Rozdział 10. - Nieszczęścia chodzą parami

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Józef, nawet nie oglądnąwszy się za siebie, wziął powóz i nakazał woźnicy udanie się w stronę domu. Szarzyny płonęły. Jego ukochany dom rodzinny, tak mu drogi, był w płomieniach. Ewa mówiła mu, że ktoś podłożył ogień. Tylko kto? Zazdrośni wieśniacy? Raczej nie, bo od zawsze, mimo iż pochodzili z innej warstwy społecznej, darzyli głębokim szacunkiem rodzinę swego chlebodawcy. Sąsiedzi? Też nie. Każdy wiedział bowiem, że Szarzyny — mimo swego uprzedniego zbytku — teraz nosiły miano rudery i tak naprawdę nic nie wartały. Urzędnicy? Józef powątpiewał. Uważał, że żaden człowiek - nawet Prusak - nie byłby skłonny do zrujnowania życia całej rodziny tak z dnia na dzień. Przecież urzędnicy - choć w większości nie mieli polskich korzeni - też byli ludźmi posiadającymi poczucie sprawiedliwości, moralności, uczciwości i empatii. Tak przynajmniej myślał.

Łunę ognia można było zobaczyć już z pewnej odległości. Wzmogło to tylko strach Józka, który popędził Kasztankę, nie zważając na to, że klacz była już porządnie zmęczona.

Zszedł z niej, a właściwie to zeskoczył, gdy tylko znalazł się na miejscu. Nie bacząc na swego wierzchowca, pobiegł do pierwszej znajomej sylwetki, którą zauważył, a mianowicie do ojca.

— Ojcze, jak to się stało? — zapytał się drżącym głosem, jednak nie doczekał się odpowiedzi. Zamiast tego, ojciec zlustrował go krótko niespokojnym spojrzeniem.

— Pod studnią leżą wiadra. Bierz jedno i pomóż nam gasić — odrzekł, a w tonie jego głosu nie zabrzmiała ani jedna nutka niepewności. Józef zdziwił się — oprócz spojrzenia, w zachowaniu i wyglądzie pana Halczyńskiego nic nie wskazywało na to, by się niepokoił. Nie tak zachowywał się człowiek, któremu palił się dom rodzinny, i młodzieniec doskonale to wiedział.

To pewnie szok — pomyślał, wzruszając mentalnie ramionami i puścił zachowanie ojca w niepamięć. Józef, biegnąc do studni, poczuł ogarniającą go bezsilność, większość niż kiedykolwiek indziej. Bezradność owa ściskała jego serce coraz mocniej i mocniej, niczym zabójca, który dusi swoją ofiarę.

Mimo wszystko, poczuł się nieco raźniej, gdy zobaczył niemalże wszystkich swoich przyjaciół i sąsiadów, którzy postanowili pomóc jemu i jego rodzinie. Byli tam i Maciek, i pan Chrobicki z dwójką synów, i Herr Klaus, a oprócz nich — wielu innych dobrych ludzi.

Wiadomym niestety było, że dworu nie da się uratować, gdyż spłonęła już znaczna jego część. Gaszenie ognia miało bardziej pomóc w tym, by ten niszczycielski żywioł nie rozprzestrzenił się dalej, niż by wierzyć, że wszystko będzie dobrze.

Józek spojrzał jeszcze raz na swój dom — zajęło się wszystko, od dachu z gontu po drewniane drzwi i okiennice. Ogień buchał z każdego otworu, niezależnie od tego, czy były to okna, czy też komin.

— Józek! — zawołał spanikowany męski głos, w którym Halczyński rozpoznał głos brata. Obrócił się gwałtownie i zobaczył zmierzającego doń Kostka z Zofią na rękach. — Józek... — powtórzył cicho, a z jego oczu popłynęły słone łzy błyszczące w poświacie nieodległych płomieni.

W Józefie coś drgnęło. Dotychczas to Konstanty stanowił wzór starszego brata, zawsze odpowiedzialnego za niego i za jego wybryki. Teraz, gdy patrzył jego mokre policzki, nie był już tego taki pewien.

— Co się stało? — spytał, starając się nie okazywać niepokoju, którym aktualnie była nasączona jego dusza. Poczuł się jeszcze bardziej bezradny niż wcześniej. Jeszcze nigdy nie czuł się tak mały i tak lichy jak teraz, w obliczu cierpienia swych bliskich.

— Ona... Coś złego stało się z dzieckiem — wychlipiał. Delikatnie położył swą żonę na ziemi i ukląkł przy niej. Nie straciła wprawdzie przytomności, choć gdyby nie unosząca się klatka piersiowa i mrugające powieki, za nic nie można by było się tego domyślić, gdyż cerę miała bledszą od papieru, a z jej ust nie wydobywał się żaden odgłos. — Złapała się za brzuch i powiedziała, że ją boli, zaczęła płakać. Ja nie wiem... — Józef popatrzył się na swą bratową. W okolicach podbrzusza na jej jasnozielonej sukni widniała wyraźna czerwona plama. Nie musiał się zanadto głowić nad przyczyną tego.

— Kostek... Ona chyba poroniła — oznajmił z grobową miną. Twarz Konstantego stężała. Tak bardzo oczekiwał tego dziecka! W dodatku wszystkie znajome jego żony mówiły, że to będzie chłopiec.

— To niemożliwe — odparł. — Niemożliwe — powtórzył, po czym zagryzł wargę tak mocno, że ta aż pobladła. Miał ochotę zarówno płakać, jak i krzyczeć równocześnie. Jak? Tylko to pytanie wydawało mu się odpowiednie w tej sytuacji. — Skąd ty to tak właściwie możesz wiedzieć? — zapytał nagle z agresją i zmierzył brata oskarżycielskim spojrzeniem. — Może i chcesz być lekarzem, ale nim nie jesteś. Zofia nie poroniła. Mój syn... On nadal żyje pod sercem Zofii i ma się znakomicie, słyszysz?! Za kilka miesięcy przyjdzie na świat. Przyjdzie na świat i wszystko będzie tak, jak powinno być! — zawołał, nadal klęcząc przy żonie. Józef, który znajdował się z drugiej strony, popatrzył się na niego ze zrozumieniem. Nie wiedział, jak on zareagowałby na taką wieść, lecz z pewnością podobnie.

— Weź Kasztankę oraz powóz i jedź z nią w takim razie do lekarza — powiedział cicho i spuścił głowę, wpatrując się w bratową, która teraz uważnie słuchała ich rozmowy. Jej twarz, tak samo jak lico jej męża, zastygła była w bólu.

— Straciłam je? — spytała nierozumiejącym tonem Zofia, patrząc się to na Kostka, to na Józka. — Straciłam moje dziecko — odparła, przejeżdżając dłońmi po brzuchu. — Nie ma go. — Po chwili z jej ust rozległ się głośny krzyk, który zmieszał się z gwarem osób gaszących ogień.

— Kochanie... — zaczął cicho Kostek, dotykając delikatnie ramienia żony. Ona wzdrygnęła się.

— Nie dotykaj mnie — odparła, strącając dłoń Halczyńskiego i podparła się do pozycji półleżącej, a następnie — choć z trudem — wstała, łapiąc się za brzuch. Zachwiała się niebezpiecznie i, gdyby nie pomoc męża, z pewnością by upadła.

— Jedziemy do lekarza — zarządził Kostek, biorąc Zofię na ręce. 

Po kilkunastu minutach powóz — cudownie ocalony z pożogi staniem w pewnej odległości od dworu — pędził już w stronę Poznania.

Józef zaś całkowicie oddał się gaszeniu pożaru, by nie rozmyślać o niczym innym jak języki ognia i kłęby czarnego dymu, którym się raz po raz zachłystywał. Starał się całkowicie wyłączyć myślenie, jednak kiepsko mu to wychodziło.

Dopiero nad ranem, gdy pożar został już praktycznie ugaszony, zdał sobie sprawę z tego, że nie ma domu. Z dawnego dworu Halczyńskich nie pozostało praktycznie nic, oprócz pojedynczych ścian. Reszta pod wpływem ciepła pokruszyła się i zawaliła, tworząc gruz, którego akurat było w bród.

Drugą rzeczą, która do niego doszła, było to, że nie miał się gdzie podziać. I ta myśl była dlań dobijająca.

***

Po kilku tygodniach wszystko zdawało się wrócić do normy, przynajmniej dla Józka. Jedyną zmianą w jego życiu było to, że mieszkał teraz u Maćka, który postanowił go dobrodusznie przygarnąć. Ten akt łaski sprawił tylko, że Halczyński oszczędzał jeszcze bardziej, gdyż chciał jak najszybciej pojechać do Paryża.

Szczęśliwie, wszystkie jego oszczędności przetrwały pożogę, ponieważ Józef — z zapobiegliwością godną wybitnego stratega pokroju Bonapartego — wziął je ze sobą, by nie zostały strwonione przez jego ojca.

Amelia z wytęsknieniem oczekiwała nadejścia Józka. Kiedy zobaczyła go przez okno swojego pokoju to, choć nie zeszła na parter, by otworzyć mu drzwi, zaczęła się nieco denerwować. To uczucie zupełnie jej nie przeszkadzało. Ba! Wręcz przeciwnie — nie mogła się doczekać, aż ponownie poczuje motyle w brzuchu.

W końcu przyszedł.

Z właściwą sobie nonszalancją — która wbrew pozorom wcale nie przeczyła jego nienagannym manierom — rozłożył na biurku materiały potrzebne do lekcji, przywitał się i usiadł na fotelu. 

Rozmowę zaczęła Amelia.

— Wie pan, panie Halczyński, że wczoraj przyszło do mnie zaproszenie od mojej przyjaciółki? — zapytała z podekscytowaniem, gotowa rozwinąć temat jak najbardziej się da, jeśli Józek będzie tego chciał.

— Niestety jak dotąd nie nauczyłem się czytania w myślach. Mogłabyś mówić jaśniej, panienko Amelio? — odparł z nieco ironicznym uśmiechem Józef. Oczy Amelii rozbłysnęły.

— W przyszłym tygodniu wyjeżdżam do Weroniki, mojej przyjaciółki. Dosyć daleko, bo aż na Pomorze. Będę tam jakieś dwa miesiące. Cudownie, prawda? — spytała, a jej twarz przybrała rozmarzony wyraz.

— Tak... Cudownie — mruknął niewyraźnie i zdecydowanie przygnębionym tonem Halczyński, w którym coś pękło. Prawdopodobnie serce, ale nie był tego pewien. W każdym razie, na wieść o wyjeździe swej uczennicy poczuł, jak ogarnęło go niezidentyfikowane uczucie. Coś w rodzaju mieszanki żalu i pustki, która niczym żołnierze wrogiej armii próbowała zdobyć dostęp do jego duszy. A jako iż Józek nigdy nie był typem żołnierza, rychło się jej poddał. — Zajmijmy się lekcjami, dobrze? — zaproponował, odchrząknąwszy, i spojrzał na Amelię, która uśmiechała się doń najpiękniej, jak umiała. Nie była świadoma, co działo się w myślach jej nauczyciela, a ona sama miała ostatnimi czasy myśli bardziej niż beztroskie i niezmącone żadnymi przykrościami. Niemal zapomniała, jak to jest doświadczać nieprzyjemności.

***

Gdy Józek wyszedł od Chmielińskich, udał się do mieszkania Frau Klaus, a dokładniej — do matki, która nadal nie wybaczyła jego ojcu.

— Dobry wieczór, matulu — odparł i przytulił ją na powitanie. Ogarnęło go poczucie bezpieczeństwa, które nie towarzyszyło mu od dłuższego czasu. Przez chwilę poczuł się jak kiedyś, gdy był dzieckiem. — Nadal nie pogodziłaś się z ojcem?

— Nie wspominaj mi o nim. Dzisiaj przyjechał od tego całego Chrobickiego i zaczął mi opowiadać o pożarze — fuknęła z irytacją. - Chcesz może herbatki? Dobrze ci zrobi, Józinku, ostatnimi czasy jesteś strasznie blady. Powiedz mi, czy to z przepracowania?

— Nie — zaprzeczył gwałtownie Halczyński, kręcąc głową. Nie czuł się ani trochę zmęczony — no, może trochę, ale uznawał to za głupstwo. W końcu musiał pracować, by zarobić na studia. — Nie pracuję za dużo, po prostu czasami zdarza mi się zasiedzieć z książką przed nosem, zwłaszcza, gdy jest ciekawa — skłamał, patrząc matce prosto w oczy. Już od dawna nie czytał dla przyjemności. Jedynie przygotowywał się na lekcje z Amelią, a w wolnych chwilach — dorabiał jako nauczyciel na tajnym nauczaniu, które zorganizował wraz ze swoim dawnym znajomym, Tomaszem. Wprawdzie musiał wyjeżdżać z Poznania, lecz niesienie kaganka oświaty najuboższym — zwłaszcza chłopom i ich dzieciom — sprawiało Józkowi satysfakcję.

— Uznajmy, że ci wierzę... — mruknęła. — Całe szczęście, że przyszedłeś, bo Matilda udała się kupić tkaniny na suknie i zostałam całkiem sama.

— Zaczęłaś mówić o ojcu — zmienił temat Józek, uciekając od rozmów o jego pracy i zmęczeniu, gdyż nie mógł już zdzierżyć matczynej nadopiekuńczości. Jedna krótka wzmianka o czymś mogła wywołać całą lawinę rad, ostrzeżeń i lamentów.

Daj komuś palec, a weźmie całą rękę — pomyślał Józef, raczej z pobłażaniem niźli ze złością, mając na uwadze charakter swej matki.

— Ach, tak... Wyobraź sobie, Józinku, że twój ojciec już całkiem stracił rozum. Postanowił, że podpali dom, by nie dostał się on w obce ręce. Czyste szaleństwo! Rozumiem, że był przywiązany do rodzinnej ziemi, lecz to jego wina, że musielibyśmy ją oddać. A mówiła mi babka, a twoja prababka, świętej pamięci Izabela z Mikołaszewskich, że nie warto wychodzić za takiego paliwodę, za człowieka, który zawsze jest w gorącej wodzie kąpany. Ale ja jej oczywiście nie posłuchałam!

— Mamo, uspokój się — przerwał jej zgorączkowaną paplaninę brunet, który w tym momencie był wyjątkowo spokojny. On sam nie przeżył jakoś szczególnie emocjonalnie pożaru domu. Owszem — dworek spłonął, owszem — utracił większość swoich rzeczy, w tym kilka bardzo drogich ksiąg, lecz pocieszał się myślą, iż nikomu nic się nie stało i że Bóg ochronił wioski niewinnych chłopów od pożogi. Nie oznaczało to jednak, że umniejszał winę swego ojca. Co to, to nie — wręcz przeciwnie. Według niego Jeremi zachował się jak ostatni patałach i tchórz, nieumiejący przyjąć porażki. Lecz cóż... Stało się — tak mówił sobie każdego wieczoru, gdy wraz z zapadnięciem zmierzchu wspominał to wydarzenie, teraz już tak odległe, zważając na daty w kalendarzu. — Słowami nic nie zdziałasz.

Następny tydzień minął — zarówno Józkowi, jak i Amelii — bardzo szybko. Halczyński dzielił swój czas pomiędzy tajnym nauczaniem a pracą u Chmielińskich. Amelia zaś przygotowywała się do wyjazdu. 

W końcu nadszedł dzień, w którym miała wyjechać. Spakowała swe rzeczy do skromnego powoziku, którym miała podróżować, i odjechała.

Znudzonym wzrokiem obserwowała pola pokryte śniegiem, które — jej zdaniem — zdawały się zbyt monotonne, pojedyncze drzewa — i te ogołocone z liści, których nagie gałęzie przykryły czapy z śnieżnego puchu, i te, które pomimo niskiej temperatury zachowały swe igły — a także nieliczne zwierzęta pomykające w poprzek drogi. Raz był to zając, a raz — ruda kita lisa.

Ziewnęła, nieusatysfakcjonowana tym widokiem.

Nagle powóz się zatrzymał. Amelia z niepokojem rozejrzała się dookoła. Zapukała w zakratowane okienko, oddzielające woźnicę na koźle od części dla pasażerów.

— Co się dzieje? — zapytała rozedrganym głosem. Nie podobała jej się ta cisza, a zwłaszcza brak odpowiedzi od woźnicy. 

Po chwili rozległ się huk. Amelia podskoczyła z przerażenia.

— Ręce do góry! — zawołał jakiś zachrypnięty — zapewne od mrozu — głos. Amelia posłusznie wykonała rozkaz, trzęsąc się przy tym jak osika. Co to miało znaczyć? Czy to był napad? Dziewczyna zrobiła szybko znak krzyża, modląc się cicho o to, by wyjść cało z tej sytuacji.

— Kogo my tu mamy? — zapytał nieco bardziej piskliwy głos i z impetem otworzył drzwiczki powozu — tak, że zatrząsł się on w posadach — po czym rechotał rubasznie. — No no, wydaje mi się, że tym razem trafiliśmy na niezły kąsek. Młodziutka, śliczniusia... Weź panienko zrób użytek ze swej urody i podziel się nią z dwójką mężczyzn.

— Idźcie sobie — odparła cicho, lecz stanowczo, Amelia, kuląc się w kącie. — Nie mam niczego cennego — dodała, stosując sztuczkę starą jak świat.

— Twoje perły mówią co innego — stwierdził drugi mężczyzna i pochylił się w jej stronę tak, że jego tułów znalazł się w środku powozu. Chciał ją chwycić za rękę, lecz Amelia kurczowo trzymała się drzwiczek dorożki. Złapał ją więc za włosy. Amelia skrzywiła się z bólu, czując, jak oprawca wyrywał je z jej głowy. W końcu poluzowała uścisk, jakim obdarzyła drzwiczki. Mężczyzna skorzystał z okazji i brutalnie wyciągnął ją na zewnątrz.

Pierwszym, co uderzyło Amelię, były ślady krwi. Pochodziły one ze zwłok woźnicy leżącego z woskową twarzą wśród czerwonego od posoki śniegu. 

Z letargu wyrwało ją szarpnięcie. Wyższy zbir zerwał z jej szyi sznur pereł, które dostała od ojca na swoje szesnaste urodziny.

— Pomocy! — zawołała przerażona dziewczyna, lecz jej wołanie zdusiła duża, brudna i cuchnąca ręka, którą mężczyzna przyłożył jej do ust.

— Zostaw ją — odparł ze stoickim spokojem drugi zbój. — Tu jest takie pustkowie, że nikt jej nie usłyszy, choćby miała wypluć płuca.

Amelia zamknęła oczy i próbowała skupić się na swym oddechu, nieco go uspokoić. Serce waliło jej jak szalone, a ona sama ze strachu cała struchlała. Nie miała pojęcia, co robić. 

Nagle do głowy przyszedł jej pewien niezgorszy, acz ryzykowny pomysł. 

Odliczyła w myślach do trzech i osunęła się na ziemię, udając zemdlenie. Mężczyzna, który przedtem zatykał dłonią jej usta, teraz trzymał ją kurczowo w poprzek kibici, by nie upadła.

— Pomóż mi, idioto — warknął do drugiego — trzeba ją ocucić.

— To na pewno od twojego smrodu — skwitował tamten. — Nie myłeś się, a teraz się dziwisz, że ludzie mdleją, gdy jesteś w pobliżu. — Amelia w duchu się z nim zgodziła. Trzymający ją mężczyzna wydzielał taki odór, jakiego dawno nie czuła. Musiała jednak wytrzymać, gdyż każdy, nawet najmniejszy ruch mógłby ją zdradzić.

Gdyby Józek tu był, od razu by mnie uwolnił — pomyślała; przekonana była bowiem o rycerskości i szlachetności Halczyńskiego. 

— Masz może manierkę z wodą? — To pytanie skłoniło Amelię do podjęcia dalszych działań. Z największą siłą, na jaką było ją stać, nadepnęła na stopę trzymającego ją mężczyzny. Podczas gdy podbity żelazem obcasik jej skórzanego kozaczka wgniatał się w but zbira, w jego stopie coś chrupnęło.

Ogarnięty bólem, puścił kibić Amelii. Ona tymczasem sięgnęła po pistolet wetknięty za pazuchę jego płaszcza, który zauważyła zaraz po tym, jak wysiadła z powozu.

Amelia podkasała poły spódnicy oraz halek i podbiegła do najbliższego konia. Zanim się jednak na niego wygramoliła, odwróciła się, szukając wzrokiem tej dwójki mężczyzn. Jeden z nich — ten, który ją przedtem trzymał — widocznie kulał, zaś drugi zbliżał się w jej stronę. Było pewne, że jeśli Amelia czegoś nie zrobi, on dogoni ją zanim zdoła ona wsiąść na tę szkapę.

Drżącymi rękoma wycelowała w niego zdobytą bronią. Zamierzała go tylko nastraszyć. Nagle, gdy chciała cofnąć się o krok, potknęła się, a jej palce zsunęły się na spust. Pistolet wystrzelił. Amelia, krztusząc się pyłem pochodzącym z giwery, zobaczyła, że mężczyzna osunął się na ziemię. Podeszła do niego. Z przerażeniem kucnęła na śniegu i zobaczyła plamę krwi na jego skroni. Nie oddychał. Był martwy.

Zabiłam człowieka — pomyślała ze strachem Amelia. Przepełniała ją odraza do siebie samej. Przecież nie chciała go zabić! Owszem, chciała go przestraszyć, wycelowując w niego lufę pistoletu, lecz nie miała pojęcia, że w niego trafi!

— Trudno — powiedziała do siebie drżącym z emocji głosem, wstając. — Czasu nie cofnę. — Nie była jednak pewna swych słów. Coś wewnątrz niej krzyczało, że nie postąpiła słusznie. Przecież zabijanie nie leżało w naturze dobrego i moralnego człowieka, a tym bardziej — dobrze wychowanej damy. Amelia zaś chciała, by ludzie uważali ją za godną tytułu damy. By kobiety patrzyły z zazdrością na jej nienaganne maniery i szeptały ukradkiem, że nigdzie nie widziały tak dobrze wychowanej i uroczej panny, a mężczyźni obdarzali ją spojrzeniami pełnymi podziwu i uwielbienia dla niej samej. Tak właśnie prezentował się dla Amelii świat idealny. A ona — zabijając tego człowieka — zaburzyła ten porządek.

Wstała i — jakby zamierzała uciec od wyrzutów sumienia — wsiadła na najbliższego gniadosza, nie martwiąc się tym, że nie miał damskiego siodła. Siedzenie bokiem było dla niej nieco niewygodne, więc usiadła po męsku. 

Obejrzała się jeszcze raz w tył i pognała konia, a wiatr rozwiał jej rude włosy, wystające spod futrzanego kołpaczka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro