Rozdział 12. - Afekt Józefa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Szarzyny, 1803 r.

Józef zmarszczył czoło. Wcale nie podobało mu się to, że matka kazała mu wziąć na spotkanie z przyjaciółmi młodszego brata. W gronie siedemnastolatków taki mały brzdąc tylko plątałby się pod nogami.

Jednakże żadne argumenty nie przekonywały pani Stanisławy z Pogodzińskich Halczyńskiej.

— Albo idziesz z Jeremim, albo nie idziesz wcale — oznajmiła stanowczym głosem, na co Józef westchnął głęboko, po czym łypnął gniewnym wzrokiem na młodszego brata, który uśmiechał się triumfująco. Pulchny, ze zdrowymi rumieńcami i uroczymi loczkami. Istny cherubinek. A na dodatek — synek mamusi. — Jadę do Poznania i nie mogę go wziąć ze sobą.

— Niech będzie — odrzekł Józek i chwycił czterolatka za rączkę. Ten jednak zaparł się nogami, mówiąc, że musi dać buzi mamie. Cmoknął więc panią Halczyńską w policzek, pisnął wesoło i pobiegł w podskokach, wyprzedzając brata. 

On jednak dogonił go już chwilę później.

— Stój, krasnalu — wysapał zdyszany przebieżką młodzieniec. Pomimo młodego wieku, mały Jeremi był nadzwyczaj szybki. — Stój, bo matula mnie zabije.

— Zabije? — zapytał rezolutny malec. — Za co?

— Za to, że cię nie dopilnowałem. A teraz idziemy, dasz mi rączkę i nie biegniesz. Zrozumiano?

— Tak jest! — zakrzyknął wesoło Jeremi. 

Kilkanaście minut później dotarli do zagajnika, gdzie urządzono potajemne przyjęcie urodzinowe przyjaciela Józefa, Zbigniewa.

— Cześć i czołem! — zawołał solenizant, gdy zauważył braci. — A co to za niespodziewany gość? — zapytał z uśmiechem i zwichrzył ciemną czuprynę Jeremiego. Z Józkiem znali się od dziecka i traktował go jako przybranego brata. A co za tym idzie — Jeremiego też.

— To ja! — zawołał z radością najmłodszy uczestnik przyjęcia. 

Wszyscy siedzieli wokół ogniska, na grubych, bukowych kłodach, które zostawili tutaj kiedyś jacyś drwale. Dlatego też zagajnik stał się miejscem spotkań całej okolicznej młodzieży. 

Ktoś przyniósł skradzioną ze składziku ojca butelkę gorzałki. Rozlano ją do — również podkradzionych — kielichów.

— Za Zbigniewa! — zawołał Józek, wznosząc swoje naczynie.

— Za Zbigniewa! — zawołali pozostali i również wznieśli toast.

— Za Napoleona! — huknął głos jubilata. — Za jego zwycięstwa! Za wolną Polskę!

— Za wolną Polskę!

Jeremi tymczasem przyglądał się temu wszystkiemu z daleka, zastanawiając się, kim jest ów Napoleon, w którym nadzieję pokładali nie tylko Ziutek i jego przyjaciele, lecz także jego ojciec i dziadek. A oni nie mogli się mylić. Zwłaszcza dziadziuś. Przecież lekarze podejmowali tylko mądre decyzje.

— Rzucisz okiem na Jeremiego? — szepnął do Zbigniewa i puścił mu oko. Ten od razu zrozumiał, o co mu chodziło.

— Jasne — odparł i klepnął go delikatnie w plecy. — Powodzenia — dodał cicho. 

Józef podszedł do pięknej blondynki ubranej w błękitną suknię w zyskującym ostatnio popularność stylu empire.

— Czy nie chciałaby panienka pójść na spacer? Widać, że jest panienka znużona tym gwarem, zresztą tak jak ja.

— Z przyjemnością — odrzekła słodkim tonem i wstała, chwyciwszy się ręki podanej przez Józka. Nikt nie zwrócił na to uwagi, wiedząc o afekcie, jakim Halczyński darzył młodą pannę Krzesińską. Nikt prócz Eugeniusza Sohońskiego, który zgrzytał zębami na myśl o tym, że dziewczyna, w której się durzył tyle lat, wolała innego. Nic jednak na to nie mógł poradzić...

Józef i panna Krzesińska, nosząca wdzięczne imię Aurelia, udali się nad rzekę. Słońce odbijało się w wodnej tafli, szykując się powoli do zniknięcia za horyzontem.

— Panno Krzesińska, znam panienkę od bardzo dawna, lecz od pewnego czasu coś w głębi mego serca kazało mi nie dość, że nie zapominać o pannie, to jeszcze — patrzeć na pannę nie tylko przez pryzmat wieloletniej przyjaźni. Ostatnio byłem u pani ojca — przy tych słowach Aurelia strwożyła się nieco; wiadomym było, że jej rodziciel nie darzył rodziny Halczyńskich szczególną sympatią. Szło o to, iż Halczyńscy, jako lepiej postawiona społecznie rodzina, budziła nieraz zawiść pana Krzesińskiego, wywodzącego się raczej z drobnej szlachty — dał on mi swe błogosławieństwo. — Młodzieniec nie napomknął już, w jakich okolicznościach je uzyskał. To, iż o jedno krótkie „pozwalam" musiał błagać kilka razy i to prawie że na kolanach, nie należało do rzeczy chlubych. — A więc, droga Aurelio, czy zechcesz być moją żoną? — zapytał się, klęknąwszy. — Czy zechcesz być ze mną w zdrowiu i w chorobie, na dobre i na złe?

— Tak — wyszeptała Aurelia, na której policzki wstąpiły policzki. — Tak, mój kochany! — zawołała ze śmiechem, oplatając ręce wokół szyi swego narzeczonego. Od dawna czekała na tę chwilę z niecierpliwością. Od momentu, gdy Józek zaczął się nią interesować. Wiedziała, że kiedyś na pewno ona nastąpi; jej ojciec nie odmówiłby dziedzicowi tak wpływowej rodziny. Jednak od pewnego czasu nie była już aż tak pewna tej tezy — wszystko wyglądało na to, że tym razem pan Krzesiński uniesie się honorem i odmówi ręki córki młodemu Halczyńskiemu. Aurelia nie wiedziała, w jaki sposób Józek go przekonał, ale wiedziała, że był cudotwórcą.

— Już na zawsze będziemy razem — wyszeptał Józef i złożył czuły pocałunek na bladym czole wybranki swego serca. — Nic nas nie rozłączy, nawet twój ojciec.

— A jeśli cofnie błogosławieństwo?

— Wtedy uciekniemy — odparł ze spokojem Halczyński i pocałował leniwie najpierw słodkie usta Aurelii, a później — jej szyję. — Losu się nie zmienia, Aurelio, a my jesteśmy sobie przeznaczeni przez los.

— Kocham cię — powiedziała panna Krzesińska, nadal tuląc się do torsu Józefa, po czym stanęła na palcach obutych w delikatne, safianowe pantofelki i złożyła na ustach swego lubego delikatny pocałunek, który on odwzajemnił z dużo większą namiętnością.

Do zagajnika wrócili, gdy już na dobre zmierzchało. Podpici nieco młodzi ludzie śpiewali i gawędzili głośno, siedząc wokół ogniska, i nie zwracali uwagi na nowo przybyłych.

Pierwszym, co Józek usłyszał po swym powrocie, był baryton Zbigniewa. 

— Mam zamiar za niedługo wstąpić do wojsk Napoleona — odparł. — Może to i wariat, patrząc na jego nieudany podbój Indii, ale tacy wariaci są potrzebni naszemu krajowi, by ten mógł się odrodzić na nowo.

— Ja też się zamierzam przyłączyć do Bonapartego. Najlepiej do Legionów Dąbrowskiego. Zwycięstwo pod Hohenlinden było naprawdę niesamowite.

— Tak, a potem Napoleon i tak zesłał lwią część Legionów na Santo Domingo — prychnął drwiąco Eugeniusz. — A ty, Józefie, co zamierzasz robić w przyszłości? Nie widzę w tobie pociągu do wojaczki — dodał. Wiadomym było bowiem, że panicz Halczyński był raczej wątłej postury i nie nadawał się do wstąpienia do armii, o ciągłych walkach nawet nie wspominając.

— Masz rację, Eugeniuszu. Zamierzam bowiem wstąpić do akademii i zostać lekarzem, by móc w ten sposób utrzymać swoją przyszłą rodzinę — w tym moją piękną żonę — odparł, ostatnie słowa kierując do Aurelii, po czym ujął jej dłoń i delikatnie ją ucałował.

— Gratulacje, druhu!

— Kiedy ślub?

— Jeszcze nie wiemy, aczkolwiek najpewniej tuż po tym, jak ukończę nauki w akademii i zdobędę zawód.

— Chcę być twoim drużbą — odrzekł Zbigniew z dumą. Józef uśmiechnął się lekko. W tym momencie Eugeniusz gwałtownie wstał.

— Coś się stało? — zapytał go jeden z jego przyjaciół, on jednak pokręciło głową.

— Po prostu źle się poczułem. Panie doktorze, może pan coś mi poradzi mój ból głowy? — spytał się Józka, po czym dosiadł konia i szybko oddalił się od biesiadujących towarzyszy. — Niech szczeźnie — dodał, gdy miał pewność, że nikt go nie usłyszy, spluwając na ziemię. — Przeklęty doktorek. — W drodze do domu zauważył jednak małego chłopca, w którym rozpoznał brata Halczyńskiego.

— Ejże, chłopcze, zgubiłeś się?

— Trochę — przyznał przestraszonym głosem Jeremi. Po chwili jednak rozpoznał w młodzieńcu znajomego swego brata, więc na twarz wdarł mu się dziarski uśmiech. — Wiesz, gdzie jest Ziutek?

— Ziutek... — powtórzył za nim Eugeniusz, jakby rozmyślając nad czymś. — Ziutek poszedł wraz z resztą po drewno do lasu, bo ognisko przygasało. Na pewno ich znajdziesz — odrzekł i puścił oczko do malca. On zaś uśmiechnął się szeroko i pobiegł w kierunku ciemnego boru, miast do rozświetlonego ogniem zagajnika.

Tam tymczasem zabawa trwała w najlepsze. Edward zabawiał rozmową bliźniaczki Bławackie, garstka młodzieńców dyskutowała zajadle nad tym, czy dołączenie do Legionów będzie na pewno dobrym pomysłem, niektórzy — zwłaszcza ci, którzy wypili więcej od innych — śpiewali smętną pieśń o utraconej miłości; Józef zaś rozmawiał z Aurelią.

— Będziesz wspaniałym ojcem dla naszych dzieci... — westchnęła z podziwem, opierając swą zmęczoną głowę na ramieniu Halczyńskiego. On zaś ucałował jej płowe włosy z taką czcią, jakby wykonane zostały one ze złota.

— Dlaczego tak sądzisz?

— Jesteś wspaniałym starszym bratem dla Jeremiego — odpowiedziała czule, ziewając.

Na wzmiankę o bracie Józef wyprostował się.

— Poczekaj tu chwilę, dobrze? — zapytał retorycznie, po czym podszedł do Zbigniewa. — Gdzie jest Jeremi?

— Yyy... Gdzieś się przedtem krzątał. Chyba poszedł się pobawić na łąkę.

— Na łąkę?! — zdenerwował się Józef. — Przecież to jest tuż obok lasu! A co, jeśli tam poszedł? Przecież matka nie pozwala mu się tam zapuszczać nawet ze mną za dnia, a co dopiero samemu i to po ciemku!

— Nie martw się, na pewno jest na łące. Jeremi to mądry chłopiec, nie zapuściłby się sam do lasu. — Zbigniew położył dłoń na ramieniu Halczyńskiego w uspokajającym geście. — Z pewnością go znajdziemy.

— Żebyś się nie mylił...

***

Józef przemierzał leśne trakty z niepokojem, którego nie łagodziła ani obecność przyjaciela u swego boku, ani pochodnia rozświetlająca mroki puszczy. 

Bór ten przerażał już za dnia, kiedy to gałęzie wysokich na jakieś sześćdziesiąt stóp drzew zasłaniały niebo, wzbraniając przy tym światłu na oświetlanie leśnych ścieżek, które — praktycznie nieprzetarte przez człowieka — stanowiły wyśmienitą kryjówkę dla wszelakiej maści dzikiej zwierzyny. W nocy zaś był istnym siedliskiem strachu. Zwykły nietoperz zdawał się demonem, a stare drzewa skrzypiące kołyszącymi się na wietrze konarami — klątwą wiedźm. Lęk ten dodatkowo podsycały opowieści miejscowych chłopów o tym, że w puszczy owej grasowały czarownice, żądne krwi młodych chłopców i dziewcząt.

Między innymi to sprawiało, że Józef zaczął zastanawiać się, dlaczego jego brat postanowił udać się do lasu, miast bawić się na łące.

— Jeremi! — zawołał Halczyński. Głos jego przesiąknięty był rozpaczą i poczuciem winy, podobnie jak jego dusza. Obwiniał się bowiem o to, iż zostawił brata pod opieką Zbigniewa, który przecież miał na głowie inne sprawy niż pilnowanie czterolatka. Wiedział też, że za nic nie zabrałby Jeremiego ze sobą nad rzekę. Na pewno by coś zepsuł.

Gdyby Józek mógł cofnąć czas, oświadczyłby się Aurelii w innym terminie.

— Jeremi! To ja, Józek! Odezwij się! 

Tuż przed nosem młodzieńca przebiegła sarna, najwidoczniej spłoszona jego głośnym wołaniem. Zirytowało to Józka, który — choć miał duże pokłady cierpliwości — tracił je w niespodziewanie szybkim tempie. 

Ze złością kopnął kamyk, który potoczył się daleko przed siebie, dopóki nie został zatrzymany przez zarośla.

— Znajdziemy go, nie martw się — wtrącił cicho Zbigniew, co nie było najlepszym pomysłem, gdyż tylko rozsierdził przyjaciela. Halczyński zagryzł wargę z taką siłą, jakby to właśnie temu gestowi powierzał całe powodzenie akcji.

Nie byłoby takiego problemu, gdybyś go lepiej pilnował — pomyślał ze złością brunet, lecz nie okazał tego. 

Przystanął, a tuż za nim zrobił to Zbigniew, wciąż przepraszający przyjaciela za nieuwagę. Józef jednak nie zwracał nań uwagi. Zobaczył bowiem wnękę w skale, która dotąd ukryta była za gęstymi pędami bluszczu, a którą zauważył teraz dzięki podmuchowi wiatru.

— Zaczekaj tutaj — polecił Zbigniewowi, uprzedzając jego pytania. Czasami jego przyjaciel go irytował. Zupełnie jakby nie potrafił myśleć... 

Odgarnął bluszcz i wszedł do wnęki, która okazała się małą jaskinią, ciemną i zatęchłą. — Jeremi! — zawołał. Wiedział bowiem, że jego brat uwielbiał się chować, a gra w chowanego była jego ulubioną zabawą.

— Jeremi! Jeremi! Jeremi... — powtórzyło w ślad za nim echo. Po ciele Józka przeszły nieprzyjemne dreszcze. Okazało się również, że jaskinia, mimo małych rozmiarów, posiadała wiele zakamarków.

—Jeremi? 

W tym momencie coś w oddali się poruszyło.

— Józek? — zapytał się cienki, łamiący się głosik. Po chwili Jeremi, we własnej osobie, przytulił się do brata, mimo iż sięgał mu ledwie do kolan. Józef w jednym momencie poczuł, jak z jego serca spada ogromny kamień.

***

Eugeniusz tymczasem udał się do domostwa pana Krzesińskiego. Musiał — i to koniecznie — wyjaśnić z nim jedną sprawę. 

Zapukał gwałtownie do drzwi. Przestał dopiero wtedy, gdy otworzyły się one i na progu stanął pan domu.

 — Czemu kłopoczesz mnie, Eugeniuszu, o tak późnej porze? — zapytał, po czym soczyście ziewnął. — Istotnie, pora była późna. Powoli zbliżała się północ.

— Przyszedłem pomówić o pańskiej córce — prawie że warknął młodzieniec, a pan Krzesiński zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, o co chodzi jego gościowi. Miał przecież trzy córki, a każda była tak samo dorodna jak inne. — Czy to prawda, że zezwolił pan na małżeństwo Aurelii i tego Halczyńskiego? — zapytał. Mężczyzna niepewnie pokiwał głową, z Eugeniusza bowiem buchała złość i rozgoryczenie. A przede wszystkim — bolała go niesłowność jego niedoszłego teścia.

— Mam jeszcze dwie młodsze córki na wydaniu... — Nie dane było mu jednak dokończyć, gdyż niedoszły małżonek Aurelii przygwoździł go do ściany gołymi rękoma. Ścisnął jego gardło z siłą godną tura. Bolało. Pan Krzesiński zaczął się dusić.

— Chcę Aurelię albo żadną — odrzekł z niespodziewanym spokojem, patrząc się, jak jego ofiara, która miała już bordową twarz, łapała oddech z coraz większym trudem.

— Nigdy... — sapnął pan Krzesiński — nigdy nie dam córki komuś takiemu. Choćbyś był pan i władca.

Eugeniusz puścił mężczyznę i, bluźniąc oraz przeklinając, wrócił do swojego siwka, który łakomie zajadał trawę nieopodal domu Krzesińskich, nieświadomy tego, co właśnie zaszło.

Pan Krzesiński zaś, nabrawszy oddechu, powrócił do swych włości. Z nadal czerwoną twarzą i śladami dłoni swego oprawcy odciśniętymi na jego szyi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro