Gra o tort

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dla umilenia czytania playlista :) ->

***

3o października

Była trzynasta, ale w cukierni panował tłok, który nie był typowy nawet dla godzin szczytu, chyba że w okolicy Bożego Narodzenia, Wielkanocy czy Święta Dziękczynienia.

Cukiernię przybrano w jaskrawe pomarańcze i fiolety. Jedną gablotę wypełniono ciasteczkami z motywami pająków, duchów, szkieletów i wszystkimi innymi rzeczami, których nie mogło zabraknąć w Halloween.

Sprzedawczyni z wyrazem służbistki wyszła z zaplecza uzbrojona w notes. Już wiedziałam, co usłyszę, nim otworzyła pomalowane fioletową szminką usta.

– Przykro mi, pani Bailey, ale nie jesteśmy w stanie przyjąć kolejnego zamówienia.

– Bardzo proszę. – Nachyliłam się tak bardzo, że niemal wyleciałam na drugą stronę blatu.

Osoby, które do tej pory wyrażały swoje zniecierpliwienie parsknięciami i zgrzytaniem zębów, zamilkły. Najprawdopodobniej uznały, że skoro jestem tak niepoważna, to ich uwagi nie są w stanie konkurować z moim dziecięcym uporem. Natomiast zmaganie się ze mną już zupełnie zostawili sprzedawczyni.

Ta spojrzała na mnie z lekkim znużeniem. Musiała już widzieć nie raz takie wykręty, choć pewnie z reguły u tej części swojej klienteli, która nie osiągnęła wieku dojrzałości. Cóż... Skoro ostatnio spędzałam większą część życia z dwunastolatkami niż dwudziestoparolatkami, to można było się domyśleć, skąd wzięły się u mnie takie zachowania.

Sprzedawczyni gestem dłoni kazała mi się zsunąć z blatu. Zrobiłam to, a następnie wpuściła mnie za ladę i zaprowadziła na najbliższy korytarz.

Nim zdążyła mi dobitnie wyjaśnić znaczenie słowa "nie", wyjaśniłam sytuację:

– Siostrzeniec ma jutro przyjęcie urodzinowe. Jego rodzice są w separacji. Muszę mieć ten tort.

Przez twarz kobiety przemknął cień emocji. Nie byłam pewna, czy na wyraz "siostrzeniec", "przyjęcie" czy "separacji". W każdym razie nie kazała mi uciec, gdzie pieprz rośnie.

– Przykro mi – powiedziała spokojnie. Jedynie spojrzenie zdradzało, że w jakiejś części była szczera. – Mamy ograniczoną liczbę pracowników.

Koniec rozmowy? Po moim trupie!

– To może ozdobi mi ktoś któryś z tych gotowych? – Wskazałam wystawę na ścianie za plecami młodej pracownicy cukierni. – Może być to tylko napis. Proszę.

Sprzedawczyni trzymała mnie chwilę w niepewności. Westchnęła, znowu wystukując numer na komórce.

– Mamy na jutro specjalne zamówienie. Muszę ustalić z cukiernikiem, czy jest w stanie zrobić coś jeszcze.

Kiwnęłam na to głową. Odeszła na chwilę. W sam raz, abym zdążyła zacząć przeglądać przepisy na ciasto w internecie, chociaż mój talent kulinarny był równie mistrzowski co absurdalny. W końcu zrobić wieprzowinę na twardo albo sprawić, żeby jajka eksplodowały w garnkach, to była sztuka.

Kiedy sprzedawczyni wróciła, wydawała się pogodniejsza niż wcześniej.

– Zrobi dla pani coś prostego. To, co ma być na tym torcie?

Uff... Świat uratowany.

***

– Powinnaś iść potańczyć!

– Nie mam czasu – powiedziałam, poprawiając koc, pod którym się chowałam. – W końcu ktoś musi być najcudowniejszą ciocią.

– Prawda jest taka, że robisz za przedszkolankę i animatorkę w jednym. Gdyby to nie był twój siostrzeniec, byłabyś luksusową nianią – stwierdziła Penelope.

Westchnęłam. Biorąc pod uwagę, że odkąd moja siostra była w separacji, musiałam zrezygnować z życia osobistego, rzeczywiście należała mi się nagroda. Chociaż nie spodziewałam się, aby Julia po wyklarowaniu wszystkich spraw wystawiła mi medal. Za to Victor, mój siostrzeniec, już mi go dał – czekoladowy.

– A może poszłabyś jutro ze mną na ten festyn? – zaproponowała przyjaciółka, uparcie odciągając mnie od priorytetów

– Przecież jest jutro.

– A kiedy ma być impreza Halloween? W Boże Narodzenie?

– Akurat wiem, jaki jutro jest dzień – burknęłam.

– Niech zgadnę. Twój maluch ma cały dzień urodziny?

– To nie jest mój maluch – podkreśliłam. Już zdążyłam nasłuchać się komplementów należnych młodej mamie tyle razy, że przestały wzbudzać u mnie przyjemne skojarzenia. – I nie. Ma piżama party, po tym jak powyłudza od innych cukierki. Ogólnie urodziny ma później. Ale musi mieć tort na jutro.

Nie zamierzałam tłumaczyć, że chciałyśmy z Julią wycisnąć pełen potencjał z urodzin 1 listopada, jakim było połączenie imprezy urodzinowej z atrakcjami Halloween.

– I ty go zamówiłaś, czy zamierzasz go piec, że tak się zamartwiasz? – wytknęła mi, podgryzając coś. Przez chwilę chrupanie było jedynym odgłosem dochodzącym ze słuchawki.

Zaśmiałam się krótko, bawiąc się frędzlem piżamy:

– Gdybym go piekła, to bym najpewniej uruchomiła alarmy przeciwpożarowe.

Albo od razu system ochrony przeciwrakietowej – pomyślałam, doprowadzając się do śmiechu.

– No to odbierasz, pakujesz do auta i jedziesz!

Podczas gdy Penelope zasypywała mnie lawiną informacji o atrakcjach czekających na mnie na festynie, wystukałam nazwę wydarzenia na wyświetlaczu. Przejrzałam program wydarzenia. Zrzedła mi mina, gdy zauważyłam, że tematem wiodącym festynu jest małżeństwo Addamsów.

– Nie mam z kim pójść – przyznałam. – Chyba że mam być jedynie widownią dla twoich zmagań i Stevena.

– Oj, dawaj, Hazel! A Terry? Ten z pracy? Nie był przypadkiem miły?

– Nie kręcę z ludźmi z pracy.

Penelope westchnęła przeciągle. Jej irytacja stała się wyczuwalna.

– Dobra. Ogarnij się – skarciła mnie. – Jesteś fajna babka, ale już młodsza nie będziesz.

Rozłączyła się. Zamrugałam wpatrzona w wyświetlacz.

I kto to mówi, dinozaurze?! – pomyślałam, wytłuszając w myślach, że Penelope była ode mnie aż rok starsza.

***

Kiedy dojechałam do cukierni rozpierała mnie duma. Tylko urosła, gdy odebrałam ciasto, a potem za nie zapłaciłam.

Kiedy wyszłam z pudełkiem, ominęłam ciężarówkę, która stanęła przy cukierni. Chciałam uniknąć sytuacji, że przejdę chodnikiem obok i dostanę drzwiami, gdy dostawcy je otworzą, dlatego udałam się od strony jezdni. Nie chciałam uszkodzić tortu.

Już byłam przy reflektorach samochodu dostawczego, gdy ktoś na mnie wpadł. Ledwie utrzymałam się na nogach, gdy facet prawie mnie zdeptał jak robaka. Pudełko miałam pogniecione. Prawie wypuściłam je z rąk na widok mojego napastnika.

Chłopak nosił okulary. Przez szkła korygujące dalekowzroczność oczy zajmowały mu pół twarzy.

Lorenzo wyjechał z miasta po liceum. Przedtem mieliśmy spotkać się na lotnisku, gdy jechałam z rodziną na wczasy tego samego lata. Jednak się nie pożegnał. Potem zaś ignorował moje połączenia.

Teraz jednak miałam powód na chwilę zerwać swoje wewnętrzne śluby obojętności wobec Lorenzo Pereza.

– Zniszczyłeś mi ciasto! – krzyknęłam.

Lorenzo zamrugał, spoglądając na pakunek w moich rękach.

– Pogniotło się tylko pudełko.

– I że niby cudownie ocalało, gdy prawie zostało zmiażdżone?!

Lorenzo zaczesał niemal czarne loki.

– "Prawie" robi różnicę – mruknął. Wciągnęłam powietrze przez nos z oburzenia. Jeszcze miał czelność udawać, że nic się nie stało.

Oczywiście – zwróciłam sobie uwagę. – Nie wszyscy żyją twoimi problemami. Teraz, po latach, jesteś tylko laską ze wścieklizną.

Drzwi do cukierni otworzyły się, a po uliczce rozeszło się charakterystyczne dzwonienie. Drugi dostawca wszedł do środka.

– To przejdźmy się do kierowniczki. Zobaczymy czy wszystko w porządku – zaczął. – Jeśli tak, to po prostu przepakujemy ciasto do nowego opakowania.

Kiwnęłam na to głową. Brzmiało to dobrze, więc nie chciałam ryzykować, że chlapnę coś nieodpowiedniego.

Poszłam za Lorenzo. Był wysoki tak jak w liceum. Lekko utykał na jedną nogę. Wnioskując na podstawie mięśni, musiał się naciągnąć w czasie ćwiczeń.

Kiedy weszliśmy do cukierni, odłożyłam tort na blacie, a Lorenzo zadzwonił po kierowniczkę. Rozmawiała z jego współpracownikiem. Musieliśmy poczekać.

– A więc? To tort dla twojego bąbelka? – spytał dziwnie.

Posłałam mu ostre spojrzenie.

– Nie. To tort na pogrzeb przyjaciela – powiedziałam sarkastycznie.

Lorenzo otworzył pudełko z ciastem, gdy sięgnął po karton na nowe opakowanie z drugiej strony blatu.

– Biały?

– Na pogrzeb Japończyka. Biały tam jest żałobny.

– Z duchem jako ozdoba?

– Aby został wśród nas.

– I niech zgadnę. "Uuu–huu" po to, aby się świetnie bawił – wtrącił nonszalancko.

Skrzyżowałam ręce na piersi.

Przesunął tort bliżej siebie. Rozerwał karton dookoła niego. Serwetką omiótł podkładkę z posypki. Całe szczęście tort był cały.

Opuścił ręce wzdłuż tułowia. Potem spojrzał na mnie. Popędziłam go gestem, a ten uśmiechnął się i włożył dłonie do kieszeni.

– A piękne słowo?

– Że co?

– Tak, Hazel. Chodzi o to słowo – naigrywał się ze mnie.

– Nie jesteśmy w liceum. Pakuj ciasto.

– A ja myślałem, że jesteśmy w przedszkolu, bo dąsasz się jak małe dziecko – wypalił.

Nieznośny, bez filtra, szczery do bólu. Taki był Lorenzo od zawsze. Najwyraźniej czas sprawił, że jego zalety zamieniły się w wady.

Sprzedawczyni trzasnęła drzwiami z oddali. Przybiegła wręcz. Chyba nie spodziewała zobaczyć mnie z powrotem tak prędko. Czy jednak rzeczywiście dawałam swoim spokojnym zachowaniem powód, aby tak się zaniepokoiła? Z czujnym spojrzeniem zapytała:

– Co się stało?

Sięgnęła po część podnoszonego blatu i szarpnęła, aby nic nas nie rozdzielało, gdy będziemy rozmawiać. Okazało się, że tort stał na jego ruchomej części. Sprzedawczyni zaś miała siłę w rękach, bo ten podskoczył.

Krzyknęłam, wpadając na Lorenzo, który tak jak ja chciał złapać ciasto za wszelką cenę.

To przez niego padłam na ziemię jak długa!

To przez niego nie dość daleko, aby złapać tort. On także go nie dosięgnął.

Tort rozbryzgał po całej podłodze cukierni, a lukrowy duszek z jego powierzchni patrzył na mnie z pretensją.

***

Odkąd wyjaśniłam swoje intencje sprzedawczyni, stała się dla mnie miła. Dlatego też była równie zdruzgotana co ja, gdy przyszło jej sprzątać z trudem wywalczony tort.

Lorenzo chodził za nią i trajkotał, że to nie jego wina, że to wypadek, że można zwrócić pieniądze, upiec jakąś szarlotkę...

Sprzedawczyni przyszła do mnie z kawą. Jej uwagę przykuła ulotka na stoliku, gdzie położyłam kubek.

Prędko zaczęła ją czytać. Sama dostrzegłam jedynie napis: "Gra warta świeczki", a poniżej ciasto z białym lukrem stylizowane na tenże przedmiot.

Lorenzo wyszedł z zaplecza w sam raz, aby sprzedawczyni wytknęła go palcem:

– Na festynie jest konkurs dla par. Zwycięzcy dostają tort.

Złapałam się za twarz. Jak mogłam o tym zapomnieć?! Zaraz potem przypomniałam sobie, że nie miałam z kim pójść na festyn, a nie opanowałam sztuki rozmnażania przez podział.

Sprzedawczyni znalazła już rozwiązanie.

– Lecisz z panią Bailey wygrać tort – zarządziła, patrząc na Lorenzo z góry.

Momentalnie postarzałam się o rok, gdy pojawiły się zmarszczki przy oczach i brwiach.

– No nie... – jęknął.

– Rozwaliłeś tort – powiedziała srogo.

– Nieprawda! – oburzył się. – To ty go wystrzeliłaś w powietrze!

– Ale przez ciebie tu trafił. To się nazywa chronologia zdarzeń – broniła się sprzedawczyni. – Potrzebujemy go i jeśli pani Bailey nie dostanie swojego tortu, to nie masz po co wracać.

Lorenzo fuknął, wkładając ręce do kieszeni.

Nie cieszyła mnie perspektywa wspólnie spędzonego dnia. Jednak widząc zaangażowanie sprzedawczyni, ciężko było mi wyrazić dezaprobatę dla tego pomysłu.

Kiwnęłam bezwiednie głową.

– Zgoda. Spróbujmy – mruknęłam głucho.

Sprzedawczyni złapała mnie za rękę, a po drodze na zaplecze, zwinęła także Lorenzo. Była zaskakująco silna. Jak zapaśniczka!

– Stroje? Jakie stroje? – spytał Lorenzo, nim zatrzasnęły się drzwi do pokoju socjalnego.

***

Sprzedawczyni jak dobra wróżka wyczarowała nam przebrania. Pożyczyła mi biały kapelusz z kopułowatym rondem i przyczepiła kabel zakończony wtyczką do spodni jako ogon. Ogólnie rzecz biorąc, miałam być lampą.

Lorenzo skończył z czułkami o puszystych pomponikach na końcach, pomarańczowymi lenonkami oraz skrzydełkami muchy. Równie dobrze mógł uchodzić za ćmę, jak i za muchę.

Idea miała być taka, że "na mnie leci". Cóż... Niefortunne, ale miłość była niefortunna, a w końcu mieliśmy udawać zakochanych.

Kiedy dotarliśmy na miejsce podrzuceni, byliśmy ostatnią parą. Nie mieliśmy czasu na kłótnie czy dogryzanie sobie. Nie było mi też dane opisać sytuację Penelope, bo prowadzący pierwszej konkurencji już instruował uczestników.

Na początek zorganizowano bieg zombie. Dla utrudnienia ruchu ubrano nas w kamizelki, poprzez które spinano uczestników. Tak złączeni mieliśmy pokonać tor przeszkód. W rezultacie czekał mnie i Lorenzo bieg nie ramię w ramię, a raczej bok w bok, bo stykaliśmy się plecami.

– No dobra... Takiej pozycji jeszcze nie próbowałem – powiedział, przyzwyczajając się do tego, że w zasadzie nosił mnie jak plecak przez różnicę wzrostu.

– Nie próbowałeś żadnej pozycji – burknęłam rozgoryczona swoim położeniem. Przez tego drągala musiałam cały czas chodzić na palcach.

Penelope zaśmiała się z oddali, gdy Steven – jej chłopak – wykorzystał sytuację, aby połaskotać swoją duszkę. Dosłownie, bo przebrali się za duchy.

– Mówię o jodze, Hazel, ty świntuszko – wybrnął Lorenzo.

W tamtej chwili żałowałam, że nie stałam przed nim twarzą w twarz.

– Powiedział bezwstydny flirciarz.

– Zapominasz, że teraz jestem twoim wielkim "love" – wypomniał mi, na co przewróciłam potężnie oczami

– Jak można zapomnieć o koszmarze, którym się śni na jawie.

Lorenzo zaśmiał się.

– Zrobiłaś się strasznie gburowata. Rozluźnij się. Poważnie – zaczął, nim skomentowałam to stosownie. – Daleko nie pobiegniemy, jeśli będziemy walczyć.

– Dobrze – powiedziałam, ustawiając się z nim jednym bokiem na linii startu. Inne pary także postanowiły skończyć ustalać strategie.

– Spróbujmy biec w jednym rytmie – zasugerował.

I na to także przystałam.

***

Nie wygraliśmy wyścigu. W zasadzie to Lorenzo z kilkudziesięciokilowym obciążeniem go nie wygrał. Oficjalnie jednak jako para plasowaliśmy się w pierwszej czwórce, dzięki czemu dostaliśmy premię punktową.

Cieszyłam się odzyskaną wolnością po zdjęciu kamizelki, kiedy ktoś o sobie przypomniał.

– O tu jesteś! – zawołała Penelope, podbiegając.

Oczywiście, najpierw mnie zmiażdżyła w uścisku. Za to potem patrzyła się już tylko na Lorenzo, który przestał rozcierać kolano. W jej oczach odbijał się zachwyt, który towarzyszył każdej wielbicielce włoskiej urody. Nie miała pojęcia, że kiedyś byliśmy sobie bardzo bliscy, ani w jakich okolicznościach nasza przyjaźń się zakończyła.

Bardzo by mi pasowało, gdyby tak naprawdę do tego nigdy nie wracać.

– A więc to twój chłopak tymczasowy? – zwróciła się do mnie, po zrobieniu krótkiego przesłuchania mężczyźnie.

– Na dzisiaj i jeszcze jeden dzień – powiedział.

Przewróciłam oczami. Mógł sobie pomarzyć.

– Wiesz! Tak się cieszę, że tu jesteś! Tak mi było szkoda Hazel! Trzeba się zabawić – wyjaśniła poprzez swój chaotyczny monolog.

Spojrzeniem błagałam Stevena, który wreszcie przyszedł, aby powstrzymał ją. Ten tylko wzruszył ramionami.

– No oczywiście – zgodził się z moją przyjaciółką Lorenzo uprzejmie.

– Ale... No... Nie jesteś seryjnym mordercą? – spytała Penelope ni to żartem, ni serio.

Lorenzo zaśmiał się, poprawiając kurtkę. Potem dodał ciszej:

– A ile morderstw uznajemy za seryjne?

– Hm... Sześć?

– A to jesteśmy w porządku – odparł.

Penelope nie zdążyła nic powiedzieć, ponieważ rozbrzmiał gong na kolejną konkurencję.

***

Tym razem także nie zwyciężyliśmy. Miałam się wspiąć na szczyt ścianki wspinaczkowej asekurowana przez Lorenzo. Nigdy nie byłam wysportowana, a na szczególną pomoc chłopaka nie mogłam liczyć. Kiedy zeszłam na dół, udałam się do jednego ze stanowisk z napojami. Może oranżada była nieprzyjemnie słodka, ale przynajmniej częściowo zaspokajała pragnienie.

Myślałam, że znajdę chwilę wytchnienia, jeśli zaszyję się w parku świateł. Było jeszcze jasno, a więc nikogo nie powinno ciągnąć do zielonego zakątka. Jednak się myliłam.

Lorenzo przyszedł do mnie z papierowym workiem. Oczywiście, jakby nie miał ku temu całego parku, a więc i kilkudziesięciu ławek do wyboru, usiadł naprzeciwko mnie. Rozłożył się z całym dobytkiem, uświadamiając, że w zasadzie to z tego pośpiechu to prawie nic nie jadłam.

A przecież nie cierpiałam – czy też raczej mnie nie cierpiano – kiedy spadał mi cukier do niebezpiecznie niskiego poziomu.

Mężczyzna wystawił ku mnie pudełko z jabłkami w lukrze.

– Mamy darmowe warsztaty kulinarne. Masz. Wyglądasz jak śmierć.

– Hmm... Tematycznie – mruknęłam.

W policzkach Lorenzo pojawiły się dołeczki.

– To jest moment, w którym dajesz mi ripostę.

– Nie wiem, za kogo się masz, ale nie jest to film, żebyś mógł mi narzucić scenariusz ze swojej głowy.

– Niby nie. Popatrz jednak na to – zaczął, sięgając po owoc nabity na drewniany patyczek. Poruszając nią jak batutą to w jedną to, w drugą stronę, mówił: – Spotykamy się po latach, a teraz zmagamy się z konkurencjami w ramach konkursu dla par, udając jedną z nich. To jest materiał pod świetną komedię.

– Tragikomedię, bo tylko ty masz z tego ubaw – odparłam, dokańczając jabłko.

Lorenzo zrzedła mina. Nie wydawał się jednak oburzony. Najwyraźniej uświadomił sobie przez ten czas, że miałam prawo mieć mu za złe kilka rzeczy.

Oparł rękę na kolanie, tym jednym które uwielbiał masować, i zauważył:

– Mam przeczucie, że nawet wygranie tego tortu nie załatwi sprawy. Odnośnie twoich cierpień.

Wzruszyłam ramionami.

– To nie twój problem. Masz jedynie sprawić, że dobry chłopak będzie miał fajne Halloween-Urodziny.

– A więc jednak to ciacho jest dla jakiegoś bąbelka. – Uśmiechnął się.

– Siostrzeńca.

Już miałam dosyć insynuacji, iż miałabym mieć dzieci. Lorenzo pochodził z wielodzietnej rodziny, ale u mnie priorytetem była kariera zawodowa.

Gestem ręki zachęcił mnie do jedzenia jabłka. Okazało się zaskakująco smaczne.

– Najpierw upiekłem te jabłka. Mieli fajny piekarnik. A żeby się nie rozleciały, zanurzyłem je po kilku minutach w lukrze i oszkliłem.

– Sam to zrobiłeś?!

– Aha. W końcu pracuję w cukierni. Kilka sztuczek znam.

– Przecież nawet jajecznicy nie potrafiłeś sobie usmażyć.

– Ha... Widzisz. Wiele wydarzyło się przez te lata. – Sięgnął po okulary i wytarł je w krawędź kraciastej koszuli narzuconej na T-shirt. – Przez chwilę miałem bistro na spółkę ze znajomymi. A ty? Co porabiałaś?

– Też studiowałam. Teraz mam staż w gabinecie okulistycznym, więc też mam tak jakby pauzę.

– A czy mogę spytać, czemu to ty doglądasz swojego siostrzeńca? Bez urazy. – Lorenzo włożył okulary, a potem docisnął opuszkiem palca ich nosek. Nie brzmiał już tak pewnie jak wcześniej. – Jesteś tak zdenerwowana, jakby przez to ciasto zawalił się świat, a nie mały chłopiec wybuchł płaczem.

– A to niby nie powód do zdenerwowania?

Lorenzo uniósł brew na to.

– Przeżyłem piątkę rodzeństwa. Młodszego i starszego. Uznajmy to za znieczulicę zawodową.

Uśmiechnęłam się na to.

– Po prostu chciałam dać Victorowi miłe wspomnienie, do którego będzie mógł wracać w razie, gdyby jego rodzice musieli się rozejść, nim zdoła zrozumieć, że nie ma z tym nic wspólnego.

Cóż... To była moja wada genetyczna – uczuciowość. Kiedy bowiem moja mama, ojciec i siostrę charakteryzowała oziębłość, ja przywiązywałam się mocno do każdej osoby. Bailey'ów charakteryzowało to, że na 70% młoda para wkrótce się rozwiedzie. W innych czasach nazwano by to klątwą. W tych to jednak ja wzbudzałam lekkie politowanie, bo nie chciałam skończyć w korpo i zaprzedać mu duszę, a jeszcze pragnęłam romatycznej miłości.

Charakterystyczne rytmiczne dzwonienie wypełniło powietrze, nadając zakątkowi magicznej atmosfery.

Lorenzo wystawił do mnie rękę.

– Służba nie drużba.

***

"Taniec na węglach". Taką nazwę nosiło siódme, a zarazem przedostatnie wyzwanie.

Niebo już nie było błękitne, a z każdą chwilą ciemniało. Przez to panele świecące na przemian na czerwono, pomarańczowo, żółto i biało wydawały się zdecydowanie jaśniejsze.

Wyzwanie stanowił taniec, który miał wynikać ze stawiania stóp na odpowiednie pola przez określony czas. Nie oceniała uczestników jedynie maszyna imitująca popularną grę interaktywną, a także jurorzy.

Nadal nie byliśmy w czołówce. Udało się nam jednak nieco poprawić wynik, toteż jeszcze było o co walczyć.

Pary, które uzyskały najwyższe wyniki rozpoczynały zmagania na parkiecie. Przez to mogliśmy z Lorenzo popatrzeć, z czym będziemy mieć do czynienia.

– Loża szyderców – zaczepił mnie, wskazując ławę z oceniającymi nas ludźmi.

Kobieta przebrana za wiedźmę z zadartym aż po brwi nosem bez wątpienia komentowała to, jak tańczący zakochani pocą się i sapią, męcząc na podświetlanym parkiecie. Pokręciłam na to głową.

– Ciekawe, co powiedzą, jak przyjdzie nasza kolej.

Przez chwilę panowała dziwna cisza. Nie rozumiałam, czemu Lorenzo mi się wtedy przyglądał.

– Chyba nie zapomniałeś kroków? – mruknęłam prowokująco.

– Zaraz mi powiesz. Idziemy.

Automat wystrzelił ze słupów sztuczne ognie małego kalibru, jakby zaćmionym wyczerpaniem miało umknąć, że nadszedł koniec wyzwania.

Podałam Penelope kapelusz, a Lorenzo powierzył jej towarzyszowi antenki i okularki. Zaśmiałam się krótko na myśl, że miał zamiar wszystkich pozamiatać w skrzydełkach.

Weszłam prowadzona przez niego na podest. Poczekałam na niego. Przez krótką i ulotną chwilę czułam się jak Morticia Addams. Mój fałszywy chłopak znowu stał się kimś, na kim mogłam polegać.

– Zaczynamy! – obwieścił prowadzący w przebraniu wampira.

Pilotem uruchomił maszynę. Na ekranie pojawiło się wprowadzenie. Lada moment miała się włączyć jakiś remiks z klasycznym hitem lat osiemdziesiątych.

– A więc do dzieła – odparł Lorenzo, wciskając czubkiem stopy panel, który rozbłysł jako pierwszy.

Interfejs programu odznaczył to subtelnym brzdęknięciem. Potem przyszedł czas i na mnie.

Przez cały dzień myślałam tylko o torcie mojego siostrzeńca i o tym, żeby uchronić go przed konsekwencjami niedojrzałości rodziców. W tamtej chwili jednak, byłam lekka. Obowiązki, presja otoczenia i oczekiwania nie miały nade mną władzy na parkiecie.

Algorytm, który podświetlał płytki pod moimi stopami, był zrobiony przez profesjonalistę. Ćwiczyłam się w tańcach towarzyskich od ósmego roku życia, aż poszłam na studia. Wiedziałam, co mówiłam.

Tymczasem od czasu do czasu, gdy zrobiłam piruet, jako pierwsza rozszyfrowując tajemnicze oznaczenie wyświetlające się na ekranie, mały tłumek wokół unosił się okrzykami.

Kątem oka widziałam, że Lorenzo radzi sobie z tańcem równie sprawnie. Co prawda nie był już tak śmiały w ruchach jak kiedyś, ale w końcu nie dla każdego PESEL był łaskawy.

Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, miałam wrażenie, że przebiega me ciało tysiące malutkich piorunów. Rozeszły się po rękach, nogach i spoconych plecach, przyprawiając o łaskotki. Roześmiałam się, a w oczach Lorenzo dostrzegłam gwiazdy.

Wystawił ku mnie dłoń.

– Na trzy – polecił.

Endorfina wyparła z mojej głowy wątpliwości. Pozwoliłam się mu prowadzić.

Fraza refrenu zakończyła się. Wtedy też rozbłyskiwały czerwone kafelki po obu stronach naszego parkietu.

Lorenzo złapał mnie w talii i wykonał ze mną półobrót. Oboje uderzyliśmy czubkami butów odpowiednie płytki, wykonując wykrok do tyłu. Wtedy też znowu zaczęliśmy tańczyć osobno, tyle że na nowych miejscach. Za to cały tłum uczcił to wiwatami, jakbyśmy dokonali czegoś niemożliwego.

Zdyszani, ale zarazem tryskający entuzjazmem opuściliśmy niebawem parkiet. Przywitały nas oklaski innych par. Wśród nich znajdowała się także Penelope, której przecież mówiłam, że kiedyś tańczyłam.

– No kochana! – zawołała. – Leciały tam takie iskry, że zastanawialiśmy się, czy nie wezwać straży pożarnej!

– Szkoda fatygi! Wystarczyłby kubek wody święconej – skwitował Lorenzo, rzucając mi oczko. – Na pewno by nie zaszkodził.

Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Wyrwałam przyjaciółce nakrycie głowy i nim się wachlowałam.

Oddaliliśmy się, aby zobaczyć stanowisko, gdzie miał odbyć się ostatni etap konkursu. Nosił nazwę "Kropla prawdy". Nie mówiło mi to nic. Czułam jednak, że jeśli będzie to miało coś wspólnego z wodą, będę wyjątkowo niezadowolona.

***

"Kropla Prawdy" nie odnosiła się ani do serum prawdy. Jak z Lorenzo, Penelope i jej chłopakiem rozmawialiśmy, zwróciliśmy przede wszystkim uwagę na ciecze, które mogą się pojawić. Okazało się jednak, że organizatorzy ostrzyli sobie zęby na wyznania.

Z początku, gdy nas zaproszono do specjalnego namiotu oddzielającego nas od nieletnich, myślałam, że będą nas poili ponczem albo jakimś mocniejszym alkoholem, aby wyciągnąć z nas najwstydliwsze sekrety. Panował tam mrok. Ochrona pilnowała porządku przebrana za nieumarłych. Nie licząc malutkiego wzniesienia, gdzie znajdowały się dwa trony z poroży oświetlone latarniami, wszystko wokół było spowite w półmroku. Przed sceną znajdował się kosz na elektronikę, aby nikt nie rejestrował przebiegu próby.

Zaimponowaliśmy z Lorenzo jurorom swoim zgraniem, dlatego postanowili wziąć nas na pierwszy ogień. Usadowili nas na scenie i przypięli aparaturę składającą się na wykrywacz prawdy.

– A więc... Moi kochani zakochani – zaczął prowadzący przybierający czarną togę i szpiczaste uszy. – Witam w kryjówce mrocznych fae. Tu się mówi prawdę i tylko prawdę. Bo jeśli się kłamie... – Wskazał palcem diodę nad moją głowę, która błysnęła czerwienią w towarzystwie bębnów. Uśmiechnęłam się zmieszana do Lorenzo. Byłam gotowa się wycofać, jakby tylko sam się podniósł także. – Po dziesięć pytań dla każdego bez kłamstwa i odzyskujecie wolność. Uczciwie?

Pozostali zakochani zaklaskali radośnie. Musieli wypić coś więcej niż oranżadę ze stoiska. Przecież za chwilę mieli znaleźć się na naszym miejscu.

Przełknęłam ślinę. Przejęłam kostki i rzuciłam je na szerokie oparcie fotela wolną ręką, losując pytanie. Od tej pory, gdy wypadała nieparzysta liczba oczek inna od jeden musieliśmy z Lorenzo opowiedzieć coś o naszej drugiej połówce. Przy parzystej padały pytania związane z festynem.

Szło to nam z Lorenzo wyjątkowo sprawnie. Miałam skłonność do rozpamiętywania różnych rzeczy, toteż nie miałam problemu przypomnieć sobie jego ulubionej książki czy filmu. W każdym bądź razie "Władcy Pierścieni" rzadko tracili swoich wyznawców, gdy już ich zdobyli.

On też znał różne rzeczy na mój temat. Nic, co miałabym do ukrycia.

Znowu losowałam. Tym razem wypadła na jednej z kostek czarna gwiazdka.

Prowadzący konkurencji podniecił się.

– Dwa pytania dla obu kochaneczków jednocześnie z publiczności. Przypominam, że wciąż jesteście poddawani próbie prawdy. – Zwrócił się do widowni: – Ktoś jest chętny?

Jak się okazało, na przyjaciołach można zawsze polegać. Po zażartej walce z moją konkurentką Penelope wydrapała sobie drogę do udawanego fae i wzięła od niego mikrofon.

– Jak długo się znacie?

– Osiem lat – odparłam. Pytano mnie, ile znam Lorenzo, a nie jak długo jestem z nim w "związku". Penelope zaśmiała się, wiedząc, jak czaruję.

Lorenzo poszedł w tym samym kierunku.

– Osiem lat z przerwami i jeden dzień.

Penelope była rumiana, co tłumaczyło, czemu zmarnowała swoje pytanie na:

– A skąd jest ten jeden dzień?

– Bo to dodaje czaru – powiedziałam.

Prowadzący popędził Lorenzo gestem dłoni. Słysząc przedłużającą się ciszę, spojrzałam na niego. Maszyna jeszcze nie pipczała. Poczułam ciężar tej wypowiedzi, którą układał w swojej głowie. Pewnie niepotrzebnie.

– Bo spotkaliśmy się przed tymi wspomnianymi ośmioma laty – wydusił z siebie wreszcie.

– I? – wtrącił prowadzący.

– I jak będzie stosowna premia punktowa, to powiem.

Poczułam ucisk w dołku. Część par na to prychnęła. Większość jednak zaklaskało z radością. Prowadzący odpuścił.

***

Wyniki miały być wyczytane już niebawem. Nieszczególnie chciałam na nie iść. Wiele par po nas zrobiło świetne wrażenie, więc wątpiłam, abyśmy wysunęli się z Lorenzo na prowadzenie.

Kiedy jednak spacerowałam z nim, docierało do mnie, że kończył mi się czas. Niczym świece w wydrążonych dyniach, które wytyczały nam szlak przez park, topiły się minuty, kiedy obowiązywał nas układ. Po przydzieleniu tortu którejś z par Lorenzo znowu odejdzie.

Ciepły wieczór i świąteczna atmosfera sprawiały, że pomimo wcześniejszego przesłuchania, miałam ochotę rozmawiać.

– Nie wiedziałam, że jesteś tajnym agentem. – Chłopak uniósł brew. – Oszukałeś wykrywacz prawdy.

– Zrobiłem to?

– A ten fortel z jednym dniem dodatkowym?

– Nie kłamię. Spotkaliśmy się jeszcze przed liceum.

– Ach tak? – mruknęłam, krzyżując ręce na piersi.

– Właśnie przyszedłem do przedszkola. Bawiliśmy się na plastikowe miecze – przypominał sobie. W półmroku spowijającym ogród świateł wydawał się młodszy. – Dzień później przeniosłaś się... gdzieś. Aż potem skończyłem w liceum na zajęciach z Hazel Bailey, która miała dokładnie tak samo na imię jak tamta dziewczynka.

– Serio?

Przypomniałam sobie, że moja matka przeniosła mnie wcześniej do szkoły podstawowej. Rzeczywiście. Miało mnie to chronić przed złym wpływem rówieśników. Czyżby chodziło o ten incydent z Lorenzo? Gdzie odgrywaliśmy scenkę z jakiejś bajki?

– A więc znamy się od ośmiu lat i jednego dnia – spuentował.

– Dlaczego nie przyszedłeś? Wtedy, na lotnisko?

Lorenzo westchnął:

– Bo rozwaliłem sobie kolano i trafiłem do szpitala. Do dziś mam taki specjalny stabilizator, aby nie czuć za bardzo bólu. Mogę się rozebrać, jeśli musisz koniecznie zobaczyć – zażartował, rzucając mi oczko.

Ależ to szelma... Tak łatwo mnie się nie pozbędziesz.

– I nie mogłeś z łaski swojej zadzwonić? – wypomniałam mu, choć nie chciałam przy tym brzmieć, jakby bolało mnie poruszanie tego tematu. – Wiesz, że czekałam na ciebie?

– Było mi tak głupio. No wiesz, jak to ze mną jest.

– Skąd mam wiedzieć? Wtedy nie myślałam, że będziesz takim durniem.

Lorenzo pokiwał głową.

– To prawda. Byłem durniem. W sumie to nadal nim jestem. – Uniosłam na to brew. Lorenzo przejechał ręką po karku. Przez chwilę patrzył na figurkę gargulca z saksofonem, ale ten nie przyszedł mu z pomocą. Niemrawo powiedział: – Czy... Miałabyś ochotę spotkać się jeszcze kiedyś? Bez konkurowania o torty czy czyjegoś przyjęcia w tle?

Zatrzymaliśmy się oboje. Patrzyłam na niego ze zmrużonymi oczami. Nie widziałam wyrazu jego oczu, bo szkła okularów odbijały światła lampek wiszących nad naszymi głowami.

Duma Bailey'ów podpowiadała mi, aby buńczucznie odmówić i dać upust swojej urazie. Jednocześnie kłóciła się z ciepłym uczuciem, które pojawiło się tego dnia, kiedy znowu nie byłam sama.

Z niesamowitym wyczuciem, bo akurat kiedy przyznawałam w myślach rację Penelope, że też miałam swoje potrzeby, zawołała z daleka:

– Tutaj jesteście! – Odskoczyliśmy wręcz od siebie z Lorenzo. Nawet nie wiedziałam, kiedy znalazłam się tak blisko niego. Penelope przybiegła do nas. – Przegapiliście odczytanie wyników!

– Tak? – mruknęłam bez entuzjazmu.

– No właśnie nie wiem czy mam się obrazić, czy nie, że jeszcze nie dostałam ze Stevenem gratulacji.

Uśmiechnęłam się na to szeroko. Próbowałam odsunąć od siebie fakt, że teraz już nawet nie miałam co marzyć o zwycięstwie. Niebawem Victor kończył swój spacer za cukierkami, a w domu nie było tortu.

Lorenzo odciążył mnie od potrzeby mówienia. W rękach Stevena pudełko – na pewno z tortem – nie wydawało się imponująco duże. Mi w zupełności by wystarczyło.

– Podzieliłabym się z tobą kawałkiem, ale musisz jechać do siostrzeńca, a tam już czeka na ciebie ciacho, prawda? – zaczepiła mnie Penelope, zerkając znacząco na Lorenzo.

Przewróciłam na to oczami.

– Nie. Właściwie to przeze mnie straciła tort – przyznał.

Penelope rozszerzyła oczy, a potem zarechotała:

– Ten tort? Ten z trudem wybłagany tort? – Steven burknął karcąco, ale nie mógł zapanować nad swoją bardziej charakterną połówką. – Ludzie... Z każdą minutą jest coraz lepiej.

– To ja już pójdę – powiedziałam. – Do zobaczenia.

***

Zadzwoniłam do siostry. Była bardzo niepocieszona, że nie wyszło z tym tortem. Nie pozostałam jej jednak dłużna. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że użyłam za wiele mocnych słów w celu wyjaśnienia sytuacji.

Nazajutrz pałaszowałyśmy z Penelope tort. Była w tarapatach, bo nie miała ze swoim przyszłym mężem siły zjeść go całego. Ja zaś – oddana przyjaciółka – przybyłam jej z odsieczą. Jakby to powiedział Lorenzo: "Kiedy Gondor wzywa, Rohan przybywa".

– Jak to będzie z Lorenzo?

Westchnęłam na to:

– Nie wiem. Jak będzie nam pisane się spotkać, to go jeszcze spotkam. A jak nie... To przynajmniej będę to mile wspominać. – Wzruszyłam ramionami.

Penelope przyniosła mi herbatę.

– Czasami zachowujesz się jak cyborg, ale teraz przerastasz samą siebie. I to nie w tym dobrym sensie.

Uniosłam na to brwi, a potem wróciłam do zeskrobywania kremu z powierzchni talerza łyżeczką. Wkrótce znowu mi zostało to przerwane, ale za sprawą urządzenia zwanego telefonem.

Sięgnęłam do komórki, którą położyłam na blacie. Tylko przez chwilę myślałam, żeby zignorować dzwoniącą. Uznałam jednak, że dzisiejszego poranka moja szczodrość nie zna granic.

– I jak tam? Żyjesz? – spytała moja siostra, gdy tylko się przywitałam..

– Tak i nie zamierzam pójść do diabła, niestety – oparłam, nawiązując do słów, jakimi mnie pożegnała poprzedniego dnia. – Musisz odwołać zamówioną stypę. Może ciotka Hella będzie zainteresowana. Już i tak jest martwa w środku.

– Widzę, że wrócił twój czarny humor ze wzmożoną siłą – stwierdziła sucho.

Skoro nie mściła się, oznaczało to, że albo coś się stało, albo... W sumie nie było innej możliwości.

– No wiesz... Jeszcze ma mnie w garści halloweenowe szaleństwo – mruknęłam żartobliwie, rzucając porozumiewawcze spojrzenie do Penelope. Ta ostentacyjnie wypełniła sobie usta ciastem, uniemożliwiając mówienie. – A co u ciebie?

– Ten dureń przyjechał.

Dureń, czyli jej mąż.

Przez chwilę panowała głucha cisza.

– A więc? – zdobyłam się na odwagę zapytać.

– No i pokazał mi wszystkie swoje konta na platformach społecznościowych, które wcześniej pokazał mi detektyw. Wszystkie usunął.

– Czyli nie ma już kontaktu ze swoimi laluniami.

– Tak twierdzi. Nie wiem, co myśleć – wetchnęła ni to z ulgi, ni to ze zniecierpliwienia. – Victor jest jednak wniebowzięty.

– Dasz mu szansę?

– Na razie go nie wyrzucę. Dla Victora. Potem muszę z nim porozmawiać w cztery oczy.

Uśmiechnęłam się kącikiem ust. Już wiedziałam, do czego zmierzała.

Tym razem jednak nie mogłam odpowiedzieć tego, co zwykle.

– Będziesz miała coś przeciwko, jeśli Penelope się nim zajmie dziś wieczór? We wszystko ją wprowadzę. W końcu to mój siostrzeniec.

– A czemu nie możesz go popilnować? – spytała pretensjonalnie.

– Bo widzisz, jestem z kimś umówiona.

– A z kim?

– A na razie to odgrzewam starego kotleta – stwierdziłam, a Penelope zakrztusiła się. – Jeszcze zbyt mało chemii, aby ci o tym mówić.

– Skoro tak twierdzisz. No to na razie.

– Na razie.

Rozłączyłam się. Wzięłam głęboki oddech, a potem wykonałam długi wydech, aby uwolnić się od napięcia, które się we mnie zebrało w czasie tej krótkiej rozmowy. Kiedy otworzyłam swoje wcześniej zmrużone oczy, zobaczyłam ku swojemu zaniepokojeniu, że Penelope szczerzyła się do mnie jak Joker.

– Za mało chemii mówisz? – spytała, gdy już odzyskała głos. – Mam ci pokazać jak tańczyliście?

– Nagrałaś to?

– A jakże! Co więcej! Puszczę to na waszym ślubie!

Prychnęłam na to.

Penelope była niepoważna. Do pewnego stopnia ja też, biorąc pod uwagę swoje plany.

***

Nie wymieniłam się z Lorenzo telefonem ani mailem. To było zabawne, że nie wiedzieliśmy o sobie takich rzeczy, a jednak przeszliśmy test "Kropli Prawdy". Niemniej, korzystając z chwili wolnego czasu, postanowiłam zrobić to, co zazwyczaj, gdy coś gubiłam.

Wróciłam tam, gdzie widziałam szukany przedmiot ostatni raz. Skoro zaś festyn był wydarzeniem czasowym, a więc i wszystkie stoiska już zwinięto, zostało mi tylko jedno miejsce do sprawdzenia. Mogłam jedynie liczyć, że sprzedawczyni chciała swoimi słowami jedynie zmotywować Lorenzo do działania.

Choć cukiernia była nieczynna tego dnia, krzątało się w niej kilkoro pracowników. Zdejmowali ozdoby halloweenowe.

Niebawem zauważyli mnie. Od razu zaczęli mnie wyganiać. Z jednym wyjątkiem.

Lorenzo ubrał się i wyszedł ze mną na chodnik przed sklepikiem. W ręku trzymał papierowe pudełko, które wcześniej leżało przy jego rzeczach. Usiedliśmy na schodkach.

Nie pozwolił mi męczyć intelektu domyślaniem się, co też pyszności trzymał w opakowaniu. Okazało się, że trzymał tam jedynie kilka kruchych ciasteczek. Poczęstował mnie, a ja nie odmówiłam.

Jadłam już lepsze rzeczy, jeśli mam być szczera.

– Przyjechałaś odkuć sobie lata, kiedy nie było zabawy "cukierek albo psikus", czy może wpadłaś do mnie?

– Oba. – Wyciągnęłam rękę. – Cukierek albo psikus.

Lorenzo odłożył ciastka dalej ode mnie. Był zagubiony. W sumie ja też. Nareszcie jakiś porządek, a nie, że tylko ja mam nie wiedzieć, co wyrabiam.

– A więc psikus.

Wstałam, a Lorenzo zgodnie z moimi przewidywaniami złapał mnie za rękę. Coś w moim sercu wiedziało, że nie tylko ja chciałam się z nim spotkać.

– Czy wybaczysz mi? – wyrwało mu się.

– Tort? W życiu.

Lorenzo pokręcił głową. Był blady, a brwi miał zmarszczone. Syknął coś cicho, nim zwrócił się do mnie:

– Bardzo mi głupio za ten tort. Jednak cieszę się, że go rozwaliłem.

– To bardzo dziwny sposób na przeprosiny.

– Tak. A... Zabrzmię jak maniak, ale często wracam myślami do tamtych lat. I tęsknię za tym. Czy możemy wrócić do tego, co było?

– Nie ma takiej opcji – powiedziałam stanowczo. – Nie nadążyłbyś za mną ze swoim kolanem.

Lorenzo uniósł brwi. Nie rzucił jednak żadnego tekstu o naśmiewaniu się z kalectwa, ani nic z tych rzeczy.

Bądź co bądź, kiedy go zobaczyłam w cukierni poprzedniego dnia, nie dałam mu wątpliwości, że mógłby się nie pojawiać w moim życiu ponownie. Nie byłam też tak niedojrzała, aby patrzeć na życie przez pryzmat licealnej przyjaźni albo jednego świetnego dnia. Skoro jednak los w swej zawiłości postawił mi Lorenzo na drodze, musiałam wyciągnąć z tego jak najwięcej.

– Możemy jednak się spotkać gdzieś na mieście, tak jak to zaproponowałeś – powiedziałam z lekkim uśmiechem. – Raz albo dwa. Tylko jak nie będziesz mógł się stawić na spotkaniu, po prostu zadzwoń.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro