Rozdział 11. - Na Pomorzu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Amelia, cała zziajana i przerażona, błąkała się przez chwilę po okolicy, zanim znalazła trakt prowadzący do domu Weroniki. W końcu jednak tam dotarła.

— Matko jedyna! Amelio! — zawołała Weronika przestraszonym głosem. — Co ci się stało?

— Napadli mnie — wydyszała panna Chmielińska. Istotnie, wyglądała ona jak siedem nieszczęść — potargane włosy, zadrapania na łokciach i kolanach, a także podarta w niektórych miejscach suknia; wszystko to sprawiało, że rudowłosa nie wyglądała na damę, a na kobietę niskiego stanu, jeśli nie na żebraczkę.

— Co ty mówisz? — zdziwiła się pani Wrońska. — Chodź szybko, ogrzej się, bo nie chcę, żebyś mi tu zamarzła. Nie martw się, parobek zajmie się twoim koniem.

Wieczorem obie znajdowały się już w przytulnym pokoiku, grzejąc się w cieple łuczywa płonącego w kominku.

— Widzę, że coś cię trapi. Powiesz mi? — spytała się Weronika. Amelia pokręciła żałośnie głową, zastanawiając się, czy może powiedzieć przyjaciółce o tym, co zrobiła.

Czy mnie nie znienawidzi? — zapytała się sama siebie.

— Zabiłam człowieka — wyszeptała i wyjęła spod poduszki zawiniątko; rozwinęła białą, lnianą chustę i wzięła do ręki rewolwer firmy Colt, niegdyś należący do jednego ze zbójów. Opuszkami palców dotknęła zimnej stali broni, po czym podała ją zdziwionej Weronice.

— Co zrobiłaś?

— Zabiłam człowieka — powtórzyła Amelia. Ogarniały ją coraz większe wyrzuty sumienia. Przecież ten człowiek mógł mieć rodzinę — żonę, którą kochał, i dzieci czekające z utęsknieniem na powrót ojca. Z drugiej strony, gdyby tak rzeczywiście było, to prawdopodobnie nie trudniłby się napadaniem na dyliżansy. Chociaż... Nic nie wiadomo. Może to był jedyny sposób, w jakimógł utrzymać rodzinę.

Ta myśl sprawiła, że rudowłosa poczuła się jeszcze gorzej.

Weronika przypatrzyła się uważnie pistoletowi, który podała jej Amelia. Nie mogła dowierzyć, że jej najlepsza przyjaciółka, która — obiektywnie patrząc — zawsze była stawiana przez matkę pani Wrońskiej za wzór wszelkich cnót, zabiła człowieka. Tylko że Weronika wiedziała, iż jej matka zanadto wyidealizowała wizerunek panny Chmielińskiej. Ona znała jego prawdziwą wersję.

I tak posłuszna, uprzejma Amelia nie była zbytnio posłuszna, za to — nieco ironiczna i władcza, odrobinę próżna, zwłaszcza jeśli chodziło o jej prezencję na salonach oraz, o czym Weronika dowiedziała się i zaobserwowała na przyjęciu u Wachnerów, szaleńczo zakochana, wręcz zadurzona po uszy w swym guwernerze, panu Halczyńskim. Jednak obie te wersje charakteru dziewczyny miały wspólną cechę — nie byłaby w stanie zabić człowieka.

— Jak do tego doszło? — spytała kobieta, próbując zachować spokój.

Chmielińska opowiedziała jej całą historię, dzięki czemu Weronika odetchnęła z ulgą. Wiedziała, że Amelia, którą ona znała, nie posunęłaby się do zabicia kogoś z zimną krwią. I miała rację.

— Nie martw się. Przecież każdy mógł być na twoim miejscu, a zapewniam cię, że nie każdy wymyśliłby plan ucieczki. Poza tym nie zabiłaś tego mężczyzny celowo i to się najbardziej liczy. A teraz przebierz się i idź spać. — Amelia chciała wtrącić, że swój bagaż zostawiła gdzieś na pustkowiu i nie ma w co się przebrać, lecz Weronika zdawała się przewidzieć jej wypowiedź. —Oczywiście, zawartość całej szafy jest do twojej dyspozycji. Jutro zaś możemy pozwiedzać okolicę. Poznasz naszych sąsiadów.Co ty na to?

— Z wielką przyjemnością — odpowiedziała Amelia i ziewnęła. Chwilę później smacznie spała, otulona atłasową pierzyną.

***

Nazajutrz obie panie, wraz z małżonkiem pani Wrońskiej, który powoził świeżo polakierowanymi saniami, udały się w objazd po okolicy i w ten sposób spędziły miło czas aż do pory obiadowej.

— Amelio, mamy zaproszenie na obiad do państwa Antosów. I do siostry pani Antosowej, oczywiście. Ona jest starą panną i mieszka z nimi, wiesz? — Wprawdzie do owego momentu Amelia nie miała pojęcia, kim była pani Antos, ani tym bardziej jej siostra, ale już po chwili dowiedziała się o nich wszystkiego z ust Weroniki — znała imiona członków całej rodziny kobiety, zarówno od strony jej, jak i jej męża, i to do trzech pokoleń wstecz, a także miała świadomość tego, że w salonie pani Antosowej należało zważać na słowa, gdyż miała ona skłonność do plotkowania (podobnie zresztą jak Weronika). Oprócz tego, Chmielińska wywiedziała się, iż panna Konstancja — wspomniana wcześniej siostra pani Antosowej— zapewne uraczy ją opowieściami z jej młodzieńczych lat, o których to mogłaby prawić w nieskończoność.

Sanie, którymi powoził Hubert, zajechały przed posiadłość państwa Antosów równo o drugiej. Gdy Amelia z nich wysiadła — gdyby nie pomoc męża Weroniki, zapewne upadłaby na oblodzonym podwórku —zobaczyła dość skromny dworek zbudowany z drewna. Jego ściany były pobielone, a dach — pokryty gontem przysypanym kilkumetrową warstwą śniegu.

Po chwili z budynku wyszli gospodarze. Jako pierwszy gości powitał pan domu, Karol Antos. Był to rumiany staruszek z jowialnym uśmiechem na twarzy i siwiuteńką brodą sięgającą do jego ramion. Niebieskie oczy błyszczały przyjaźnie, tak, iż Amelia od początku wiedziała, że ma do czynienia z osobą życzliwą. Tuż za nim zrobiła to koścista dama w zszarzałej i nieco niemodnej sukni zimowej podszywanej norkowym futrem — pani Karolowa Antos, jak nazywali ją wszyscy ludzie z okolicy, choć tak naprawdę miała na imię Lukrecja.

Ostatnią osobą, która się przywitała z nowo przybyłymi gośćmi, była siostra pani Karolowej, panna Konstancja Lipowska. Mimo podeszłego wieku, jej aparycja prezentowała się nienagannie. Szpakowate włosy upięła w bułeczkowatego koka, a na skromną zimową suknię w czerwono — brązową kratę zarzuciła czarną chustę z frędzlami. Pulchna jej twarz ozdobiona była zmarszczkami, pochodzącymi raczej ze zbyt częstego śmiechu niźli z płaczu, zaś szaroniebieskie oczy patrzyły się na każdego z życzliwością.

Podobnie jak w przypadku pana Karola, Chmielińska w mig oceniła, że owa kobieta to przyjazna dusza.

— Zapraszam, zapraszam — powiedziała pani Karolowa, a na jej pomarszczonej twarzy pojawił się cień uśmiechu. Gestem wskazała drzwi prowadzące do środka domostwa.

Ona sama szła wraz z mężem na samym końcu. Nagle jej skórzany pantofelek trafił na oblodzoną powierzchnię i pani Karolowa poślizgnęła się, upadając na pokryte śniegiem schody.
Skrzywiła się, próbując wstać. Pan Antos podszedł do niej, próbując jej pomóc. Ona jednak odtrąciła jego rękę.

— Duszko moja, co ci jest? — Lukrecja złapała się za bolącą ją kostkę. Widać było cierpienie, które ulatywało z niej niczym trujące opary. I tak też działało. W jednej chwili wszyscy stracili radosne nastroje, tryskające z nich jeszcze przed chwilą.

— Boli — jęknęła, na co pan Karol wzorem dżentelmena i dobrego męża wziął ją na ręce i zawołał parobka, by ten oporządził konia. Szwagierce zaś polecił, żeby zabawiała gości pod ich nieobecność, gdyż, jak oznajmił, nie był w stanie patrzeć na cierpienia swej żony i musiał udać się z nią do medyka.

Józek z pewnością wiedziałby, co z tym zrobić. Dam głowę, że dla niego to bułka z masłem — pomyślała z podziwem dla swego lubego Amelia; sama miała nikłe pojęcie, jeśli chodziło o te sprawy. Wiedziała, że z urazami kostki często wiąże się opuchlizna, a nią najlepsza jest kapusta. Niestety, do tego ograniczała się jej wiedza.

Chwilę później pozostała czwórka osób zasiadła do obiadu, jednak w dość grobowej atmosferze.
Sam obiad zaś był podany w sposób wystawny, niemal świąteczny. Służba co rusz zanosiła do jadalni kolejne potrawy. I tak, najpierw na stół trafiły talerze z barszczem małoruskim, później dziczyzna, która pochodziła z polowań pana domu, a na koniec — pączki z nadzieniem różanym.

— Panienka coś nieszczęśliwa, zdaje mi się — odparła nagle panna Konstancja, zerkając w stronę Amelii. — Niech zgadnę, niechciany narzeczony? Od pierwszego wejrzenia widać, że to kłopoty miłosne. A może masz ty kogo innego na oku?

— Powiedzmy— odpowiedziała Amelia, zastanawiająca się, skąd ta sympatyczna staruszka może wiedzieć o tym, co ją trapi.

— Ja też byłam obiecana innemu, ale gdy umarł mój ojciec, powiedziałam mu: „fora ze dwora, absztyfikancie". Pierzchnął tak, że aż się za nim kurzyło, gdy postraszyłam go, iż ujawnię, z kim spędzał noce. Był to bowiem typowy bawidamek, jakich i teraz nie brakuje — zaśmiała się. — Żebyś widziała, panienko, jak puszył się, podkręcając tego swego wąsa i myślał, że jest jedynym wartościowym człowiekiem na tym padole.

— Ale jednak nie wyszła pani za mąż.

— Ach... — westchnęła panna Konstancja. — Byłam w stanie to zrobić. Tyle że wybranek mego serca był już zaślubiony z inną, podyktowanąmu przez rodziców. A rozwodu brać nie chciał, gdyż nie chciał splamić swego nazwiska i, poza tym, przywiązał się do tej swojej żony; spłodził nawet dwójkę synów. Zaproponował mi wtedy, oznajmiając, że nadal mnie kocha, bym została jego kochanką. Ja jednak powiedziałam mu, iż „nie jestem psem, by zadowalać się resztkami" i odwróciłam się na pięcie. Nigdy więcej go nie zobaczyłam. Jako że nie mieliśmy żadnych męskich krewnych, którzy mogliby odziedziczyć majątek ojca, dostałam go ja i miał mi posłużyć jako posag. Ja jednak sprzedałam dwór oraz gospodarstwo i odjechałam w siną dal; podróżowałam też nieco po świecie, dopóki moja siostra, Lukrecja, nie przygarnęła mnie pod swe skrzydła. Długo przebywałam w Paryżu, gdzie los połączył mnie namiętnym romansem z pewnym człowiekiem o imieniu Hugo.

— Myślę, że uszy Amelii nie są przygotowane na takie historie — wtrąciła z nieco wymuszonym uśmiechem Weronika. Amelia poczuła dziwne poirytowanie. Przecież zdawała sobie sprawę z tego, co działo się małżeńskich alkowach. A to, że nie doświadczyła tego w praktyce, nie powinno oznaczać, że ma być wykluczona z rozmowy.

— Oczywiście. — Wargi Konstancji rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, co przy kształcie jej twarzy sprawiało, iż przypominała nieco żabę.— Co jest nieskalane, ma pozostać nieskalane jak najdłużej. W każdym razie, po niemal dwóch latach znajomości powiłam Hugonowi córeczkę, prawdziwą ślicznotkę. Nazwaliśmy ją Gisèle. Niestety, po jej urodzeniu już nigdy nie wróciłam do dawnej urody i Hugo porzucił mnie, mimo że niegdyś obiecywał, iż mnie poślubi. Zabrał mi moją Gisèle, twierdząc, że miejsce dzieci jest przy ojcu, który może dać im dobry posag, a mi kazał spakować manatki i wynosić się z jego domu.

— To straszne, co panią spotkało — stwierdziła zmartwiona pani Wrońska. — Nie próbowała pani odzyskać kontaktu z córką?

— Próbowałam, to przecież jasne — odparła, unosząc drwiąco brwi, panna Lipowska. Nikt nie widział jednak goryczy, która zalęgła się w jej sercu po tym wydarzeniu. Jedynie drwina pozwalała jej obrócić żal po stracie córki w coś, co dało się znieść. — Przez lata pisałam listy do Hugona, ale on albo nie odpisywał, albo pisał, że nic z tego. Później wyjechałam do Hiszpanii. Ale nic, prócz opalenizny, nie wyniosłam z tej podróży.

Amelia zaczęła się zastanawiać, czy panna Konstancja nie była przypadkiem hipokrytką. Przecież odmówiła bycia kochanką swej dawnej miłości, a później stała się takąż właśnie kochanicą owego Hugona. Czy był w tym jakiś sens?

— Tak że, dziecko drogie, jeśli masz jakąś sympatię, nie bój się zaryzykować i powalczyć o nią, bo później może być za późno — skwitowała panna Lipowska, po czym sięgnęła po fajansową filiżankę z herbatą, jedną z tych, które przyniosły służące. Upiła łyk bursztynowego naparu i zaczęła opowiadać o swym życiu we Włoszech i niewinnym flircie z kilkoma przystojnymi mężczyznami na raz.

***

Józek tymczasem przebywał na wsi, u swego przyjaciela, Tomasza. Tego dnia na lekcję przybyło dużo dzieci z chłopskich rodzin, dla których tajne nauczanie było jedyną szansą na zdobycie podstawowej wiedzy.

— Ziutek, jesteś dziś strasznie rozkojarzony — odparł nagle Tomek. — Patrz na te wszystkie osoby spragnione wiedzy. Czy ty wiesz, jak możemy przyczynić się Polsce, kształcąc nowe pokolenie?

Myśli Józefa powędrowały jednak, zamiast do dzieci, chcących nauczyć się pisać i czytać, do Amelii, która aktualnie przebywała z dala od tych okolic. Halczyński wiedział, że ta idea by się jej spodobała. W końcu czego by ona nie zrobiła dla ojczyzny?

Dziwiło go to, że osóbka, która nigdy nie widziała wolnego kraju i która urodziła się już pod zaborami, jest większą patriotką niż niektórzy z tych, którzy po prostu zaakceptowali życie w obcych warunkach.

Tak, pod tym względem Amelia była zdecydowanie niezwykła.

— Józefie, mówię do ciebie — zagrzmiał głos Tomasza, na co Józek nieco się wzdrygnął.

— Wybacz, nie słuchałem — przyznał się Halczyński, przeczesując nerwowo ciemne włosy. Zupełnie nie wiedział, co się z nim ostatnimi czasy działo.

— Idź może lepiej do domu, dobrze? Chyba jesteś chory. Oczy ci się tak dziwnie błyszczą i masz rumieńce na policzkach.

— A... a dzieci? — zaprotestował cicho Józek. Co prawda w przeciwieństwie do Tomasza — zapalonego pedagoga — nauczanie nie było pasją Halczyńskiego, jednakże pozostawało niewielką sumką wpadającą do jego portfela. Poza tym, dając lekcje tym dzieciom, czuł, iż robi coś ważnego. Własnymi rękoma mógł zmienić społeczeństwo! Dawało mu to ogromną satysfakcję i sprawiało, że co dzień wchodził do domu, w którym odbywały się zajęcia, z szerokim uśmiechem i pewnością, że jego uczniowie któregoś dnia osiągną coś więcej, niż tylko praca na roli.

— Nie martw się, spróbuję temu podołać w pojedynkę. Ty zaś wracaj do domu i wróć dopiero wtedy, gdy się wykurujesz. Nie chcesz chyba zarazić dzieci?

Józef pokręcił głową. Chwilę poprosił do Poznania jednego z mieszkańców wioski i w ten sposób dotarł do domu Maćka.

***

Po pożodze domu, rodzina Halczyńskich rozpierzchła się po całym Poznaniu i okolicach. Józek mieszkał na Czartorii wraz z Maćkiem, Ewą i ich bliźniakami, jego matka, Cecylia, zamieszkiwała nadal kamienicę Herr i Frau Klaus, Kostek, Zofia i Gosia mieszkali u rodziców Zofii, a ojciec Józka, a zarazem sprawca tego całego zamieszania, Jeremi — u swego sąsiada, pana Chrobickiego. Przez to ich kontakt był bardzo utrudniony. Józef wiedział tylko, że jego brat zatrudnił się w fabryce i w ten sposób zarabiał na utrzymanie swojej rodziny.
Matkę zaś Józek odwiedzał sporadycznie. Jednak, ku jego zgrozie, kobieta coraz częściej zaczęła przebąkiwać o tym, że powinien się on ożenić. On sam jednak nie miał ożenku w swych ambitnych planach. Chciał się dostać na Sorbonę i ukończyć naukę tam, stając się lekarzem. Najlepszym z najlepszych. Gdzie tu było miejsce na żonę? Czy było tam w ogóle miejsce na miłość?

Te dwa pytania nieustannie mordowały młodego Halczyńskiego, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki. Coraz częściej miał również wrażenie, że jego plan na życie jest niekompletny. Gdy widział szczęśliwego Maćka tulącego do siebie dzieci lub całującego czule Ewę na pożegnanie i po powrocie z pracy, wspominał Kostka martwiącego się o Zofię, albo nawet matkę z ojcem, którzy co prawda kłócili się, ale jednocześnie pokazywali tym, że wciąż im na sobie zależało, patrzył na to z lekką zazdrością, równocześnie jednak czuł dziwną pustkę w sercu. Wiedział, że gdyby chciał, też mógłby to mieć. W końcu jego rówieśnicy już pozakładali rodziny... Jednak, gdy tylko w jego głowie pojawiała się owa szalona myśl, że pasowałoby się ustatkować, natychmiast ją odpędzał. Jego marzeniem była medycyna i to jej na razie zamierzał się poświęcić. Zresztą, jak miał połączyć te dwie rzeczy? Zarówno studia, jak i małżeństwo kosztowały i to niemało. Pieniądze od Chmielińskich co prawda powoli zbliżały go do Sorbony, ale nie wystarczyłyby, gdyby się ożenił. Nie chciał zapewnić swojej żonie życia w biedzie... Ostatnie, czego pragnął, to tego, by jego przyszła małżonka musiała wstydzić się związku z nim. 

Inną kwestią pozostawał fakt, że jak do tej pory nie znalazł kobiety, z którą chciał spędzić resztę życia. Jedna, którą można było określić tym mianem, odrzuciła go już dawno — a i sam Józef powoli zapominał o jej miękkich, czarnych włosach — druga zaś od zawsze przeznaczona była innemu. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że od pewnego czasu myślał o Amelii z pewną czułością, która zdecydowanie nie przystawała nauczycielowi. Tęsknił za nią, za jej śmiechem, za jej historiami, a nawet za jej spojrzeniem...

Na Boga, Józek, opamiętaj się, to twoja uczennica — pomyślał Halczyński, przekręcając się na drugi bok. Stwierdzenie to miało ukrócić rozmyślanie o Chmielińskiej, jednak tak się nie stało. Nie potrafił pozbyć się jej ze swych myśli. — Ona jest młodsza od ciebie o dziewięć lat, poza tym ma narzeczonego — zbeształ samego siebie Józek z głębokim westchnieniem. Po chwili ponownie odwrócił się na drugi bok, nie mogąc spać jeszcze przez długą chwilę.

Miał wrażenie, że w jego sercu — niczym chwast pośród zbóż — pojawiło się uczucie do Amelii, które niczym ową roślinę należało zawczasu wyrwać, by się nie rozprzestrzeniła. Wstydził się go i ufał, że to tylko niewinny feblik, który zniknie równie prędko, co się pojawił. Na razie jednak... Cóż, musiał z nim żyć, gdyż wszelkie metody pozbycia się go zawodziły. Przynajmniej do powrotu Amelii, który nie miał nastąpić tak prędko. 

Potem pomyślę o tym ponownie — skwitował w myślach Józef, zadowolony z wymyślenia planu, który wprawdzie pozostawiał wiele do życzenia, jednak prezentował się lepiej niż jego brak — o ile w ogóle będę wtedy myślał o Amelii. — Kolejny, trzeci już, raz obrócił się w stronę ściany, teraz jednak pozostał w tej pozycji, dopóki nie zasnął. Zanim jednak to uczynił, przez jego głowę przetoczyło się wiele myśli dotyczących Chmielińskiej, w tym również te śmielsze, ukazujące ją w białej sukni i z obrączką na palcu.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro