Rozdział 13. - Swatki i swatowie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Poznań, 1853 r.

Nadeszło Boże Narodzenie. Józef, który wcale już nie wyglądał na chorego, a wręcz przeciwnie — ponownie się przepracowywał, spędził je wraz z rodziną Maćka.

Miał również sposobność poznania teściowej Dobrolińskiego — kobiety tak samo zgryźliwej, jak i absorbującej uwagę. Na domiar złego, postanowiła ona, że wraz z mężem zostaną u córki i zięcia przez najbliższy tydzień, by pomagać w opiece nad dziećmi. Krzyś i Helena zdawali się bowiem iść w ślady babci — oni również chcieli absorbować coraz więcej uwagi otoczenia.

„Przybłęda" zaś (takim to mianem teściowa Maćka określała Józka, nie przejmując się niekiedy tym, że on to słyszał) nie spodobała się matce Ewy ani na jotę. Kobieta marudziła, że młodzieniec był li i jedynie pasożytem na — i tak ubogich — zasobach pieniężnych Dobrolińskich, a na dodatek, mieszkając na Czartorii, zabierał cenne miejsce w pokoju gościnnym, przez co ona i jej mąż zmuszeni byli spać w skromnym buduarze ich córki. 

Józek też jej nie lubił. Dlatego też unikał niewiasty tak często, jak to możliwe.

Tuż po uroczystym świątecznym obiedzie, który przyrządziła Ewa wespół z matką, Halczyński postanowił odwiedzić swą własną rodzicielkę.

— Józinku kochany, jak dobrze, że cię widzę — odparła pani Halczyńska z rozradowaną miną i ucałowała syna w oba policzki. Józef dostrzegł w jej zachowaniu pewną zmianę, choć nie potrafił powiedzieć, co by to dokładnie miało być.

Gdy weszli do bawialni, został on powitany równie serdecznie przez państwa Klaus, a także nieco chłodniej przez ich najmłodszą córkę, Hedwigę, jego rówieśnicę. W dzieciństwie, jako iż ich rodziny się przyjaźniły, spędzał z nią dużo czasu. Gdy wyszła za mąż, kontakt z nią się urwał. Józek jednak nie żałował tego zbytnio, gdyż zapamiętał Klausównę jako dziewczę tępe i nieskore do jakichkolwiek rozmów niedotyczących najnowszej mody.

Jakąś godzinę później matka wzięła Ziutka na stronę.

— Razem z Matildą wpadłyśmy na genialny pomysł — oznajmiła, a jej oczy rozjaśniły się niczym dwa ogniki. — Mąż Hedwigi niedawno zmarł, a ty nadal jesteś kawalerem. Pomyślałyśmy więc, że skoro mieliście taki świetny kontakt w dzieciństwie, to może pojąłbyś ją za żonę? — Józef wzdrygnął się na samą myśl o tym, że miałby spędzić z dawną towarzyszką zabaw chociażby jeden dzień — bez kłótni, oczywiście — a co dopiero wieczność... Stanowczo byłoby to niemożliwe.

— Nie, mamo - odpowiedział zdecydowanym tonem. — Hedwiga z pewnością jest załamana po stracie męża, a poza tym nie widzę w niej towarzyszki mego życia.

— Ależ synku... Musisz się w końcu ożenić! Za dwa dni skończysz dwadzieścia sześć lat! Gdy twój ojciec miał tyle lat, co ty, był już ojcem Kostka. — Dziwnie było słuchać argumentów o panu Halczyńskim z ust osoby, która jeszcze niedawno wyklinała go od najgorszych. Dodatkowo, gdy argumenty owe nie świadczyły przeciw jej mężowi. — À propos ojca... Postanowiłam do niego wrócić — odrzekła, a Józek był tak zdziwiony tą wypowiedzią, że zamknęła ona i zasznurowała jego usta.

— Ty? Do ojca? Przecież nie mieszkacie razem od października... — bąknął nieśmiało chłopak, ale urwał swą wypowiedź, gdyż poczuł, że była ona niewłaściwa.

— Ale ta złość już mi minęła — odparła z łagodnym uśmiechem pani Cecylia. — Poza tym, są Święta, czas miłosierdzia i rodziny. Czyż to nie tego uczył nas Chrystus?

— Tak, tak...

— Był tutaj. — W tym momencie usta matki Józka zacisnęły się w cienką kreskę. — Nadal uważam, że postąpił nierozsądnie, podpalając dom, ale widziałam ostatnio, że tego żałuje. Naprawdę, Józinku, zasługuje na drugą szansę...

— Byle tylko jej nie zmarnował — szepnął do siebie Józef i zacisnął dłonie w kułak. Miał dziwne wrażenie, że ojciec wcale nie wykorzysta przebaczenia ze strony swojej żony.

— Kupimy jakieś mieszkanko w Poznaniu i spróbujemy żyć od nowa, co ty na to? Józinku, gdzie idziesz? — zawołała za nim pani Halczyńska, postanowił bowiem wyjść z tego mieszkania.

Pożegnał się z pozostałymi domownikami i wyszedł na zewnątrz. Od razu owionął go zimny grudniowy wiatr, schował więc ręce w kieszeniach płaszcza.

Z początku chciał skierować się z powrotem do domu Maćka. Wiedział jednak, że tam będzie również teściowa Dobrolińskiego, którą miał zamiar unikać. Zamiast tego, udał się do Kostka, gdzie spędził resztę dnia.

***

Nowy Rok Amelia przywitała wraz z dzwonieniem janczarów przy końskiej uprzęży i wszelakimi tańcami i zabawami. Uczestniczyła bowiem w kuligu.

Zaraz z rana do dworku Wrońskich przybył wodzirej, w tamtych obszarach znany jako Edward Mikorzewski. To właśnie on zaprosił wszystkich do uczestnictwa w zabawie, o której nieoficjalnie wiedziano już tydzień wcześniej i do której szykowano się od dobrych trzech dni. Pani domu dla siebie i goszczącej u niej panny Chmielińskiej zamówiła nowiutkie suknie zimowe oraz pasujące do nich peleryny, zaś pan ów przybytku przywdział równie nowy płaszcz, pasujący kolorystycznie do surduta pod nim.

Na zewnątrz wiatr dął z nieprzeciętną siłą, miotając drzewami w tę i we w tę i strząsając z nich czapy, jakie utworzył śnieg padający ostatnimi czasy w monstrualnych ilościach. Równie potężne było poczucie winy miotające sercem i sumieniem Amelii. Mimo iż od przybycia do majątku Weroniki i Huberta minął już jakiś czas, dziewczyna nadal nie mogła wybaczyć sobie, że zabiła człowieka. Twierdziła, iż z tego powodu nie należą się jej żadne przyjemności do czasu, aż się wyspowiada, lecz Weronika skutecznie wyperswadowała jej ten pomysł z głowy, mówiąc, że prawi dyrdymały. Dla niej zabójstwo, jakiego dopuściła się jej przyjaciółka, było o tyle usprawiedliwione, o ile Chmielińska uczyniła to z bezsilności i obrony własnej czci, a nawet życia. A widząc jej żal, stwierdziła, że właśnie tak było.

— Moje panie, coście takie zadumane? — spytał z wesołą miną Hubert. Weronika natychmiastowo uśmiechnęła się z całą szczerością, na jaką pozwalało jej serce przepełnione miłością do męża. Podała doń dłoń — odzianą w rękawiczkę z koźlęcej skórki dla ochrony przed zimnem — którą on najpierw delikatnie ścisnął, jakby chciał dodać zamartwiającej się żonie otuchy, a później ucałował.

Amelia siedząca obok Weroniki patrzyła na tę scenę z powierzchowną apatią. Tak naprawdę próbowała ona powstrzymać łzy cisnące się jej do oczu. Wiedziała bowiem, że — być może już za niedługo — znajdzie się w podobnej sytuacji, lecz naprzeciwko niej siedzieć będzie Herr von Heglien, kojarzący ją przede wszystkim z akwareli, którą wręczyła grafowi na polecenie matki przy ich ostatnim spotkaniu, a którą to namalowała samodzielnie, oraz z wysokiego posagu, jakim zapewne zamierzał obdarzyć ją ojciec. Zdawała sobie również sprawę z tego, że miejsca jej narzeczonego nigdy nie zajmie Józek, który po odtrąceniu ze strony tej nieznajomej Amelii kobiety na balu u Wachnerów nie wyglądał na kogoś, kto szukałby towarzyszki swego życia. Ten drugi powód zaś sprawiał, że pierwszy stawał się coraz realniejszą wizją, gdyż nie było innego kawalera w całym Poznaniu, z którym panna Chmielińska skłonna by była uciec w nieznane przed mariażem z Prusakiem.

Wkrótce uczestnicy kuligu zajechali pod kolejny dom, gdzie ugoszczono ich iście królewską ucztą.

Amelia bawiła się wyśmienicie. Nigdy nie była na tego typu zabawie; dotychczas uważała je za o wiele gorsze od bali, jednak teraz jej zdanie diametralnie się zmieniło. Wszystko przez te chwile spędzone pośród zaśnieżonych ścieżek...

Koniec zabawy zwieńczył noworoczny bal, zorganizowany w pobliskim pałacyku. Oczy Amelii oceniły jego wnętrze jako mało zachęcające i pozbawione pewnego gustu, o którym mówiła, że jest niezbędny, jeśli chodziło o urządzanie pomieszczeń. Szare ściany spoglądały smętnie na gości, nieudekorowane żadnym, choćby maciupkim, obrazem; bura podłoga czekała na tańczących, będąc najwidoczniej świeżo wypastowana. W kącie zaś ustawiony został szwedzki stół, który jednak nie był zbyt obficie zaopatrzony. Słowem — panna Chmielińska w swoim życiu widziała o wiele ciekawsze przyjęcia niż jakiś tam bal na pomorskiej prowincji.

Nic dziwnego, że zaczęła wybrzydzać, jeśli chodziło o partnerów do tańca. Do swego karneciku pozwalała się wpisywać tylko nielicznym. Ten był za niski, inny za wysoki, za gruby, kolejny zaś miał źle przycięte włosy i krzywy zgryz... Koniec końców, z panną Amelią zatańczyła tylko piątka wybrańców, każdy z nich po dwa tańce. Resztę wieczoru dziewczyna przesiedziała, podsłuchując rozmowy okolicznych matron. Dowiedziała się stamtąd kilku rzeczy o sobie, między innymi to, że ze swoją drobną sylwetką wygląda jak dziecko, że zapewne jest fałszywa, skoro posiada rude włosy, oraz, że nie pasowała do tutejszej społeczności. Zgadzała się tylko z tym ostatnim.

Poza tym, wciąż miała w pamięci zbrodnię, jakiej się dopuściła. Wspomnienia o niej zdawały się podążać za Amelią niczym cień, w dodatku — cień o zachodzie słońca, nieproporcjonalnie długi w stosunku do przedmiotu, który go dawał. Rozmowa z Weroniką nieco ją uspokoiła, lecz nie uśmierzyła obaw. Przecież ten drugi człowiek mógł zauważyć zwłoki przyjaciela i teraz szukać rudowłosej dziewczyny po całej okolicy. 

Do końca balu siedziała jak na szpilkach, mając świadomość tej możliwości.

***

Józef tymczasem — już jako dwudziestosześciolatek — powitał Nowy Rok w chłopskiej chacie. Wszystko przez to, że zaczęła się śnieżyca i nijak nie dało się dotrzeć do Poznania, nawet jeśli by się chciało.

— Wszystkiego dobrego w nowym roku — odrzekł Tomasz, gdy kurantowy zegar zaczął grać melodyjkę, sygnalizując, że nadeszła północ. Zegar ów Tomasz dostał od jakiegoś niemieckiego dostojnika w ramach prezentu za udzieloną mu pomoc w czasie choroby. Tomasz zaś podarował go znajomemu chłopu, gdyż sam posiadał już piękny zegar darowany mu w prezencie ślubnym.

— Wzajemnie, Tomaszu, wzajemnie... — westchnął Józek cicho, po czym wbił nieprzytomne spojrzenie w okno.

— Czy mi się wydaje, Józefie, czy coś cię dręczy? — zapytał się Tomasz podejrzliwym tonem, którego zadumany Halczyński nie wyłapał.

— Być może — odparł lakonicznicznie, po czym zapatrzył się w płomień świecy, będący jednym z niewielu jasnych punktów w tym pomieszczeniu. Po chwili machnął jednak ręką. — Ale to nieważne... nieważne — powtórzył Józek po sobie zamyślonym tonem, tak bardzo niepodobnym do tego żywego i wesołego chłopaka, którym był.

W głowie jego tymczasem toczyła się prawdziwą rewolucja, godna następczyni tej z Francji. Jedne myśli zabijały drugie, tworzyły się stronnictwa o odmiennych poglądach i żwawo toczyły ze sobą potyczki, walcząc na argumenty. A tych było pełno, zarówno „za", jak i „przeciw". Wszystko to zaś krążyło wokół jednej osoby — niejakiej Amelii Chmielińskiej, za którą to Józek potwornie, ale to potwornie tęsknił. Myśli, które go dręczyły, bynajmniej nie ustały, a co więcej — nasiliły się.

Co więcej, spotkał ostatnio na mieście służącego Chmielińskich, z którym zaczął konwersować. Otóż, w domu pana Andrzeja coraz częściej zaczęto mówić o von Heglienie, którego temat dotychczas zdawał się przebywać w próżni. Wszystko zwiastowało temu, że już całkiem niedługo — przy dobrych wiatrach może jeszcze w tym roku — udałoby mu się zakończyć wizytę u Franciszka Józefa i przyjechać do Poznania, do swojej narzeczonej. Myśl ta była dla Halczyńskiego nieznośna i zatruwała mu życie jak ta mucha, co wciąż latała obok nosa, lecz nie zdołało się jej ubić. Mimo iż wiedział o narzeczeństwie Amelii od samego początku, dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo będzie mu jej brakowało, gdyby wyjechała z von Heglienem do Hanoweru — już na stałe, jako jego żona.

Wszystko to umieścił w jednym, krótkim „nieważne"...

— Ja jednak myślę, że to ważne. Czy jest to problem natury miłosnej? Powiedz, jak ma na imię ta szczęściara?

— Szczęściara? — prychnął Józef. — Nie powiedziałbym. Nie zapewniłbym jej życia na poziomie. Sam pomieszkuję kątem u Maćka, a prawie wszystkie pieniądze odkładam na czesne. W jej szafie nie było by ubrań z jedwabiu z berlińskich i paryskich domów mody, które tak uwielbia. Nie miałaby służących, które były w jej domu odkąd miała kilka miesięcy. Nie, to nie ta liga... — wyżalił się zniechęconym tonem.

Tomasz klepnął go w ramię.

— Może byś chociaż spróbował, co? Przekreślasz swe siły już na samym starcie. A nuż — naczytała się romantycznych opowiastek i zechciałaby z tobą uciec w nieznane. Może ona też się w tobie durzy?

— Amelia? — zaśmiał się Józek. — To jest mniej prawdopodobne niż znalezienie na ulicy worka ze złotem. Dobre sobie... — Halczyński spuścił wzrok i zaczął nerwowo wyłamywać palce. — Zresztą, ona jest teraz u przyjaciółki na Pomorzu. Zapewne flirtuje z co przystojniejszymi młodzianami, by potem złamać ich serca...

— Flirciara?

Brunet wzruszył ramionami.

— Nie wiem, zgadywałem. Chyba po raz pierwszy jest z dala od domu bez rodziców. Nie wiadomo, co mogło jej strzelić do głowy — wyrzekł z gorzkim uśmiechem. Co prawda głęboko wierzył w to, iż Chmielińskiej nic nie groziła podczas pobytu u przyjaciółki, jednak coś z tyłu jego głowy kazało mu podejrzewać, iż Amelia skłonna była wymyślić jakiś dziwny koncept, w wyniku którego wpadła w problemy.

— Skąd ty to wszystko wiesz? Śledzisz ją? — zarechotał aksamitnym basem Tomasz, dając Józkowi delikatną sójkę w bok. On zaś odwdzięczył mu się tym samym, tyle że ze zdwojoną siłą. Młodzieniec skrzywił się z bólu.

— Tak się składa, że jestem jej nauczycielem — syknął Józef, na co Tomasz zagwizdał, nie bacząc na lekki ból w boku. — A pieniądze, które dostaję od jej ojca, to moje jedyne zarobki. Nie mogę stracić tej pracy.

— I tu leży pies pogrzebany.

— Otóż to, mój drogi... Otóż to.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro