tego koszyka, na pewno jest zdenerwowana.

A tak, Helmut Zemo, też student prawa, ale rok wyżej; ich relacja na początku podpadała raczej pod kategorię zagrożenia nuklearnego niż leżenia razem na łące, ale pod płaszczykiem irytacji zakiełkowało w końcu dobroduszne przekomarzanie się, a potem szczera przyjaźń.

— To nosidełko — poprawił go Bucky.

Zemo wzruszył ramionami.

— Wygląda jak koszyk. Nosidełka są dla dzieci.

— Alpine jest dzieckiem, wychowywałem ją od kociaka.

Šta god, James. Cokolwiek. — Wrócił do kuchni, z której notabene rozchodził się wspaniały zapach szarlotki, a na blacie leżało rozwałkowane ciasto na pierniki; po pozbyciu się fartuszka i rękawicy zajął się zaparzaniem całego imbryczka herbaty z płatków wiśni. Cokolwiek się stało, musiało być poważne, inaczej James nie pojawiłby się na jego progu z chyba wszystkim, co miał, wyraźnie zestresowany, jeszcze zaczerwieniony albo od mrozu, albo od płaczu. — Opowiedz — dodał, stawiając tacę na blacie stolika. Usiadł obok niego zaraz potem. — Jeśli czujesz się na siłach, oczywiście.

— Steve mnie rzucił, wiesz? Właściwie kazał mi się wyprowadzić jak tylko mi powiedział. — Bucky uspokoił oddech; mówienie o tym burzyło stałe, niestabilne tamy, jakimi zatrzymywał rozpędzony, nieuchronny wybuch płaczu, podobny do napierającej na wał przeciwpowodziowy masy wody z jakimikolwiek czającymi się w niej monstrami. Już kłuło go za gałkami ocznymi, już zachodziły mu łzami. — Bez ostrzeżenia! Najwyraźniej umawiał się jeszcze z kimś innym, bo cały czas kiedy się pakowałem przegadał z jakąś Sharon! Ona się do niego wprowadzi, możesz uwierzyć?

Helmut wziął go za rękę, głaskał powoli pobieloną jeszcze zimnem skórę. Kiedy zrobił tak po raz pierwszy, niewiele czasu po ich pierwszym spotkaniu, Bucky mimowolnie pomyślał czy jest gejem, czy w Europie tak po prostu mają; Yelena też tak miała, niezobowiązujący kontakt fizyczny był czymś, co go zaskoczyło. Drobne szturchnięcia, głaskania, luźne podejście do przestrzeni osobistej. Może to po prostu jakaś wschodnioeuropejska sprawa?, jednak po jakimś czasie przyzwyczaił się i nawet w to wrósł. Zemo był taki sam, on i jego przepisowe cmoknięcia w policzki — jesu li te odgajali u štali ili tako nešto?, wychowywali was w stodole czy jak, mamrotał pod nosem, kiedy Bucky i Sam wyrazili zaskoczenie — zresztą Yelena też witała się z ludźmi przytuleniem oraz ucałowaniem policzka.

Koji kurac. A wydawał się w porządku, myślałem, że to twój ten jedyny.

James parsknął nieszczerym śmiechem, stłumionym przez szloch. Co za kutas. Ten jedyny. Tak, on też tak myślał, chyba każdy tak myślał, tylko nie Steve, umawiając się z jakąś kobietą na boku. Skurwysyn. To pudełko z pierścionkiem, które zauważył w szufladzie biurka, też pewnie nie było dla niego, jak mogło być, skoro Rogers nie miał w planach mu się oświadczać?

— Ja też. Mogę? — wskazał na kanapę. — Muszę...

Naravno.

Zachęcony gestem Bucky położył głowę na jego kolanach (Zemo zapobiegliwie podłożył mu jeszcze poduszkę — postura i zdrowie kręgosłupa są ważne, wy bezbożni poganie) i wziął głęboki oddech dopiero wtedy, gdy szczupłe palce zaczęły bawić się jego włosami. W ciągu pięciu minut cały dotychczasowy porządek jego małego świata trafił szlag, musiał wynieść się ze swojego domu (technicznie nie był to jego dom, to nie jego nazwisko widniało na umowie najmu, ale wciąż. Mieszkał tam ostatnie prawie dwa lata, wrósł w tamto miejsce, dzielił je z kimś, o kim myślał jak o życiowym partnerze) na tydzień przed świętami, znaleźć sobie miejsce, w którym mógłby stanąć na nogi, plus opłakanie całego wkładu emocjonalnego, który poświęcił w ciągu ostatnich pięciu lat tylko po to, żeby Steve zdradzał go i okłamywał ostatnie ileś czasu.

Niepotrzebnie się starał, przemknęło mu przez głowę.

Ścisnęło mu się serce, kiedy pomyślał, że Rogersowi tak szybko udało się go wymazać z życia. Na szafce w łazience będą stały damskie kosmetyki w miejscu tych jego, o słodkich, frywolnych nazwach, gdzieś tam w szufladzie pojawi się też prostownica do włosów, drugie pół szafy zajmą inne ubrania, węższe, delikatniejsze niż te barnesowe, Steve będzie się uczył na nowo najwygodniejszej pozycji spania i odpoczywania, zapewne będzie teraz dużą łyżeczką — nie będzie się uczył, pomyślał i skrzywił się jakby wraził sobie w klatkę piersiową miecz, nie będzie się uczył, zapewne ma to już opanowane, skoro to Sharon się wprowadza. Kroki na nieco skrzypiących schodkach do samozwańczego studio będą brzmieć inaczej, lżej, deski trochę tylko pisną pod naciskiem eleganckich balerinek, nie wyjęczą upiornie całej kakofonii (a mówił, że może te schodki trzeba zmienić; Steve to zignorował, bo już niedługo miało mu to nie przeszkadzać, tylko Bucky jeszcze o tym nie wiedział).

Yelena usiadła obok, biorąc go za ręce jedną dłonią, a drugą bawiąc się filiżanką.

— Chcesz, żebym skopała mu dupę? Wezmę Nat i pójdziemy z nim pogadać, jak chcesz, medved'? — Z jakiegoś powodu Tash i Yelena zawsze nazywały go niedźwiadkiem (skąd ksywka się wzięła nie miał pojęcia, one utrzymywały, że to z powodu jego słabości do dobrego miodu oraz bycia chodzącym grzejnikiem, z czego skwapliwie korzystały). — Aż przestanie być taki śliczny.

— Nie jest śliczny. — Zemo prychnął pod nosem. — Jest ružna kao noć, jeśli mogę. Nie obrażając nocy. Bywają ładne nawet w tym mieście.

— Nah. Wolę o nim nie myśleć. — Bucky ułożył się wygodniej. — Nie teraz, muszę poszukać mieszkania i w ogóle.

Zemo zerknął na Yelenę, ta skinęła głową.

— Nie musisz. Możesz zostać tutaj — zaproponował. — Nie musisz martwić się czynszem... daj mi skończyć, za ime Boga, zanim się przyczepisz. Nie musisz się martwić czynszem, Alpine ma dużo miejsca do chodzenia, jeden z pokoi dla gości i tak jest wolny. Zostań — dodał miękko, cicho, głosem podszytym wygładzającym subtelności angielskiego akcentem, przyjemnym dla ucha, nieco szorstkim. — Poza tym zaraz są święta. Możemy w tym roku świętować wcześniej albo dwa razy.

Jasne. I Zemo, i Belova byli prawosławni, chodzili razem do cerkwi raz na jakiś czas, Helmut zwykle chodził sam — starał się chodzić co tydzień, co dwa, czasem pojawiał się w środku tygodnia — obchodzili więc Boże Narodzenie trochę później. Z grubsza dwa tygodnie po tym, jak katolickie slash komercyjne święta miały miejsce i nastrój świąteczny zastępował nastrój noworoczny. I dobrze, można było świętować w spokoju bez tabunów ludzi w sklepach, bez zawracania sobie głowy głupimi karpiami, bez słuchania po raz dziesiąty w ciągu godziny all i want for christmas czy last christmas (to nawet nie jest piosenka o świętach, zżymał się Bucky; no i co, odpowiadała Yelena, podkręcając głośność).

— Dwa razy! — Yelena wyrzuciła ramiona w górę. — Z powodów bardzo samolubnych, ten tu świetnie gotuje.

Zemo położył dłoń na piersi w teatralnym szoku; gdyby miał sznur pereł, zapewne by za niego chwycił. Może miał. W końcu z tą całą europejską arystokracją to nic nie wiadomo.

— To dlatego ciągle tu przychodzisz, co?

Na usta Yeleny wkradł się psotny uśmiech.

— Nie możesz mnie winić, Zee.

— Mogę i to zrobię. Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi.

— Przyniosę ci domową nalewkę Tashy, zaraz zacznie je rozlewać do butelek. Borówkowa czy jeżynowa?

— Jeżynowa. Dziękuję.

Blondynka pokiwała głową.

— Jeśli zrobisz uszka. Pomogę. Medved' też, prawda?

Prawda. Bucky z westchnięciem podniósł się z kolan Zemo, który wstał zaraz po nim. Z blatu w kuchni wołało ich ciasto piernikowe, otoczone rozrzuconymi foremkami w kształcie gwiazdek, księżyców, kółek, nawet małych choineczek. W plastikowym pudełku tłoczyły się posypki, dekoracje, kolorowe lukry, słowem — wszystko, co mogło posłużyć do ozdabiania pierników i było jednocześnie niemożliwie słodkie.

— Pierwszą partię zrobimy jeszcze dzisiaj, drugą wytniemy jutro — zdecydował Helmut. — Chodź, James, musisz się czymś zająć.

Może faktycznie musiał, bo kiedy wręczono mu tubki z kolorowymi lukrami, a jego dłonie zaczęły stabilnie rysować na gwiazdkach wzory płatków śniegu, na chwilę przestał rozmyślać o świętach niebezpiecznie pochylających się w stronę kompletnej porażki.

Pierwszą noc po zerwaniu przepłakał jak nastolatek na podłodze w łazience, objęty przez Yelenę i Helmuta, podsuwających mu chusteczki, któreś z nich zarzuciło na niego puchaty ręcznik zamiast koca — Zemo utrzymywał, że chciał pójść po koc, ale Bucky nie puścił rękawa jego swetra, unieruchamiając go. Drugiej nocy nadal czuł się paskudnie, bo poprzedniego dnia przegrzebał wszystkie swoje rzeczy przy okazji nerwowego rozpakowywania się — przyjaciele mu pomogli, Yelena dała znać Samowi, że muszą się zobaczyć całą czwórką, więc Wilson powinien być już w samolocie z Luizjany następnego ranka — i odkrył, że tyle z nich dostał lub zdobył kosztem swojego eks (na przykład niebieską, podszytą polarkiem bluzę z kapturem, koszulkę używaną jako piżama albo nawet zdjęcie w portfelu, które wyciągnął i wyrzucił), że mógłby je właściwie odesłać z jakąś pogardliwą wiadomością wypisaną na notce w środku paczki.

Niemal cały dzień spędził na rozlokowywaniu się. Nieważne jak bardzo wmawiał sobie, że jest tu zapewne tylko na jakiś czas, przyjemnie było zapuszczać korzenie. Ominął katastrofę o centymetry, uświadomił sobie, bo gdyby Yelena była wtedy u siebie, a Zemo u jakiejś rodziny, naprawdę nie miałby się gdzie podziać.

— Zatrzymaj to — doradziła Yelena. — A jak nie chcesz tej bluzy, to mi daj, wygląda na cieplutką.

— Wyjazd. Nie dam. — Bucky podniósł rzeczone ubranie. — Po prostu ją wypiorę w najbardziej agresywnym programie, jaki ma pralka Zemo.

Zmyje resztki zapachu perfum Stevena, zmięciem podczas wirowania rozbije jakiekolwiek ustalone sposoby układania się materiału na jego sylwetce, prasowaniem jeszcze je dobije.

Belova uniosła t-shirt dwoma palcami.

— Koszulka?

— To moja piżama. Też pralka. — Rzucił ją na stertę ubrań przeznaczonych do wyprania. Recyklingu, jak nazwał to Zemo podczas przyglądania się im z założonymi rękami (vashe vysochestvo jest zbyt dobry na segregowanie prania?, zaczepiła Yelena. Njegovo veličanstvo musi zająć się gotowaniem, żeby nezahvalni nie zmarli z głodu, odparł Zemo, ale pod pozorną sztywność głosu wkradła się czułość. Cóż, niektórzy nazywali bliskich misiami, słonkami, sercami, Helmut zaś zabarwiał wszelkie możliwe inwektywy niezrównaną czułością; tym razem padło na niewdzięczników). — Nie pozbędę się połowy garderoby tylko dlatego, że chłopak mnie rzucił.

— Zee zabrałby cię na zakupy. Wiesz, że by to zrobił, spróbuj mu tylko powiedzieć, że nie może.

— Może kiedyś. Muszę się zebrać — odparł, wyciągając z walizki następne ubrania. Byle jak złożone koszulki, swetry, dżinsy systematycznie dzielili na dwie kupki: do szafy i do prania. — Naprawdę myślałem, że będzie tym jedynym, wiesz? Czułem się stabilnie.

Belova objęła go lekko, po czym pocałowała w policzek.

— Przykro mi.

— Właściwie lepiej, że dowiedziałem się teraz niż po zaręczynach albo ślubie — dodał, sam siebie chcąc przekonać, że to wszystko wyjdzie mu na dobre. — Nie chciałbym być zdradzanym mężem.

— To byłoby beznadziejnie — zgodziła się. — To wszystko? Zasłużyliśmy na cokolwiek Zee tam przygotowuje — pociągnęła nosem za zapachem. Pachniało wspaniale. — Mam nadzieję, że to coś słodkiego. Drugą walizkę załatwimy jutro, co? Zjemy i prześpimy się, a potem zajmiemy się resztą.

— Dobry plan.

Bucky wstał — skrzywił się, kolana zabolały, oparte od kilkudziesięciu minut o twarde płytki i znienacka wyprostowane — po czym ruszył za nią do kuchni. Tam, w tym naprawdę okropnym fartuszku w świąteczne wzorki nałożonym na granatowy golf, stał zajęty mieszaniem czegoś w kubku Zemo. Alpine drzemała na blacie, biały ogonek owinięty wokół łapek, oczy zamknięte, uszka sterczące nieco krzywo, jak to u dorastającego kota bywa utknęły tak w połowie drogi z opuszczonych kocięcych uszek do wyprostowanych, osadzonych na czubku głowy uszu dorosłego kota. Piekarnik jarzył się słabym światłem, oblewał piekące się tartaletki ładną, złotą łuną.

— Dobrze, że skończyliście, są prawie gotowe. — Zemo oparł się biodrem o blat; wolną ręką pogłaskał kotkę po grzbiecie.

— Prawie, druga walizka jest na jutro. Dzięki, Zee — dodał Bucky po chwili. Nie oczekiwałby, że z ich usianej kolcami początkowej relacji wyniknie faktyczna przyjaźń, nawet lekki flirt, przeważne ze strony Helmuta; nie dogadywali się na początku. Teraz byli ze sobą blisko, na tyle, by swobodnie nazywać się przyjaciółmi, czuć się komfortowo z kontaktem fizycznym, cmokać się w policzki na przywitanie czy pożegnanie. — Powinienem był zadzwonić.

Zemo odstawił kubek. W brązowych oczach zabłysła troska, ciężka jak śnieg i lód osiadające na gałęziach drzew, przyginające je ku równie zasypanej białym puchem ziemi, przetykana zmartwieniem jak srebrzystą nicią. Jego serce osiadło na dnie klatki piersiowej, kiedy osobą dzwoniącą do drzwi okazał się James, zmęczony, z bagażami, zaczerwieniony od płaczu (oczy nie czerwieniły się tak od byle mrozu, nie piekły, nie szczypały), obciążone przeczuciem, że stało się coś złego; podejrzenia potwierdziły się przyciszonym głosem Yeleny, kiedy James poszedł się przebrać z wilgotnych od padającego śniegu ubrań.

— Bzdury, James, nie ma o czym mówić — pokręcił głową. — Moje drzwi zawsze są dla ciebie otwarte. Dobrze, że przyszedłeś, jesteś cały i zdrowy. Zrobiłeś to, co wydawało ci się najlepsze po tym jak Steven cię wyrzucił, i dobrze zrobiłeś. Czy są u niego jakieś rzeczy, których nie zdążyłeś zabrać? Książki, reszta ubrań?

Barnes pokiwał głową. Trochę tego, trochę tego, miseczki Alpine, których zapomniał zgarnąć w pośpiechu. Chyba ładowarka do laptopa, wciąż wetknięta w gniazdko, bo jeszcze rano nic nie zapowiadało wywrócenia jego świata do góry nogami.

— Trochę.

— Zrób listę, pójdziemy po nie — ubiegła go Belova. Zamiar powiedzenia Rogersowi czegoś do słuchu przemilczała; wgniecie go w ziemię obcasem ulubionych botków jak karalucha. — Poważnie. Prawda, Helmut?

— Oczywiście.

— Dzięki. Nie wiem, co bym bez was zrobił.

Zemo uśmiechnął się w ten irytująco wszystkowiedzący sposób. Niewiele, cisnęło mu się na usta, ale tym razem się powstrzymał.

— Oczywiście. Jesteśmy przy tobie, James.

Kiedy faktycznie usiadł i zaczął notować wszystkie rzeczy, których nie dał rady zabrać, jednocześnie co chwila wpychając sobie do ust jabłkową tartaletkę — Helmutowi Zemo można było zarzucić wiele, ale nie to, że nie zna się na pieczeniu — okazało się, że nie jest tak źle i dwie osoby raczej dadzą radę zabrać to za jednym razem. Kocie miseczki, ładowarkę, resztę ubrań (zostawił w szafie dresy, ze dwa swetry i buty na lżejszą pogodę) oraz książki można spakować do torby, podobnie jak kocie łóżeczko; problem mógł być tylko z drapakiem, ale Yelena machnęła tylko ręką uspokajająco. Damy radę, medved', zdawała się mówić.

Kiedy szła ramię w ramię z Zemo prosto do apartametowca Rogersa, a jakaś jej część miała szczerą nadzieję, że akurat spotkają tę całą Sharon, może nawet zepsują jej i Stevenowi romantyczny wieczór dzwonieniem do drzwi oraz późniejszym przegrzebywaniem mieszkania (Bucky nie zapisał gdzie poszczególne rzeczy mogą być, więc ups, ojej, jaka szkoda, będą musieli się wprosić).

Piąte piętro, mamrotała pod nosem, piąte piętro, numer 53. Na święta Rogers może dostać od niej najwyżej kopa w dupę. Solidnego. Jeśli specjalnie z okazji na konfrontację założyła wojskowe buty, to to tylko jej sprawa.

— Zrzucę go z balkonu — mruknął Zemo.

Yelena westchnęła.

— Nie chcemy wyciągać cię z celi w święta, Zee.

Ten wzruszył ramionami.

— Jestem bogaty. To Ameryka. Nic mi nie zrobią.

— Celne. — Odkaszlnęła; poprawiła włosy. — Idziemy.

Dzwonek był cichszy, niż sądzili. Otworzyła im blondynka, zapewne rzeczona Sharon. Zmarszczyła brwi na ich widok, po czym odchyliła się w głąb mieszkania.

— Stevie? Nie mówiłeś, że jeszcze kogoś zapraszasz!

— Nie zapraszam... och. — Rogers zesztywniał, gdy ich zauważył.

— Tak, och. — Zemo bez zaproszenia wszedł do środka. — Jesteśmy tu po resztę rzeczy Jamesa, nie zwracaj na nas uwagi — dodał słodko (słodycz ociekała jadem). — Postaramy się załatwić to tak szybko, jak możemy. Mamy listę — dodał, unosząc kartkę niczym nakaz przeszukania posesji (okej, może i był trochę zbyt dramatyczny, i co, kto mu zabroni?).

— Buck jest bezpieczny, jeśli cię to obchodzi — dodała Yelena, obtupując buty na wycieraczce. — Nie, żeby spędzało ci to sen z powiek, co?

— Oczywiście, że mnie obchodzi!

— Nie za bardzo chyba, skoro wyrzuciłeś go z mieszkania w środku śnieżycy? — odwróciła się i ruszyła w stronę biblioteczki. — Zee, zajmij się ubraniami, ja pozbieram resztę rzeczy. I koci drapak. — Obrzuciła drapak przeciągłym spojrzeniem; wysoki na metr, solidny, raczej trudny do upchnięcia w torbie.

Steve wyprostował się nerwowo. Kiedy zaczął mówić, nie brzmiał już tak pewnie, jakby coś (lub ktoś) zachwiało jego nienaruszalną pewnością siebie.

— Uh, pomóc wam? Ten drapak jest ciężki.

— Damy sobie radę — ucięła od razu Belova, wkładając książki do sportowej torby. Okładkami do dołu, zauważył, by zminimalizować ewentualne uszkodzenia. Półka w rogu salonu będzie bardzo pusta bez tłoczących się na niej, grubych tomów Władcy Pierścieni oraz Hobbita, antyku, który James dostał od kogoś z rodziny w prezencie: pierwsze wydanie ukazało się w 1937. — Ostatnie, czego Buck teraz potrzebuje, to kontakt z tobą.

Z tobą zabrzmiało w jej ustach niemal jak obelga, gorzka i parząca nie na języku, który ją uformował, a w uszach, które ją usłyszały; Steve mógł prawie poczuć, jak zaczyna go parzyć i robi mu się nieprzyjemnie, wstydliwie gorąco, i był pewny, że zdradziecki szkarłat wypełza na jego policzki.

Zemo wrócił z naręczem poskładanych ubrań. Bluza, dresy, złożone w zgrabną kostkę, ręcznik z wyszytymi inicjałami (zapewne z dzieciństwa, bo całkiem nieduży), wszystko to miał utrzymane na jednym ramieniu, w drugiej ręce trzymał zwiniętą ładowarkę do laptopa oznaczoną niebieską taśmą i literami JB wypisanymi grubym markerem.

— Znalazłem. — Włożył rzeczy do torby, na wierzch książek. — Jeszcze drapak, tak?

— Mhm. Za duży na torbę, jebany. — Yelena oceniła wymiary na oko. Nie, nie zmieści się. — Ty — zwróciła się do Rogersa, nieco już pobladłego, stojącego w wejściu — masz śrubokręt?

Z jego twarzy odpłynęło jeszcze więcej koloru.

— Mam.

— To daj, rozmontuję drapak.

Rozkręcenie, przetarganie oraz zapakowanie drapaka poszło zgrabnie — Alpine się ucieszy, pomyślał Zemo, kotka uwielbiała swój drapak choć rzadko to akurat na nim się wyżywała, traktowała go raczej jak miejsce do trenowania najdziwniejszych pozycji podczas snu czy relaksu, zbita w białą kuleczkę na samym szczycie lub poskręcana jak obwarzanek, zajmująca sobą całe rozgałęzienie; sam Helmut miał w galerii telefonu cały folder jej zdjęć — gorsze okazało się zabranie go ze sobą. Uszy wypchanej torby nie pomagały wiele w noszeniu jej, a ciągnięcie za sobą odpadało z powodu śniegu, błota śnieżnego i przeróżnych innych zimowych atrakcji w wielkim mieście.

Yelena klęła niemiłosiernie, trzymając jedno z uszu. To już nawet nie chodziło o ciężar, tylko o wyjątkową nieporęczność, bo drapak swoje ważył.

Zemo zatrzymał się bez uprzedzenia (spadająca torba gwałtownie zatrzymała blondynkę) i wyciągnął telefon.

— Co ty wyprawiasz? To nie jest czas na candy crush, Zee, nie wiem, jak ci to powiedzieć.

— Dzwonię po taksówkę, nie będę tego targał do metra w taką pogodę. — Wskazał miękko opadający na ziemię śnieg kilka metrów od nich, za drzwiami do budynku, prosto na grubą białą poduchę już zalegającą na chodnikach. — Zapomnij.

Bucky leżał na kanapie, kiedy pozostała dwójka wyszła, i bezmyślnie gładził ręką główkę Alpine. Kotka drzemała, co jakiś czas liżąc sobie śnieżnobiałą łapkę — Zemo udało się ją wykąpać bez większego cyrku, przez co James poczuł głupie ukłucie zazdrości (może Alpine gustowała w arystokratycznych właścicielach, chociaż sama była kocim kundelkiem, u którego cała czwórka zgodnie podejrzewała albinizm), wytrzeć, ucałować jej główkę i odłożyć na tymczasowe posłanie w nosidełku. To nie było tak, że chciałby wrócić do Stevena, skąd, nigdy w życiu, odkąd wiedział, jak był traktowany, ale tęsknił za stabilizacją, którą mimo wszystko miał — starą, dobrą stabilizacją z drugą osobą w dzielonym domu, wspólnym łóżkiem, kotem oraz kilkoma roślinami i dwoma dochodami.

Święta zbliżały się wielkimi krokami, a on zajmował się coraz to nową fiksacją; upiekł nieprzyzwoitą ilość pierniczków, ciasteczek, babeczek. Kupił równie nieludzką ilość cukrowych lasek, które razem z Yeleną i Samem pochłaniali niemal bez przerwy, udając, że mamrotanie Zemo o zawleczeniu ich do dentysty umyka ich uszom. Kupił prezenty dla pozostałej trójki (samowy prezent miał trafić do Luizjany, bo Wilson tam właśnie spędzał święta z siostrą i jej synami — pozostałe dwa umieścił pod choinką). Podarował Alpine w przedwczesnym prezencie nowe zabawki do ganiania, szarpania, gryzienia, pełne kocimiętki aż po same filcowe, mysie uszka.

Naprawił nawet sznur lampek na balkon, którym Zemo złorzeczył w swoim rodzimym języku od dobrego kwadransa; im bardziej wulgarne słowa padały pod adresem Bogu ducha winnych świecidełek, tym bardziej Bucky miał ochotę przysiąść się bliżej ze swoim talerzem pierników i komentować zmagania jak komentator mecz piłki nożnej (licząc się z niechybną, misternie zaplanowaną zemstą).

Pomoże mu, uznał, wpatrując się w ciemnoblond włosy opadające na czoło, zaróżowione od mrozu policzki oraz — nie wyrzekłby się tego pod karą śmierci — wyjątkowo dobrze dopasowane czarne spodnie, prosto w ich malutkie, mikroskopijne zagięcie w okolicy bioder. Cóż, James Bucky Barnes był tylko człowiekiem, i to słabej woli, a Zemo był całkiem atrakcyjny, niebieskie oczy nie opuszczały więc jego sylwetki ani na chwilę.

— Możesz przestać się gapić, James? Chodź tu i mi pomóż, nie mam całego wieczoru.

— Mogę, ale nie chcę — odparł, nie ruszywszy się ani o milimetr.

— Rusz się.

— Niech będzie. — Z przesadnym jęknięciem podniósł się z kanapy. Kabelki lampek paskudnie się plątały w tych opakowaniach, a zimno nie ułatwiało sprawy, ustąpiły jednak po kilku minutach. — Widzisz? Magia.

— Dziękuję.

Identyczne lampki mieli u siebie ze Steve'em na balkonie, zauważył, przyjemnie pomarańczowe, miłe dla oka. Zawsze wieszali je na barierce tak, by spływały falami po prętach, kilka trytytek załatwiało sprawę na wiele czasu, i czasem obsypywali je ze śniegu, jeśli trzeba było. Ciekawe, czy tamte też odmawiały współpracy, gdy Steve i Sharon chcieli je rozplątać.

— James?

Głos Zemo przywrócił go do rzeczywistości. No tak, nie będzie już wieszał dekoracji na tamtym balkonie ani w tamtym mieszkaniu.

— Huh?

— Wiem, że czujesz się zraniony, ale nie poczujesz się tak mniej, jeśli odmrozisz sobie uszy. — Helmut zasadniczym gestem wręczył mu czapkę. On sam nie miał na sobie żadnej, ale może wystarczył mu dekadencko obszyty futrem kołnierz płaszcza; Bucky zdecydował się nie odgryzać. — Zakładaj.

Pomarańczowe światełka migały na balkonowej barierce, owinięte tam dwa tygodnie przed świętami przez Yelenę, której zawsze niemiłosiernie się spieszyło do świąt z jakiegoś powodu, rzadki śnieg wirował w zimnym nocnym powietrzu. Cóż, dochodziła dwudziesta pierwsza, mróz zaczynał mocno ścinać.

— Przykro mi, że Steve okazał się tobą manipulować — odezwał się po chwili Zemo. — Musi być trudne.

James westchnął.

— Jest. Ale przynajmniej dowiedziałem się o tym w porę, nie jako mąż.

— Jego męża z całą pewnością byłoby mi dużo trudniej zaprosić na lunch jutro przed południem — zgodził się Helmut, wpatrując się w migające miasto pod nimi. — Nie oczekiwałbym zgody.

Bucky wstrzymał oddech. Zemo zawsze był nieco bezpośredni w kwestii swojego zdania, może to kwestia posługiwania się drugim językiem, a może on po prostu taki był, arystokrata od siedmiu boleści — z fikuśnymi herbatami na każdą z tych boleści, tego był pewien jak własnego imienia — w każdym razie jakakolwiek subtelność tego stwierdzenia mogła roztrzaskać się na brukowanym chodniku jak sopel lodu.

— Więc, huh, jeśli ten hipotetyczny nie-twój mąż by się zgodził...?

— Mógłbym mu pokazać, jak należy traktować takiego mężczyznę jak on. Amerykanie nie są w tym za dobrzy — dodał z teatralnym westchnięciem.

Barnes stłumił śmiech.

— Pewny jesteś? Nigdy nie widziałem cię na randce ani z kimś tutaj — dodał. Zmierzyło go pobłażliwe spojrzenie.

— James, jestem arystokratą. Naprawdę uważasz, że nie wiem, jak należy się zalecać?

— Ktoś wam powiedział tam w Sokovii, że mamy dwudziesty pierwszy wiek? — zaśmiał się cicho (i zaśmiał się tak blisko Helmuta, że widział zbłąkane płatki śniegu na jego rzęsach; bardzo ładnych, nieprzyzwoicie podkręconych rzęsach).

— Co mogę powiedzieć, dragulj — Zemo wzruszył ramionami, z lekkim uśmiechem na ustach — jesteśmy nieco... staromodni w tej kwestii.

— Mogę żyć z twoją staromodnością, Zee.

Helmut zmarszczył zgrabne brwi.

— Nie jestem pewny, czy takie słowo istnieje.

— Istnieje?

— Na pewno?

— Gdyby nie istniało, nie mógłbym go powiedzieć.

— Dobrze, że przynajmniej jesteś przystojny. — Zemo stanął na palcach (różnica wzrostu między nimi to zdecydowanie będzie coś, co James będzie mu wypominał z uśmiechem na twarzy, stawiając wszystko, czego dosięgnie na wyższych półkach z wyrazem twarzy godnym niewiniątka). — Mężczyzna powinien być albo przystojny, albo inteligentny — dodał wesoło, centymetr od jego ust, które zaraz złączył ze swoimi.

Gdyby Bucky wierzył w magię świąt, dałby sobie lewą rękę uciąć, że wszystkie lampki zabłysły na chwilę nieco jaśniej niż wcześniej; może i zabłysły, uznał, wracając do środka ręka w rękę z Zemo, wciąż trochę otumaniony, bo hej, święta przesłonięte kryzysem okazały się do tej pory chyba jednymi z najlepszych, jakie miał za sobą.

Cały ten cyrk wyszedł mu w sumie na dobre.

A kiedy Zemo pocałował go jeszcze raz, wieczorem, gdy szli do łóżek, zaproponował mu położenie się razem, a w brzuchu Jamesa zawirowały nieuśpione najwyraźniej mrozem motylki, to była już tylko jego sprawa.


wesołych świąt 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro