Rozdział 23. - Miłość jeździ powozami

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Elegancki powóz zaprzężony w czwórkę czarnych koni zmierzał w kierunku Krakowa. Został on wynajęty i opłacony  przez panią Annę Chmielińską, która nie chciała nawet słyszeć o zwrocie pieniędzy, jaki proponował jej Józek. Kazała to potraktować jako prezent ślubny, zresztą — niezwykle kosztowny. Oprócz tego, podarowała nowożeńcom komplet porcelanowej zastawy stołowej.

Józef potraktował te prezenty jako zbytnią hojność, lecz pani Anna argumentowała to tym, iż Halczyński — wedle zwyczaju — zarówno obdarował kosztownymi prezentami siostry Amelii, jak i sypnął groszem domowej służbie.

— Ach, ja jeszcze nie mogę uwierzyć, że jestem twoją żoną — zawołała z radością Amelia, od niedawna Halczyńska, która ubrana była już w strój należny mężatce, to jest — w suknię podróżną z ciemnobrązowej tafty, wspaniale podkreślającą jej kasztanowe włosy.

— Ja również, moja najdroższa — szepnął siedzący obok niej Józek i delikatnie pogładził policzek swojej żony. Był szczęśliwy. Nie potrafił opisać tego, co działo się w jego duszy w ciągu tych kilku dni po ślubie, lecz z pewnością mógłby wzlecieć ku niebu z radości, jaka go ogarniała. Jakby to w nią zamienił się cały ten stres, który przeżywał przed ślubem... — Kocham cię — dodał łagodnym tonem.

— Ja ciebie też — powiedziała sennym głosem Amelia i ziewnęła, oparłszy się o ramię męża. Ten zaś objął ją w talii i ucałował czubek jej głowy. Podróż wyczerpywała również i jego, więc doskonale rozumiał senność żony. Jechali już od przeszło sześciu godzin, a cel zdawał się tak samo odległy jak na początku. — Myślisz, że twoja ciotka mnie polubi?

— Ciebie się nie da nie pokochać — mruknął Józek, nadal tuląc do siebie ukochaną. — Ale nikomu cię nie oddam, choć zapewne wielu by chciało... — Przypomniała mu się Judyta. Jej nigdy nie mówił takich rzeczy. W sumie, pod koniec ich relacji kłócili się ze sobą niemal przez cały czas. Halczyński z przerażeniem uświadomił sobie, iż taki okres w jego małżeństwie może dopiero nadejść. Na razie postanowił jednak cieszyć się tym, co miał.

— Jaka ona jest?

— Kto? – zapytał z roztargnieniem.

— Twoja ciotka — odpowiedziała Amelia z odrobiną irytacji, lecz jednak wkrótce porzuciła temat, gdyż zauważyła, że na policzku Józka pojawił się zarost. Pogodziła go ręką, jakby chciała sprawdzić, jak bardzo kłuje, po czym nieco się skrzywiła.

— Jest dość wesoła i otwarta na ludzi. Nie przeraź się, to tak naprawdę bardzo miła osoba, tyle że w domu pokazuje swoją prawdziwą naturę: istna z niej choleryczka. Ktoś, kto jej nie zna, mógłby pomyśleć, że podpisała jakiś cyrograf z diabłem na moce piekielne — zażartował, a na ustach Amelii pojawił się delikatny uśmiech. Józek nachylił się odrobinę i złożył na tych uroczych, różowych usteczkach krótki, acz przepełniony czułością pocałunek.

— Jeśli zatrzymamy się dziś na noc w jakimś hotelu, ogól się. Z zarostem ci brzydko. Spakowałeś brzytwę?

— Moim zdaniem nie wyglądam najgorzej... A w nocy wolę robić coś innego, niż się golić — rzucił, na co Amelia spąsowiała.

— Józek! — zawołała karcącym tonem.

— Tak? — spytał się spokojnie Halczyński, udając iż nie zauważył niczego niestosownego w swojej wypowiedzi. — Przykro mi, mon chérie, ale wygląda na to, iż odnajdujesz podteksty w całkiem porządnej wypowiedzi. A wiadomo — głodnemu chleb na myśli — zaśmiał się.

— Józek... — syknęła z oburzeniem i z zawstydzeniem Amelia. Jej policzki przybrały już kolor dorodnych buraczków.

— A przecież ja w nocy mogę robić różne rzeczy — kontynuował swój wywód Józef — mogę czytać, mogę pisać wiersze opisujące piękno mej małżonki, bądź też — objadać się słodyczami, gdy ty nie będziesz widziała...

— Żadnych słodyczy po zmroku! Staniesz się gruby!

— Ale ty będziesz mnie kochać tak czy tak — odparł wesołym tonem Józek i puścił Amelii oko.

— Tak czy tak, masz się ogolić — wróciła ona do tematu, przybierając obrażoną postawę, choć tak naprawdę podobało się jej to, jak Józek się z nią drażnił.

— No dobrze, już dobrze... Jak pani każe, tak sługa zrobi — zażartował, po czym otrzymał delikatną sójkę w bok. — Czym mogę wyjednać twoje przebaczenie, o pani? Mam–li przynieść ci magiczny kwiat zza siedmiu gór i jezior, czy też wyprawić się w nieznane, by zdobyć flaszeczkę syrenich łez? — Amelia zachichotała cicho, słysząc to, i jeszcze mocniej wtuliła się w Józka, składając uprzednio całusa na jego szorstkim policzku.

— Nie śmiem prosić o taki zbytek łask... Wprawdziem słyszała o młodzieńcach, którzy to swym wybrankom przywozili okropne bestie, krokodyle, lecz ja jestem zbyt strachliwa, by takiego potwora ujrzeć. Gdybym mogła prosić, poprosiłabym o to, byś osłodził mój czas, jednak nie miodem, a pocałunkiem — odparła, podłapując ten sam wzniosły styl, jakim przemawiał do niej Józek.

— Gotowy jestem nawet do podarowania ci dziesięciu czy też stu, bylebyś tylko miała mnie w swoim sercu... — odrzekł z czułością i pocałował ją tak, iż dla nich obojga była to osłoda słodsza niż niejeden miód.

— Nigdy cię z niego nie wyrzucę — szepnęła Amelia, odwzajemniając pocałunek, spragniona uczucia upojenia, jakie on dawał. — Moje serce jest dobrym gospodarzem — nie wyrzuca nieproszonych gości, mimo iż są niekiedy bardzo natrętni.

— "Natrętni", mówisz? — mruknął cicho Józef, całując szyję żony. Ona z początku się wzdrygnęła, lecz tuż potem poddała się pieszczocie, sama też składając subtelne pocałunki na szczęce Józka. Czuła się tak wspaniale... — Mam wrażenie, jakbyś mówiła o mnie — odrzekł, chwyciwszy delikatnie podbródek Amelii, po czym ponownie ją pocałował.

— Bo jesteś natrętny. I wścibski. I zbyt dobrze całujesz. — Pomiędzy każdym z tych określeń całowała go w usta, tak namiętnie, jak umiała. Pragnęła sprawić, by jej mąż był szczęśliwy, zupełnie tak, jakby uważała, iż jej pocałunki są remedium na jego wszystkie smutki. Częściowo to była prawda, gdyż wtedy Halczyński odsuwał od siebie przykre myśli, które krążyły nad nim niczym burzowe chmury. Jednak, gdy to się kończyło, one powracały, nieraz ze zdwojoną siłą.

Nawet nie zauważyła, kiedy znalazła się na jego kolanach.

— Chyba jednak dzisiaj się nie ogolę... — wyszeptał to do ucha Amelii i pogładził ją po policzku.

— Jutro też będzie na to czas... — Amelia, korzystając z tego, iż znajdowała się na kolanach Józka, wtuliła się w jego tors i, chwilę później, usnęła w tej pozycji. Józek zaś patrzył się tęsknie przez okno, wspominając swoją rodzinę, której nie będzie mu już dane zobaczyć...

Miał nadzieję, iż wszyscy byli zdrowi, oraz że nie przejmowali się nim aż tak bardzo. Zdawał sobie sprawę z tego, iż — o ile jego brat nie wznowiłby kontaktu — dzieci Kostka nie będą wiedziały, że kiedykolwiek miały kogoś takiego, jak wujek Józek. Być może Małgosia, lecz z biegiem lat wspomnienia o latach spędzonych z wujkiem i tak wywietrzeją i zostaną zastąpione nowymi, już bez niego. Taka była naturalna kolej rzeczy: tak jak rośliny rosną, by zwiędnąć, jak zwierzęta żyją po to, by umrzeć, tak i wspomnienia giną, zastępowane przez nowe, aktualniejsze.

Halczyński martwił się również o matkę, o to, jak znosiła rozłąkę z synem. Ostatnimi czasy miał złe przeczucia, jeśli chodziło o zdrowie pani Cecylii. Bał się, że przez tę szaleńczą pogoń za nim przez mróz rozchorowała się. Jej odporność nie była przecież już tak wyborna jak dawniej.

Amelia poruszyła się, a Józef, widząc to, przyciągnął ją jeszcze bardziej do siebie i zamknął w mocnym uścisku, przytulając ją do swojej piersi.

Teraz miał własną rodzinę. Powinien był dbać przede wszystkim o nią, a nie zamartwiać się ludźmi, którzy z pewnością mieli się dobrze. 

Tak, musiał się zatroszczyć o Amelię najlepiej, jak potrafił. W końcu obiecał to nie tylko przed Bogiem, nie tylko przed jej matką, ale również przed samym sobą.

***

W Poznaniu tymczasem mało kto wiedział o ucieczce Amelii. Pani Anna milczała jak zaklęta, a pan Chmieliński był ukontentowany, iż córka nie stawiała oporu przed wyprawą do Hanoweru. Można by  nawet rzec, iż od tamtego dnia czuł się spokojniejszy, wiedząc, że, po pierwsze, jego córeczka będzie miała zapewnione dogodne życie u boku szanowanego mężczyzny, a po drugie — i chyba najważniejsze — iż jego romans również był bezpieczny. Nie wiedział jakim cudem, ale pokochał tę prostą robotnicę tak, jak nigdy nie zdołałby pokochać swojej żony. Gotów był dać jej wszystko, czego potrzebowała, także kosztem własnej rodziny. Tak więc, skoro Amelia się o niej dowiedziała i tym samym wprowadziła pewien niepokój w ich relację, należało ją bezzwłocznie odesłać, by dała już spokój biednej Grecie.

Jedynie Maria Anna siedziała nieco przygnębiona i to nie dlatego, iż tęskniła za swoją siostrą, lecz dlaczego, że uważała, iż to wszystko poszło złą drogą. Całą tę tajemniczość związaną z ucieczką uznawała za zły omen, a piękną biżuterię, jaką otrzymała od Józka za pośrednictwem matki — za zapłatę za milczenie. Jednocześnie czuła, iż nie mogła nic powiedzieć ojcu, gdyż w ten sposób unieszczęśliwiłaby Amelię, a tego za nic w świecie by nie chciała.

Pozostało jej jedynie trwać w tej niewygodnej dla jej moralności sytuacji i karmić Eugenię bajkami na temat teraźniejszego życia ich siostry.

Tydzień później jednak do domostwa Chmielińskich zawitał niespodziewany gość — Johann von Heglien we własnej osobie. Widocznie podenerwowany, co objawiało się nie tylko w gwałtownym pukaniu — waleniu wręcz — do drzwi, lecz także w tonie głosu i ponurym spojrzeniu, jakim obdarzał wszystkich domowników.

— Chcę rozmawiać z Amelią — rzucił po niemiecku na wstępie, nie bacząc na bardzo wylewne powitanie ze strony pana domu.

— Z A...Amelią? — Pan Andrzej zdębiał. — Przecież tydzień temu wyruszyła w drogę do pańskiej posiadłości, tak jak zapewniałem grafa w naszych ostatnich epistołach.

— Też byłem co do tego przekonany, ale cóż... Kilka dni temu przyszedł do mnie list od pańskiej córki, który zawiadamiał o zerwaniu przez nią zaręczyn.

— Ale jak to tak? Nie podała żadnej przyczyny? Nic? — Pan Chmieliński nie chciał o tym mówić, by nie przestraszyć towarzystwa, zwłaszcza iż w pokoju obecne były również jego córki, ale obawiał się, iż ta nagła zmiana zdania Amelii mogła być spowodowana niekoniecznie jej decyzją... Strach pomyśleć, gdyby okazało się, że ktoś ją albo porwał, albo pohańbił. Takie rzeczy, mimo iż rzadko, to zdarzały się.

— Niestety... W tej sprawie właśnie przyjechałem do państwa. Chciałem dowiedzieć się, co podyktowało decyzję mojej... mojej byłej narzeczonej. — Jego głos załamał się nieco przy wypowiadaniu ostatnich słów.

Mimo wszystko, nadal ją kochał, cały czas. Przez te wszystkie lata nawet raz nie oglądnął się za jakąś ładną panienką na balu i w ogóle nie tańczył, pomimo tego, iż zarówno na dworze króla hanowerskiego, jak i austriackiego cesarza nie brakowało dam chętnych na zezwolenie wpisania mu się w ich karnecik. Przez cały ten czas uświadomił sobie, że wprawdzie nie pokochał Amelii uczuciem gwałtownym, jakiego ona prawdopodobnie — jako młoda kobieta żądna przygód — pragnęła, lecz wiedział, iż nie pozwoliłby, by stała się jej jakakolwiek krzywda. Był gotów jej bronić, nawet jeśli chodziłoby o stanięcie w szranki z samym królem. A ona? Podeptała jego miłość do niej, zgasiła ją tak, jak gasi się płonącą świecę. Z tym, że ta świeca wciąż się żarzyła. Johann nie potrafił jej znienawidzić, mimo iż jej czyn z pewnością był ohydny. Wręcz przeciwnie — jak nigdy pragnął, by w końcu była jego.

— Niestety, mogę grafowi przysiąc, iż nic na ten temat nie wiem i że wyślę stosowną epistołę, gdy tylko się dowiem.

— Rozumiem. Z całego serca panu dziękuję — odparł von Heglien smutnym tonem i takimż wzrokiem omiótł dom, w którym wychowywała się jego niedoszła żona. Z zadowoleniem właściwym estecie i miłośnikowi sztuki stwierdził, iż urządzony on został z dobrym smakiem, i najwyraźniej niedawno przeszedł gruntowny remont.

Nagle jego spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Marii Anny, której moralność wręcz krzyczała i błagała na kolanach, by powiedzieć prawdę.

— Amelia już tu nie wróci! Uciekła i wyszła za mąż! — zawołała głośno, po czym ugryzła się w język. Było jednak za późno. Wszystkie spojrzenia skierowały się na nią.

— Dziecko, idź, proszę, do swojej sypialni i weź ze sobą Eugenię — poleciła jej matka, a ona posłusznie to wykonała, przepraszając w duchu swoją starszą siostrę.

— Pani Chmielińska, wie pani coś o tym? — zapytał ostrym tonem pan Andrzej i po twarzy pani Anny przeszedł cień zarówno zaskoczenia, jak i drwiny.

— Owszem. Amelia pokochała szczerze innego człowieka i postanowiła wyjść za niego za mąż — odparła zuchwale. Chyba po raz pierwszy od czasu swego małżeństwa poczuła, że górowała nad resztą towarzystwa — wiedziała coś, o czym oni nie mieli pojęcia; miała kontrolę nad sytuacją i musiała przyznać, że taka rola jej się spodobała.

Oczy von Hegliena zapaliły się gniewem. W jednej chwili zapragnął, by miłowana przezeń kobieta przepadła, by nigdy nie istniała... Był w stanie wybaczyć jej zerwanie zaręczyn, jednak cały czas miał cichą nadzieję, iż zmądrzeje i wróci do niego, zdając sobie sprawę z tego, co straciła. Ta jednak wyszła za mąż, najwidoczniej romansując z tym człowiekiem za jego plecami. To zaś godziło w jego honor.

— Toż to potwarz! Hańba! — zawołał, czerwony na twarzy. — Moja noga tu już nigdy nie postanie! A pan, panie Chmieliński, może pomarzyć o nowej fabryce! — krzyknął, po czym wyszedł, wyszarpując gniewnie swój płaszcz z rąk służącego, który chciał pomóc mu z jego założeniem. Odgłos trzaskających drzwi rozniósł się echem po hallu i przylegających doń pomieszczeniach.

Pan Chmieliński usiadł zrezygnowany przy stole i ukrył twarz w dłoniach. Właśnie stracił możliwość na rozwój swoich fabryk, na to, na co tak długo czekał i o czym marzył całymi dniami.

— Zawiodłaś mnie — powiedział zimnym tonem do żony. Ta zdziwiła się jego spokojną reakcją. Wiedziała jednak, iż to cisza przed burzą. Nie myliła się. — Przysięgałaś mi posłuszeństwo! — zawołał, wstając nagle. — Przysięgałaś — powtórzył nieco ciszej, jednak nadal krzyczał. Tuż po tym zamachnął się on i wymierzył żonie siarczysty policzek. Pani Anna znosiła to z pokorą — wiedziała, że wszelki opór tylko pogorszyłby sytuację. — Gadaj! Gdzie oni są? Amelia i ten jej kochanek...

— Mąż.

— Jedno licho. To małżeństwo nie zostało przeze mnie pobłogosławione, więc jak dla mnie moja córka jest panną. Kto to jest?! Powiesz mi czy nie?! — ryknął. Ona jednak uparcie milczała. Nie chciała zgubić Józka i Amelii. Założyła ręce na piersi i powoli zaczęła oddalać się od agresywnego pana Chmielińskiego. On zaś chwycił w dłoń najbliżej leżący przedmiot, to jest szklany kielich do wina, i rzucił go tuż pod nogi pani Anny. Ona struchlała, widząc rozbryzgujące się na wszystkie strony odłamki szkła. Bała się, że tego wieczora mąż całkowicie stracił kontrolę nad swoim zachowaniem.

Po chwili otumanienia pognała do pokoju córek, by upewnić się, że były bezpieczne. Sprawdziwszy, iż Eugenia przestraszyła się jeno hałasów z parteru, ucałowała je na dobranoc i poleciła, by Maria zamknęła drzwi na klucz. Sama zaś zabarykadowała się w swoim buduarze. Miała nadzieję, że ten koszmar w końcu się skończy.

Po kilku minutach usłyszała jednak ociężały krok pana Chmielińskiego. Zaczęła drżeć ze strachu. W panice przesunęła jeden z foteli pod drzwi, by nikt się nie dostał do pomieszczenia. Obawiała się bowiem, iż pan Andrzej znajdzie jakiś sposób, by je otworzyć, mimo iż wciąż pozostawały zamknięte. Usiadła na ów fotelu i westchnęła ciężko. Pragnęła chwili odpoczynku. Nie miała jednak czasu myśleć o czymś innym niż o tym, że pan Chmieliński prawdopodobnie właśnie skończył wchodzić po schodach i kierował się w jej kierunku. Był blisko, czuła to. Pani Anna znała bowiem swego męża i wiedziała, że był on chyba najbardziej mściwą żmiją, jaką wydał na świat ten padół łez.

Czując, jak jej mięśnie się spinają, przygotowując ją do ewentualnej ucieczki, która z tamtego miejsca i tak nie byłaby możliwa, pani Chmielińska zaczęła liczyć kroki, które zrobił pan Andrzej.

Jeden, dwa, trzy... Jeszcze jakieś dwadzieścia i tu będzie. Wejdzie tu. Wiem, że tu wejdzie. Znajdzie jakiś sposób, wejdzie do buduaru, choćby miał wchodzić oknem czy burzyć ściany. Wszystko, by mnie dopaść... Żywą lub martwą — pomyślała strwożona. — Dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście — Kroki ucichły. Zamiast tego pani Anna usłyszała hałas, którego przyczyny nie mogła odgadnąć, a którego źródło niezaprzeczalnie znajdowało się w korytarzu. — Będzie dobrze, Anno, będzie dobrze, zobaczysz. Tutaj jesteś bezpieczna. A gdy ten wieczór się skończy, zabierzesz dzieci i wsiądziesz w pierwszy możliwy pociąg, którym pojedziesz do Paryża. Do Józka i Amelii. — Mimo iż ten plan był niewątpliwie słuszny, to pani Anna czuła, iż nie mogłaby tak postąpić. Co by powiedzieli ludzie? Gazety trąbiłyby o jej ucieczce, współpodróżujący patrzyliby się nań jak na ofiarę, a Józek i Amelia, pomimo tego, iż obiecali jej schronienie i opiekę pod ich dachem w razie potrzeby, na pewno chcieliby się nacieszyć swoim towarzystwem. Poza tym, nie mogła narażać dziewczynek na brak kontaktu z ojcem, choćby był on ojcem — potworem. Przede wszystkim czuła jednak, iż powinna zostać, że należy to do jej obowiązków, trwać wiernie przy mężu. — Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery  — W tym momencie rozległo się gwałtowne pukanie, wręcz walenie w drzwi.

— Wyłaź stamtąd! — krzyknął pan Chmieliński chrypliwym głosem. Pani Anna już po tym stwierdziła, iż niewątpliwie wychylił nieco więcej niż parę kieliszków wódki bądź whisky. — Wyłaźże natychmiast! — Wtedy coś ciężkiego uderzyło w drzwi. Pani Chmielińska powiązała to z uprzednim hałasem i ze zdziwieniem zorientowała się, że była to szabla ojca pana Chmielińskiego, wisząca dotychczas na ścianie jako ozdoba. Po chwili łupnięcie powtórzyło się. Pani Anna skuliła się w fotelu, bojąc się, że albo drzwi już za chwilą się na nią zapadną, albo jej mąż w przypływie furii nakaże posłać po siekierę. Odgłos uderzania szablą o drzwi powtórzył się jeszcze parę razy, po czym ustał, zastąpiony ciężkim sapaniem pana Chmielińskiego. — Jeżeli... — wydyszał — jeżeli mi natychmiast nie powiesz, zabieram dziewczynki na wieś i, obiecuję ci, zobaczysz je dopiero... dopiero na weselu Marii. Gwarantuję... — odrzekł, nadal z trudnością łapiąc oddech — gwarantuję ci, że już cię nie poznają. — To oświadczenie sprawiło, że twarz pani Anny gwałtowanie zbladła. Mogła znieść wszystko, byle tylko nie została rozdzielona z dziećmi, które tak kochała. Jednakże, wybierając Marię i Eugenię, wybrałaby jednocześnie bardzo prawdopodobną zgubę dla Amelii. Jeśli wybrałaby na odwrót, straciłaby córki. Miała nadzieję, iż ta groźba to tylko słowna przechwałka jej męża. Wszak drzwi pokoju dziecięcego były zamknięte na klucz, sama sprawdzała. Pan Andrzej jakby wyczuł jej chwilowy przypływ pewności siebie. — Tak, wiem, że drzwi do ich pokoju są zamknięte. Nie martw się, mam zapasowy klucz — odparł przesadnie miłym tonem i zaśmiał się drwiąco, jednak w tym momencie dla pani Chmielińskiej czas jakby zwolnił o dobre kilka godzin. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że każda sekunda była ważna. Kogo była w stanie poświęcić? Zegar nieubłaganie tykał, zupełnie jakby on również domagał się odpowiedzi.

Amelia jest już dorosła, poradzi sobie. Co innego Eugenia i Maria, przed wszystkim Eugenia. One bez matki zginą! Co z tego, że będzie otaczał je sztab nianiek, guwernantek i służących, skoro od żadnej z nich nie zaznają matczynej miłości? Miejsce córek jest przy matce, gdzie nie spotka ich żadna krzywda. Ale z drugiej strony, Amelia była taka szczęśliwa z Józkiem. Czy byłabym w stanie stać się aż tak okrutna i to przekreślić? On ją zniszczy za nieposłuszeństwo, wystarczy, że znajdzie adres Józka. Jednakże, czy moje dzieci mają prawo mnie zapomnieć? Mam nadzieję, że moja decyzja będzie mi wybaczona, gdyż pieczętując los jednej strony, ratuję drugą. Czemu matki muszą tak kochać? Dlaczego nie mogą być nieczułe jak skały? Wtedy to byłoby mi obojętne, ale teraz – i tak źle, i tak niedobrze. Błagam, by zostało mi to wybaczone...

— Jaka jest decyzja? — spytał po chwili pan Chmieliński, najwidoczniej rozbawiony rozterkami, które przez niego musiała przeżywać jego żona.

— Z Józkiem. Amelia uciekła z Józefem Halczyńskim — odparła drżącym głosem pani Anna.

Po drugiej stronie drzwi pan Andrzej zadawał się stracić cały dotychczasowy zapał do zemsty na żonie po jej wyznaniu. A więc karmił zdrajcę na własnej piersi i sam zapraszał go w swoje progi... Ogarnęła go chwilowa niemoc, w wyniku której upuścił szablę, dotychczas dzierżoną uparcie w ręku.

— Zdrajca! Zdrajca tego domu! Kanalia! — zawołał żałośnie. — Żeby szczezł, żeby stracił wszystko to, co dla niego najcenniejsze, cokolwiek to jest... Uwiódł moją córeczkę i jeszcze bezczelnie wyciągał te swoje brudne łapska po moje pieniądze. Boże, za co... — jęknął, w obawie przed zesłabnięciem podpierając się o drzwi. Zakręciło się mu bowiem w głowie. Nie wiedział, czy działo się to przez wypity wcześniej alkohol, przez wieści, które właśnie usłyszał, czy też przez jedno i drugie. Gorzko jednak pożałował swojego uporu. — Nie chcę go już nigdy widzieć i tak samo Amelii, dopóki nosi ona jego nazwisko! — Ona go kocha? Nie, niemożliwe, by pokochała kogoś takiego... Toż to zwykły szlachetka bez znajomości i majątku. Zimą zginą z mrozu, bo dotychczas sama miłość nie zarobiła pieniędzy. Pomyśleć, że ja mu ufałem... Ufałem mu  — pomyślał pan Chmieliński.

Odszedł on od drzwi buduaru żony z poczuciem rezygnacji i zaczął wątpić we wszystko, czego dotychczas był pewny. Czy słusznie postąpił, chcąc edukacji dla córki? Gdyby tego zaniechał, nie poznałaby wprawdzie pana Halczyńskiego, lecz zapewne zachowywałaby się jak tysiące tych gąsek na balach, które mogą poszczycić się jedynie urodą, gdyż ich wiedza opiera się jedynie na znajomości kroków tanecznych i czytaniu najnowszych żurnali... Kto wie, może Amelia też by tak skończyła? Tymczasem ona, głodna wiedzy, zaczęła szukać w książkach tego, czego nie dowiedziała się na lekcji, pochłaniała lektury jedna za drugą i ani myślała przestać. Pod tym względem pan Chmieliński był z niej dumny.

Zastanawiał się, gdzie zrobił błąd w jej wychowaniu... Bo przecież jakiś na pewno, skoro okazała się ona nieposłuszną woli ojca córką. Zasnął on jednak, zanim doszedł do jakiegokolwiek sensownego wniosku.

***

Następnego dnia, by uśmierzyć smutki, tuż po pracy udał się do swojej kochanki, Grety. Nie wiedział jednak, że i tam nie zazna spokoju.

Greta już od momentu otworzenia drzwi zachowywała się dziwnie. Była nienaturalnie podekscytowana, a jednocześnie wyglądała tak, jakby wewnątrz gryzła ją jakaś ważna sprawa. Pan Chmieliński nie rozumiał, jak można być jednocześnie radosnym i przygnębionym. Spytał się więc o przyczynę jej zachowania.

Ona popatrzyła się nań z uśmiechem i zarumieniła się nieco, po czym położyła dłoń na swoim brzuchu.

— Spodziewam się dziecka — oznajmiła spokojnym tonem, jakby to były zwykłe zwykłe ploteczki przy herbacie, a nie rewolucyjna wiadomość. Pan Andrzej zamyślił się, jakby doszukując się sensu tych słów. Jaki on miał związek z tym, że Greta i jej mąż będą mieli potomka? — Naszego dziecka — dodała i splotła swe palce z palcami swojego kochanka. Najwyraźniej dostrzegła strach w jego oczach, dlatego też wtuliła się w niego, wdychając aromat używanej przezeń wody kolońskiej, po czym westchnęła cicho i ucałowała policzek pana Andrzeja. Chmielińskiego dziwił spokój, z jakim do tego podchodziła. On sam miał wrażenie, że ostatnie dni były jakimś koszmarem i chciał, by skończył się on jak najwcześniej.

To zabawne, jak los sobie ze mną pogrywa — pomyślał, stojąc nadal w bezruchu. — Straciłem jedno dziecko, by teraz zyskać kolejne. Czy to przypadek, że te zdarzenia nałożyły się na siebie?

— Czy to... to dziecko jest na pewno moje? — spytał się podejrzliwie, na co Greta roześmiała się perliście.

— Oczywiście, że tak! Z moim mężem nie sypiam już od bardzo dawna. Ale rozmawiałam z nim — jest gotów uznać dziecko za swoje.

— Jak to? — zdziwił się pan Andrzej. — Chce usynowić bękarta?! Toż to niedorzeczne! — prychnął z pogardą, myśląc, iż gdyby taka sytuacja zaistniała w jego domu, z pewnością nie byłby aż tak wspaniałomyślny. Z drugiej jednak strony, jego żona z pewnością miałaby problemy z byciem przy nadziei, biorąc pod uwagę, że w tym roku kończyła ona trzydzieści osiem lat.

— Miej na uwadze to, że sam ma swoje za uszami. Ja zdradzam jego, on zdradza mnie — rzuciła, wzruszając ramionami. — Ale czyż to nie piękna wiadomość? Chciałabym mieć córeczkę. Tak śliczną jak twoje pociechy, tylko oczywiście z lepszym charakterem... — westchnęła, mając na myśli wyzwisko, jakim została obdarzona przez Amelię.

— Mnie to jest obojętne — burknął pan Chmieliński. — Wybacz, ale muszę już iść — odrzekł i wyszedł, nie pożegnawszy się.

— Ale... — zaczęła Greta ze łzami w oczach. — Myślałam, że się ucieszysz — dodała szeptem, gdy zamknął za sobą drzwi, i udała się do swej sypialni, by nikt nie zauważył, jak bardzo dotknął ją chłód ukochanego.

Chciałam opublikować ten rozdział z okazji urodzin Józka (27.12), ale ja... Jak to ja, jestem gapą i przegapiłam jego urodziny XD. Publikując więc tę część, chcę złożyć życzenia nie tylko mojemu Józinkowi, ale także i Wam – z okazji nadchodzącego Nowego Roku. Mam nadzieję, że rok 2021 okaże się dużo lepszy od 2020, oraz że, jeśli przyniesie zmiany, to tylko zmiany na lepsze <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro