Rozdział 29. - Przyjęcie fatalne w skutkach cz.3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Pałac de Luynes-Chadonów posiadał wprawdzie przestrzeń wokół siebie, lecz — jak to w miejskich posiadłościach — nie była ona zbyt duża. Hektary lasów mieli oni w Burgundii, tutaj wystarczał im ledwie ogródek. Tak więc, gdy Antoine zaproponował Marii spacer, ta nie podzielała jego entuzjazmu, zwłaszcza, iż mieliby oddalić się od domu i podążać nieznanymi ulicami. W końcu jednak przystała na tę propozycję, zważywszy na to, iż bal zaczął się jej nużyć, a ludzie wokół — irytować. Ponadto, jak na złość, wszyscy znajomi ludzie gdzieś się zapodziali.

Gdy schodzili w dół ulicy, księżyc znajdował się niemalże na wprost nich i bezczelnie świecił im w oczy. Antoine kroczył zamyślony tuż obok Marii. Sam nie wiedział, co miał dalej czynić. Zastanawiał się, czy wciąż chciał ożenić się z nią tylko dla pieniędzy... Po kilku godzinach spędzonych razem panna Chmielińska zjednała go bowiem swym pogodnym usposobieniem i, mimo iż z początku było trudno, stała się miłą towarzyszką rozmów, co chyba podzielała względem niego; gdyby postąpił tak, jak wpierw zamierzał, byłby okrutny. 

Spojrzał na nią — nawet tego nie zauważyła, przezornie wpatrzona w wybrukowaną drogę. De Luynes-Chadon uśmiechnął się pod nosem, spostrzegłszy, jak pięknie wyglądała w tamtym momencie. Domyślał się, że nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Księżyc oświetlał jej włosy, tak, że wydawały się niemalże białe, przepełnione nieziemskim blaskiem, a oczy — niebieskie jak dwa jeziorka — po chwili zaczęły rozglądać się po okolicy. Wraz z modrą suknią, przypominała mu nimfę, która po raz pierwszy wyszła na ląd i zachwycała się wszystkim, co dla niego było codziennością.

— Jak się pani podoba w Paryżu? — zapytał nieśmiało, próbując rozpocząć rozmowę. Zastanawiał się, gdzie była ta pewność siebie, którą prezentował podczas wcześniejszych rozmów z Chmielińską. Na przykład wtedy, gdy niepotrzebnie się pysznił, wychodząc tym samym na osobnika nudnego i egoistycznego. A może nie była to pewność siebie, a zwykły lęk przed rozmową z urodziwą dziewczyną? Musiał bowiem przyznać, iż teraz nawet perkaty nosek Marii wydawał mu się idealny i nie potrafił sobie wyobrazić, by mogła posiadać jakikolwiek inny.

— Bardzo, monsieur — odparła Chmielińska tonem chłodniejszym niż zamierzała. Pomysł na bycie z Antoine'em sam na sam zupełnie jej się nie podobał. Nie chodziło tutaj jednak o kwestie moralności i braku przyzwoitki, a o poczucie winy wobec Henryka. — Paryż to piękne miasto — westchnęła, zakładając ręce na klatce piersiowej. Nie przewidziała, że letnie wieczory również mogą być chłodne, dlatego też nie wzięła żadnej narzutki na suknię.

Antoine uśmiechnął się grzecznie, słysząc to, ale  nic nie odpowiedział. Szli więc dalej przed siebie i dalej milczeli. 

Wkrótce krajobraz wokół nich zaczął się zmieniać — eleganckie i pełne przepychu pałace burżuazji stopniowo były wypierane przez biedniejsze domy, a powozy mijały ich coraz rzadziej.

— Gdzie jesteśmy? — spytała Maria Anna, próbując ukryć swój strach. Bała się, że zabłądzili i trafili przez przypadek do jakiejś podejrzanej dzielnicy, jednej z tych, w których kwitnie nielegalny handel, brudne speluny wyrastają jak grzyby po deszczu, a przy ulicy czyhają na swoich przyszłych klientów panie lekkich obyczajów. Och, wiedziała, że ten spacer to był zły pomysł! Mogła pozostać wraz z innymi gośćmi w sali balowej i nie trwożyć się o nic poza bolącymi od tańca stopami. Teraz zaś... Teraz nie była pewna nie tylko tego, czy trafi tam z powrotem, ale czy wróci tam bezpiecznie.

— Spokojnie, mademoiselle, już zawracamy. Proszę nie zawracać sobie swojej ślicznej główki nieuzasadnionymi lękami. Znam Paryż jak własną kieszeń — oznajmił tonem, który rzeczywiście sprawił, iż Chmielińska na moment się uspokoiła. Musiała przyznać, że Antoine niekiedy potrafił być czarujący. Chociażby teraz, mimo iż stał pośrodku przemysłowej dzielnicy miasta, z szarymi domami w nie najlepszym stanie za nim. A mimo to nie wyglądał nienaturalnie, co zapewne można by było powiedzieć o niej. De Luynes-Chadon, chociaż pochodził z arystokratycznego rodu, nie odziedziczył wraz z nazwiskiem arystokratycznego wyglądu; cechował się raczej muskularną niźli smukłą budową ciała oraz średnim wzrostem — nie był ani za wysoki, a nie za niski. Marię zastanawiało to, dlaczego wyglądał tak różnie od swego brata, skoro zrodzeni zostali z tych samych rodziców. — Jeśli będzie się pani czuła bezpieczniej i nie będzie mieć oporów ze względu na przyzwoitość, proszę podać mi rączkę.

Chmielińska popatrzyła się na niego z szeroko otwartymi oczyma. Czy to nie zakrawało już o bezczelność? Bardzo chciała podać mu dłoń, wiedziała bowiem, iż zmniejszyłoby to jej strach przed nieznanymi sytuacjami, które mogły nadejść, jednak bała się ów gestu bardziej niż samej sytuacji. Kiedy jednak zza węgła budynku wychynął się bury kot, a następnie przebiegł im drogę, prędko wsunęła rękę pod ramię Antoine'a.

On zaś miał wrażenie, że albo kot ten należał do jakiejś wiedźmy, która rzuciła na niego urok, albo Maria była pierwszą dziewczyną mącącą mu w głowie aż do tego stopnia. Wiedział jednak, iż nie powinien działać pochopnie, gdyż widział ją zaledwie na paru przyjęciach, a rozmawiał — tylko na jednym. Prócz tego, z tyłu głowy wciąż tkwiła mu świadomość, że Chmielińska nie pochodziła z Paryża, ani nawet z Francji; była obca — nie wiedział, jak opinia publiczna zareagowałaby na wieść o jego ślubie z emigrantką, w dodatku — jak się okazało — wywodzącej się z rodziny o zszarganej reputacji, silnie sympatyzującej z Prusami, wrogami Francuzów. Wolał sobie tego nie wyobrażać. Jednak im usilniej starał się o tym nie myśleć, tym mocniej czuł delikatną woń kwiatowych perfum Marii i lepiej widział jej sylwetkę oraz piękne włosy. 

Czuł, że dłużej tak nie wytrzyma. To wszystko go wykańczało, ciążyło niczym kula u nogi skazańca. Nie różnił też się od niego tak bardzo, jak ktoś by mógł przypuścić... De Luynes-. Chadon nie był świętoszkiem; nigdy też zbytnio nie ukrywał tego stanu rzeczy. Myślał o pieniądzach, miast o rzeczach mających większą wartość niż one. Uczestniczył w różnego rodzaju rozgrywkach, nieraz hazardowych. Bałamucił dziewczęta, by w razie, gdyby któraś zechciała za niego wyjść, uszczknął nieco z jej posagu. 

Aż w końcu zjawiła się Maria jaśniejąca niczym anioł pośród nocy.

Powinien zdecydować, co robić dalej, najlepiej teraz.

Okolica, w której roi się od różnego rodzaju opryszków jest wprost idealnym miejscem do tego — pomyślał ironicznie . — Powiem jej, że "mówię to z wielkim ubolewaniem, lecz nie sądzę, iż powinniśmy się dalej spotykać" i co dalej? Zostawię ją tutaj, w tej uliczce, samą? Co, jeśli ona odpowie "Dobrze, monsieur, rozumiem" i pójdzie w swoją stronę? Ona nie zna miasta, zgubi się. Jeśli zaś będę zwlekać z decyzją, tym trudniej będzie mi ją podjąć. Już dzisiaj jest mi trudno, mimo iż znam ją jeden dzień. Nie, nie mogę tego zrobić.

— Nad czym pan tak intensywnie myśli?

— Obawiam się, że nie jest to nic ciekawego, o czym chciałaby pani słuchać, mademoiselle Chmielińska.

— Och, rozumiem... — westchnęła z ubolewaniem Maria. — Nie wie pan, która godzina?

— Już sprawdzam — odparł Antoine, wyciągając swój kieszonkowy zegarek. — Piętnaście po pierwszej, mademoiselle.

— Tak późno? Byłam pewna, że dopiero dochodzi dwunasta. Czas tak szybko płynie — zachichotała.

De Luynes-Chadon z rozmarzeniem pomyślał, że już dawno nie słyszał piękniejszego śmiechu. Jednocześnie sprawiło to, iż poczuł się tak samotny jak nigdy dotąd. Uświadomił sobie bowiem, że pomimo ciągłego przebywania w towarzystwie, nigdy nie był tam rozumiany, nigdy nie doznał tego, co inni ludzie nazywali czułością. Dla wszystkich był jedynie człowiekiem, którego należało tolerować, gdyż tak wypada. Zdawał sobie sprawę z tego, jak czasami się zachowywał — wiedział, że bywał samolubny i zapatrzony w siebie, ale starał się z tym walczyć, choć nie zawsze się udawało. Jak miał bowiem zwrócić uwagę innych, jeśli nie przechwałkami? Zwyczajni ludzie nie byli miłe widziani, a na pewno nikt ich nie zapamiętywał. On jednak, nie dość iż wciąż był pomijany wśród towarzystwa, traktowany jak gorszy bez wyraźnego powodu, to wciąż pozostawał sam. Maria zaś pośród tego bagna osamotnienia zdawała się delikatnym płomykiem osuszającym — subtelnie, acz efektywnie — dlań ścieżkę, dzięki której mógł się z niego wydostać. Tylko od niego zależało, czy chciał po niej przejść, czy też nadal tonąć w błocie.

Nie zdążył jednak podjąć decyzji, ponieważ na brzegu trotuaru zauważył człowieka intensywnie wpatrującego się w ich dwójkę. Nagle wstał on i chwiejnym krokiem ruszył w ich kierunku. Antoine bez zastanowienia stanął przed Marią, mimo iż wiedział, że to licha obrona.

— Klękaj na kolana przed cesarzem! — wybełkotał nieznajomy, posyłając w kierunku Antoine'a zawadiackie spojrzenie. — Musisz się mi kłaniać! Twoja panna... Także — odparł, czkając.

— Kim pan jest? Proszę nas zostawić w spokoju!

— Byłeś lojalnym żołnierzem, generale! Niemożliwym jest, byś nie poznał swojego cesarza! Ciesz się, żeś walczył ze mną, gdym szedł na Moskwę, bo w przeciwnym razie... Porozmawialibyśmy... Inaczej. 

Zarówno Maria, jak i Antoine zastygli strwożeni. Nie mieli pojęcia, co czynić. Człowiek stojącymi przed nimi z pewnością był obłąkany, a na dodatek pijany, więc konfrontacja z nim mogłaby się skończyć nieciekawie.

— Chodźmy stąd — powiedziała Maria tak cicho, jak potrafiła, jednak już po chwili poczuła odór alkoholu w pobliżu siebie.

— No, no — zarechotał ów człowiek — Ładną żeś sztukę sobie znalazł, bratku. Jak myślisz, ile ciała pokaże mi za pięćdziesiąt franków? — Maria poczuła, jak ten obrzydliwy mężczyzna włożył jej zwitek banknotów za dekolt. Antoine poczuł, że coś w nim zawrzało. Nie mógł pozwolić na to, by ten pijak mówił i robił takie rzeczy Marii! Posądzanie jej o bycie ladacznicą urągało nie tylko honorowi samej Chmielińskiej, ale też jego samego; nikt szanowany bowiem nie chciał być fałszywie posądzany o zabawianie się z dziewkami. Przede wszystkim bał się jednak, iż ten obdartus gotów był posunąć się znacznie dalej.

Nie namyśliwszy się długo, uderzył go w twarz.

— Idź do diabła ze swoimi pieniędzmi, szmaciarzu! Obrażasz szlachetnie urodzoną pannę! – zawołał następnie, spluwając w jego kierunku. Zobaczył, iż twarz tego szaleńca zaczęła nabierać bordowego koloru. — Uciekaj — wyszeptał do Marii, która przed chwilą pozbyła się ze wstrętem pieniędzy zza dekoltu. — W górę ulicy i dwa razy w lewo. Trafisz?

— Chyba tak — odrzekła Chmielińska piskliwym ze strachu głosem. Nie chciała zostawiać Antoine'a samego, jednak wiedziała, iż jej obecność w tym miejscu była zbędna. Poczucie winy, które zżerało ją od środka, nie pomagało. Wiedziała, że to przez nią jej towarzysz miał kłopoty. Gdyby nie ona, bez problemu zawróciłby do domu, a tak... Ratował ją i jej honor, za co będzie mu dziękować chyba do końca życia.

— Biegnij — dodał szybko de Luynes-Chadon, zanim zniknęła ona z jego pola widzenia. Kocham cię, chciał dorzucić, jednak nie był to odpowiedni moment na podobne wyznania. Maria mogłaby doznać zbytniego szoku, nie wiadomo, jak by zareagowała na te słowa.

— Czemu pozwoliłeś jej uciec, głupcze?! Czyżby nie wiedziała, jak... Wielkim wyróżnieniem jest... Bycie w łóżku cesarza? — zapytał pijak, uspokoiwszy się nieco.

— Pod warunkiem, że cesarz owe łóżko posiada — bąknął Antoine. — Nie wiem, kim pan jest, monsieur, ale jest pan po pierwsze pijany, a po drugie postradał pan zmysły. Bonaparte nie żyje!

— Brednie! Powiedz mi lepiej, jak nazywała się ta urodziwa panienka, bym mógł ją lepiej poznać. Zresztą, znając życie, jest taką samą szmatą jak większość niewiast — prychnął pogardliwie.

— Nie waż się tak o niej mówić, gnido! Nie jesteś godzien całować czubków jej butów.

— Mocnyś w gębie, bratku. Ciekawe, czy przekłada się to na walkę... Wręcz — czknął, stojąc tuż przed nim. Przewyższał Antoine'a wzrostem, ale nie posturą — był chudy jak szkapa z obwisłymi policzkami, małymi, ale patrzącymi zawistnie, czarnymi oczkami i żółtymi zębami szczerzącymi się do niego we wzgardliwym uśmiechu. Krzywy nos kazał sądzić, iż to nie pierwszy raz, kiedy sugerował siłowe rozwiązanie sprawy.

— Każdego dnia o dowolnej godzinie. Będę gotowy. Proszę wybrać adiutanta i broń. Ja wybiorę miejsce i stawię się punktualnie — wycedził nienawistnie młodzieniec, czym nieświadomie wywołał salwę śmiechu u nieznajomego poprzetykaną pijacką czkawką. — Co pana tak rozbawiło? Czyżbym panu czegoś uchybił?

— Nie zachowuj się jak nieudacznik, generale. Walcz tu i teraz, tak jak przedtem! — Słysząc te słowa, Antoine, powodowany gniewem, zamachnął się i uderzył mężczyznę z zamiarem trafienia w nos. Niestety, w ostatniej chwili zrobił on delikatny unik, przez co cios trafił w żuchwę. Nie był on również tak mocny, tak młodzieniec tego oczekiwał. Na odpowiedź zaś nie czekał długo — nieznajomy, korzystając z momentu konsternacji Antoine'a, zrobił to samo, co de Luynes-Chadonowi się nie udało — nie dość, iż uderzył prosto w nos, już na starcie wywołując krwawienie z niego, to jeszcze okazał się zaskakująco silny, co spowodowało niewyobrażalny ból, zwłaszcza w połowie jego długości. Nos niewątpliwie był złamany. Antoine nie mógł jednak zwracać na to uwagi, jeśli chciał bronić honoru Marii. W przeciwnym razie znowu by przegrał.

Jedyną rzeczą, jaką zapamiętał przed utratą przytomności, było to, iż krzyknął To wbrew zasadom!, ujrzawszy, jak jego przeciwnik chwycił w dłonie jedną z pustych butelek.

***

Pusta butelka — i to niejedna — stała również na stoliku w bibliotece de Luynes-Chadonów. Théodore nie dość, że namówił Isabelle na zdecydowanie więcej niż kieliszek szampana, to jeszcze i on zatracił umiar; oboje byli już mocno podpici.

— Chciałabym zatańczyć — odparła Isabelle, popijając kolejny łyk trunku, tym razem czerwonego wina. — Chodźmy na dół, monsieur Théodore — dodała, siadając na podłokietniku fotela de Luynes-Chadona. On zaś popatrzył się na nią ze zdziwieniem.

— Tutaj jest przyjemnie. Dlaczego mamy schodzić?

— Bo tam jest muzyka. — Belle naburmuszyła się. — Nie da się tańczyć bez muzyki!

— A właśnie, że się da! Pokazać ci?

— Z przyjemnością — fuknęła Isabelle, jednak Théo, próbując wstać, trącił ją i nie dość, że on sam z powrotem usiadł, to jeszcze ona straciła równowagę i upadła na jego kolana. Wino zaś, które wylało się z jej kieliszka, pobrudziło jego kamizelkę.

— Twoje ciało samo wie, gdzie jest jego miejsce — odparł cicho, podtrzymując mademoiselle d'Ombresée, by ta nie spadła z impetem na podłogę. Po chwili jednak ulokował ją na dywanie, a sam zdjął przesiąknięty alkoholem serdak, zostając niemalże w samej koszuli. — Myślisz, że wino da się wyprać?

— Przepraszam, monsieur, to moja wina — odrzekła smutnym tonem Belle.

— Nic nie szkodzi, Isabelle. I tak jej nie lubiłem.

— Naprawdę?

— Nie. To była moja ulubiona kamizelka. Nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli zwymiotuję na twoją suknię?

— Dlaczego miałabym mieć? Kosztowała tylko majątek — prychnęła. — Wymiotuj do woli.

— Będziesz musiała ją zdjąć.

— Spokojnie, mam halkę pod spodem. Pokazać?

— Kiedy indziej — mruknął Théodore.

— Wymiotujesz czy nie? Bo jak nie to sobie idę. Chcę tańczyć.

— Odechciało mi się. Ale stój! — zawołał, chwytając ją za nadgarstek. — Gdzie idziesz? Smutno mi będzie bez ciebie.

— Naprawdę? — spytała się Belle ze wzruszeniem. — Zatem chodź ze mną.

— Jesteśmy tak pijani, że nie damy rady zejść po schodach.

— Możemy po nich zjechać! — Isabelle aż przyklasnęła z radości.

— Nie.

— Dlaczego?

— Bo nie. 

Isabelle, słysząc to, prychnęła pogardliwie.

— To nie jest powód.

— Co inni pomyślą, gdy nas zobaczą? Uznają, że postradaliśmy zmysły!

— Albo że jesteśmy pijani...

— To swoją drogą. Zresztą, pewnie nie chcesz, żeby pokazanie się ludziom po pijaku zrujnowało ci reputację, prawda? — Théodore miał rację i Isabelle też o tym wiedziała.

— Dziękuję, że troszczysz się o moją reputację — odparła. Nie była wprawdzie trzeźwa, lecz nawet i bez tego potrafiła stwierdzić, że stanowiło to naprawdę miły gest ze strony de Luynes-Chadona. Mógł przecież wcale się o nią nie martwić i pozwolić jej skompromitować się na oczach dziesiątek ludzi. Wiedziała, że nigdy by sobie tego nie wybaczyła, zresztą tak samo, jak jej matka.

— Cóż, skoro cię upiłem, to ponoszę za to odpowiedzialność, czyż nie? — zaśmiał się, lecz jego śmiech ewidentnie był wymuszony.

— Chyba tak. — Belle posłała w jego kierunku blady uśmiech. — Pomożesz mi wstać? Nie mam ochoty spędzić na podłodze całego czasu do momentu wytrzeźwienia.

— Chodź tutaj. Gdy się posunę, jest wystarczająco miejsca dla nas obojga. Tylko błagam, ujarzmij tę suknię, bo nie chcę, by prosto na mnie wyskoczył z niej nagle jakiś drut — dodał, mając na myśli popularną od pewnego czasu krynolinę.

— Boisz się drutów?

— Jeśli znajdują się zbyt blisko oka, to tak. Uwierz mi, że to nie jest przyjemne uczucie.

— Napijemy się jeszcze?

— Szampana czy wina? Pamiętaj, że nie mam pod ręką drugiej koszuli na przebranie.

— Więc szampana. Chociaż wino wciąż dobrze brzmi. — Théo popatrzył się na nią ze zdziwieniem i z lekkim zażenowaniem, gdyż uświadomił sobie, że niepotrzebnie rzucił komentarz o koszuli. — Jestem śpiąca — odparła Belle po wypiciu zawartości kieliszka. — I mam bąbelki w nosie. Tak przyjemnie masują! Ale też trochę dziwne uczucie. Do której będzie trwał bal?

— Dlaczego pytasz? Znudziło ci się moje towarzystwo?

— Nie, nie, nie... Nie wiem tylko, o której powinnam wyjść i czy zdążę wytrzeźwieć do tego momentu. Do licha, na pewno nie!

— Jak dla mnie możesz zostać całą noc. Albo nawet dłużej — powiedział cicho. Miał ochotę ją pocałować, chociaż wiedział, jak niemoralne to było. Czy jednak coś mogło by być bardziej nieprzyzwoite niż ich obecna sytuacja? Isabelle zaś — chociaż brzmiało to bez sensu — pokochał, gdy tylko ujrzał ją po raz pierwszy. Już wtedy uznał ją za urodziwą dziewczynę, a godziny spędzone razem z nią utwierdzały go w przekonaniu, iż w istocie była piękna — nie tylko, jeśli chodziło o wygląd, ale także i o umysł. De Luynes-Chadon miał wrażenie, że to właśnie na nią czekał przez całe swoje dwudziestojednoletnie życie.

— Dobranoc — oznajmiła Belle, ziewając, i wtuliła się w tors Théo. On zaś ucałował jej czoło, myśląc, że być może nie był on odosobniony w swoich uczuciach. — Niewygodnie mi w tej sukni — mruknęła nagle, zaczynając się wiercić.

— Więc ją zdejmij.

— Pomożesz mi?

— Naprawdę chcesz to zrobić? — Na twarzy de Luynes-Chadona pojawiło się zdumienie, lecz również i dezaprobata, którą Isabelle nie do końca rozumiała. Uważała, że skoro nikt postronny i tak nie mógł ich zobaczyć, mogła sobie na to pozwolić. Wszak halka taka, w połączeniu z gorsetem i koszulą pod nim, nie odsłaniała niczego zdrożnego. A Théo był porządnym człowiekiem i mademoiselle d'Ombresée nie wierzyła, by miał wobec niej inne zamiary, niż tylko przyjacielskie.

— Nie mów mi, że nigdy nie widziałeś dziewczyny w halce, bo ci nie uwierzę.

— Co to ma do rzeczy? — mruknął zdziwiony Théodore.

— Boisz się!

— Wcale nie! — Théo spąsowiał.

— Wcale tak! 

— Nie zachowuj się jak dziecko!

— To ty się tak zachowujesz — prychnęła gniewnie Isabelle i odwróciła się plecami do Théo. — Rozpinaj!

— Od kiedy ty mi rozkazujesz? Nie masz do tego żadnych praw! Ponadto, to ja jestem mężczyzną i to ja, według prawa i według zwyczajów, jestem ważniejszy.

— A według ciebie? Mów za siebie, a nie za prawo i zwyczaje. Nie martw się, one potrafią się obronić. W przeciwieństwie do twojego zdania, jak widzę.

— Do mojego zdania?

— Widzę bowiem, że albo go nie masz, albo tak słabo go bronisz.

— Oczywiście, że mam swoje zdanie! Według mnie, nie należy dyskryminować kobiet tylko ze względu na ich płeć. Ty jesteś najlepszym tego przykładem. Jesteś i urocza, i mądra, i oczytana, i bijesz na głowę niektórych mężczyzn, których znam, a którzy ewidentnie zapomnieli o kilku podstawowych wartościach... I, gdybym mógł, bardzo chciałbym cię pocałować, ale widzę, że nie jesteś teraz w humorze, tak więc zapomnij o tym. 

Isabelle spojrzała nań z zaskoczeniem. Nigdy nie przypuszczała, że mogłaby się podobać Théodore'owi, była wręcz przekonana o tym, iż widział w niej jedynie małolatę i znajomą swego młodszego brata. Nie wiedziała też, co miała myśleć o tym wyznaniu, jak powinna zareagować. Matka zawsze jej mówiła, by nigdy nie pozwalała się pocałować mężczyźnie przed zaręczynami, ale równocześnie miała świadomość, iż poglądy jej maman bywały czasami nieco przestarzałe. Czy jeśli odparłaby, że również uważała de Luynes-Chadona za uroczego człowieka i dałaby się pocałować, zostałaby uznana za kobietę, która nie ma żadnego wstydu? W oczach jej matki – z pewnością. Nie mogła się jednak kierować wyłącznie jej opinią. Musiała mieć swoje zdanie, tak jak to przedtem powiedziała Théodore'owi. Według niej nie byłoby to żadną zbrodnią, jeśli by go kochała. Ona jednak go nie kochała. Owszem, uważała Théo za miłego, uroczego i przystojnego mężczyznę, jednak na tym się to kończyło. Nie potrafiła określić, czy byłaby w stanie spędzić z nim całe życie, lub nawet okres dłuższy od jednego dnia. To nie była miłość, tylko zwykłe zauroczenie. Nie mogła więc zgodzić się na to, by on ją pocałował i musiała też pilnować samej siebie, gdyż nie była pewna, jak zachowa się po pijaku.

— To... to miłe z twojej strony, że tak o mnie myślisz, ale nie chcę ci robić fałszywych nadziei, przynajmniej na razie. Uważam, że jesteś fantastycznym człowiekiem i panna, która zaskarbi twoją miłość, będzie prawdziwą wybranką losu, ale znam cię zbyt krótko, żebym z całym przekonaniem powiedziała, że to ja zajmuję jej miejsce. Wiem również, iż dla ciebie jeden pocałunek może nie jest czymś poważnym i wcale nie musi zwiastować czegoś poważnego, ale ja tak nie myślę. Mam także świadomość, że mówię do ciebie pijana — skądinąd z twojej winy — lecz moje zdanie się nie zmieni, nawet gdy będę już trzeźwa. Tak więc mam wrażenie, że będzie lepiej, jeśli sobie stąd pójdę — odparła beznamiętnie, starając się ukryć łzy gromadzące się w kącikach jej oczu. Wiedziała, że postępowała słusznie, gdyż głupotą byłoby wiązanie się z kimś, kogo znała zaledwie dzień i to nawet niecały. Miała jednak świadomość tego, iż właśnie złamała serce osobie, na której zależało jej bardziej niż na komukolwiek innemu. Czuła się bezradna. Chciała z powrotem stać się małą dziewczynką, która nie była nigdy zmuszona mówić takich słów i której większość rzeczy uchodziła na sucho. Dlaczego te czasy nie mogły powrócić, chociażby tylko na moment? Dlaczego na balu skłamała, że bolała ją głowa? Gdyby nie to, nie znalazłaby się sam na sam z Théodore'em, nie upiliby się i on nie wyznałby, co do niej czuł. Wszystko potoczyłoby się zgodnie z naturalną kolejnością i być może o uczuciu de Luynes-Chadona dowiedziałaby się za około miesiąc, jeśli w ogóle miałoby to miejsce. Wtedy zaś, znając go o wiele lepiej, mogłaby się z nim pocałować i przyznać, że ona też go kocha.

— Zaczekaj! — zawołał zrozpaczony Théodore, łapiąc ją za nadgarstek. Belle syknęła z bólu. Nie wiedziała, że de Luynes-Chadon miał tak mocny uścisk. — Przepraszam, nie chciałem. Nie powinnaś jednak wychodzić bez usłyszenia drugiej strony... Wiedz, że dla mnie taki pocałunek też nie byłby tylko jednorazową przygodą, ale początkiem czegoś o wiele poważniejszego. Nigdy nie myślałem o tobie jako o kimś na jeden dzień. Zrozum... Gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy, od razu wiedziałem, że to ty jesteś tą jedyną; pokochałem cię tak głęboko, jak nikogo w swoim życiu, mimo iż spędziliśmy ze sobą tylko jeden dzień. Jak jednak widać, czasami jeden dzień potrafi zastąpić lata, gdyż mam wrażenie, jakbym cię znał od wieków. Rozumiem, że się boisz. Masz dopiero szesnaście lat, jesteś młoda i nie wiesz do końca, czego chcesz. Ja w twoim wieku zachowywałem się podobnie. Musisz jednak wiedzieć, że gdybyś zechciała kontynuować swoje życie wraz ze mną, przychyliłbym ci nieba i zrobiłbym wszystko, żebyś była szczęśliwa. Wiesz dlaczego? Ponieważ cię ubóstwiam, uwielbiam i adoruję. Czuję, że dla ciebie mógłbym się stać bezbożnikiem, zmienić religię, wyrzec się swojego nazwiska lub przeprowadzić się na inny kontynent. Ja cię po prostu kocham. Kocham cię, kocham cię, kocham cię... I jestem w stanie powtarzać to dopóki, dopóty ty tego nie zrozumiesz, nieważne, ile miałoby to potrwać — tydzień czy rok, nie ma to dla mnie znaczenia. Chcę jednak wiedzieć jedną rzecz... Jaką odpowiedź dostałbym, gdybym się teraz zapytał, czy wyjdziesz za mnie?

— Z bólem serca, ale musiałabym odmówić. 

Zarówno Belle jak i Théodore nawet nie próbowali ukrywać swojego wzruszenia. Z tym, że oprócz tego Isabelle płakała z wyrzutów sumienia, a Théo — ze złamanego serca. Miał wrażenie, jakby ktoś wydarł mu je wprost z klatki piersiowej, która paliła go żywym ogniem. Najchętniej opróżniłby jeszcze parę butelek alkoholu — obojętnie jakiego, byle tylko upił się jeszcze bardziej, do utraty świadomości — i udawał, że ta sytuacja nigdy nie miała miejsca. Musiał jednak powstrzymać łzy i udawać, że pogodził się z porażką. Musiał być dzielny. Jeśli nie dla siebie, to dla Isabelle, dla której z pewnością też było to trudne przeżycie.

— Dobrze więc... — Odchrząknął delikatnie, by uporządkować myśli. — Musisz jednak wiedzieć, że wciąż będę o tobie myślał, w dzień i w nocy. Nie chciałem ci tego mówić, ale jutro wyjeżdżam.

— Na długo?

— Na dwa, może trzy miesiące. Nie wiem dokładnie, ile zajmie mi podróż, gdyż muszę się najpierw udać do Szwajcarii, a później do Włoch.

— Czy to z mojego powodu? Jeśli tak, wiedz, że mam świadomość tego, iż postąpiłam wstrętnie i wystarczy jedno słowo, a zniknę z twojego życia, jakby mnie nigdy w nim nie było.

— Nie, to nie z twojego powodu. I proszę cię, nie strasz mnie. Nie chcę nawet słyszeć o twoim zniknięciu. Przez ten czas masz o siebie dbać, dobrze? I... Będziesz o mnie myśleć podczas tych miesięcy?

— Będę, obiecuję.

— W jaki sposób? Życzliwie czy z poczuciem winy jako o człowieku, którego oświadczyny odrzuciłaś?

— Obawiam się, że na oba sposoby. Postaram się jednak, by ten pierwszy przeważył.

— Dziękuję. — Théodore uśmiechnął się szeroko. — Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. Jeśli bym jeszcze mógł... Mam jedną prośbę.

— Tak?

— Zastanowiłabyś się ponownie nad moją propozycją?

— Nie wiem... Twój wyjazd niczego nie zmieni, jeśli chodzi o rozwój naszej relacji.

— Możemy ze sobą korespondować, lub... Nie wiem, ale jestem pewien, iż coś wymyślimy. — De Luynes-Chadon pogładził delikatnie grzbiet dłoni Belle, a ona uśmiechnęła się lekko. — Najważniejsze, żebyś o mnie myślała. Ja będę.

— Ja też.

— To dobrze. Nadal jesteś śpiąca?

— Odrobinkę. Pomógłbyś mi jednak zdjąć tę suknię?

— Oczywiście.

Kilka minut później Isabelle i Théo z powrotem usiedli w fotelu, tym razem przykryci nieco szorstkim, acz grubym i ciepłym kocem. Mademoiselle d'Ombresée w końcu zasnęła i nieświadomie wtuliła się w Théodore'a, przez co ten doszedł do wniosku, że niekoniecznie był dla niej obojętny i że jego oświadczyny nie zostaną odrzucone, gdy rzeczywiście da jej trochę więcej czasu.

***

Maria biegła tak szybko, jak pozwalały jej na to suknia balowa i pantofelki. Starała się nie myśleć o zaistniałej sytuacji, powtarzając raz po raz instrukcje Antoine'a. Miała iść W górę ulicy i dwa razy w lewo. Wydawało się to proste, dopóki nie zaczęła tego realizować. Uliczki Paryża wciąż były dla niej obce, ponadto z powodu późnej pory nie spotkała ani jednego człowieka, który mógłby jej pomóc. W dodatku cały czas czuła dotyk tamtego obrzydliwego pijaka tuż powyżej dekoltu sukni, a nawet zawadzający lekko o piersi. Było to wstrętne i miała ochotę wymiotować, ilekroć sobie o tym przypominała, ale nie mogła się zatrzymywać. Musiała znaleźć kogoś, kto pomógłby Antoine'owi, obojętnie czy znajomy, czy obcy. Nie mogła go zostawić samego, zwłaszcza po tym, iż to ją ratował.

Wolała nawet nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby szła tam sama i napotkała się na ów człowieka. On był ewidentnie pomylony. Któż bowiem o zdrowych zmysłach podawałby się za Napoleona Bonaparte? Kto o zdrowych zmysłach w ogóle podawałby się za kogoś, kim nie jest? Maria miała jedynie nadzieję, iż po drodze do rezydencji de Luynes- Chadonów nie spotka nikogo podobnego.

Na szczęście droga minęła jej spokojnie. Na sali próbowała wypatrzyć kogoś znajomego, lecz ujrzała jedynie Amelię na jej drugim końcu, która zajęta była czytaniem czegoś, prawdopodobnie epistoły. Do pomocy Antoine'owi potrzebowała jednak kogoś silniejszego niż jej siostra, najlepiej dobrze zbudowanego mężczyzny. Po Józku jednak ślad zaginął, podobnie jak po bracie Antoine'a, Théodorze, chociaż co do tego drugiego nie była pewna, gdyż widziała go tylko raz i to przez chwilkę. Musiała jednak — tak czy siak — poprosić o pomoc kogoś innego.

Podeszła do siedzącego przy stole mężczyzny w średnim wieku, który na oko wyglądał na czterdziesto- lub pięćdziesięciolatka.

— Przepraszam, monsieur, potrzebuję pańskiej pomocy. — Nieznajomy obrócił się w kierunku Chmielińskiej, posyłając jej badawcze spojrzenie.

— Tak? — spytał ze zdziwieniem.

— Parę ulic stąd mój znajomy, monsieur de Luynes-Chadon, wpadł na pijanego człowieka, który go zaatakował. Czy mógłby pan pójść tam ze mną i mu pomóc?

— Kto to, kochanie? — wtrąciła się do rozmowy kobieta, prawdopodobnie żona zapytanego mężczyzny.

— Nie wiem. Jakaś dziewczyna przyszła i opowiada bajki. Dziękuję, ale nie jestem naiwny.

— Ranny człowiek oczekuje pańskiej pomocy!

— Gdybym nie miał ani krzty kultury, powiedziałbym pani, co by mogła pani zrobić z taką gadką. Proszę się trzymać z daleka ode mnie.

Podobną odpowiedź Maria otrzymała od kilku kolejnych mężczyzn. Zaczęła już tracić nadzieję na to, że znajdzie kogokolwiek chętnego do pomocy. Zastanawiała się także, dlaczego ludzie jej nie wierzyli. Nie kłamała, nie chciała wyłudzać pieniędzy ani nic podobnego. Chciała po prostu pomóc Antoine'owi na tyle, na ile była w stanie to zrobić. Czuła, że go zawiodła. Nie było to wcale miłe uczucie — miała wrażenie, jakby jakaś gula stanęła jej w przełyku, tyle że składała się ona z poczucia winy. Co powinna robić? Wrócić do Antoine'a czy też szukać dalej, pomimo iż rezultat prawdopodobnie byłby taki sam? Z goryczą doszła do wniosku, że to wszystko nie ma sensu. Jaki człowiek chciałby bezinteresownie udać się do dzielnicy biedoty, ryzykując swoim zdrowiem, by pomóc człowiekowi, który, według panienki o nieznanej reputacji, został napadnięty? Kto chciałby opuścić z tego powodu ciepłą salę balową z mnóstwem przekąsek pod ręką, gdzie najpoważniejszym zagrożeniem jest skręcenie kostki podczas tańca? Chyba tylko ktoś naiwny albo w istocie wielkoduszny.

Powinnam była z nim zostać — pomyślała Chmielińska, roniąc łezkę i wycierając ją o swe białe rękawiczki. — Wprawdzie nie umiem walczyć, lecz wespół ze mną miałby przewagę liczebną, co być może odstraszyło by tamtego odrażającego cudaka. Teraz mogę jeno płakać nad swoim ograniczonym umysłem, gdyż z pewnością nikogo już nie znajdę, a Antoine'owi w tym czasie mogło się coś stać. Nikt nie jest przecież niepokonany. Co, jeśli wykrwawił się na śmierć? Wtedy będzie to moja wina. — Dziewczyna podciągnęła nosem i zaczęła szukać chusteczki w swojej malutkiej torebeczce, gdy nagle wzdrygnęła się, usłyszawszy swoje nazwisko.

Mademoiselle Chielinska! — zawołał ktoś z radością w głosie, która wydawała się Marii tak niestosowna w ów momencie, iż przymknęła nawet oko na to, że ten człowiek kaleczył jej nazwisko. — Mademoiselle, dlaczego pani płacze? Stało się coś? — Chmielińska kojarzyła nowoprzybyłego młodzieńca z poprzedniego balu, na którym była. Posiadał bowiem charakterystyczne, gęste i mocno kręcone włosy koloru orzecha, które wyglądały przezabawnie, gdy próbował je ufryzować w jakikolwiek sposób. — Czy istnieje sposób na to, by osuszyć te blade policzki? Sugerowałbym taniec, jednakże widzę, iż jej to sprawa większej wagi i zwykłe pląsy nie uśmierzą źródła pani smutku. W takim razie może porozmawiamy?

— Dobrze, monsieur...

— De Barclay, mademoiselle. Nazywam się Pierre de Barclay — podpowiedział uprzejmym tonem chłopak.

— Oczywiście, proszę o wybaczenie. Wyleciało mi z pamięci. — Monsieur de Barclay pokiwał głową na znak, że rozumie i poprosił gestem, by kontynuowała. — Zna pan Antoine'a de Luynes-Chadona?

— Jeszcze jak! Gdyby nie on, nie byłoby mnie tutaj. Antoine i ja to najlepsi przyjaciele, kompani, których się nie rozdziela. Tak między nami, czasami jest nieco uciążliwy, ale na co dzień równy z niego chłop. Co się z nim dzieje? Och, proszę tylko nie mówić, iż obdarzyła go pani nieodwzajemnioną miłością! To naprawdę nie jest powód do płaczu, proszę mi wierzyć. Znam wielu młodzieńców stanowiących dobrą partię. Ja niestety się do nich nie wliczam, gdyż posiadam już swoją drugą połówkę, jednak jeśli tylko pani by chciała, mogę wymienić, kto to.

— Nie, to nie przez to... Wie pan, mam przeczucie, że Ant... Monsieur de Luynes-Chadonowi mogło się coś stać i potrzebuję natychmiastowej pomocy. Niestety, wszyscy mi jej odmawiają.

— Ja jej nie odmówię! Proszę tylko powiedzieć, gdzie mam iść — odparł de Barclay, jednak jego twarz zdawała się nie mieć niedawnych rumieńców, a i jego głos nie był tak rozentuzjazmowany jak przed momentem. — Naprawdę jest to coś poważnego? Nie kpi sobie pani ze mnie? Proszę mieć na względzie, że to mój przyjaciel.

— Obawiam się, że tak.

— W takim razie gdzie on jest?

— Pójdę z panem.

— Wykluczone. Jeżeli w istocie stan Antoine'a może być tak opłakany, jak pani mówi, nie jest to widok dla niewiasty.

— Pójdę z panem albo, jeśli pan mi zabroni, za panem, gdzie w pojedynkę może mnie zaatakować pijany odrażający człowiek, podobny do tego, który zaatakował pańskiego przyjaciela. Poza tym, we dwójkę można jednocześnie czuwać przy nim, jeśli rzeczywiście jego stan będzie tak kiepski, i wziąć powóz. Czyż to nie rozsądne?

Pierre niechętnie zgodził się z tym argumentem. Wyruszyli. Gdy dotarli na miejsce, pierwszym, co ujrzeli, było ciało Antoine'a leżące w bezwładzie. Wokół jego głowy znajdowała się zakrzepła już, brunatna krew, a wśród niej migotały w świetle latarni większe i mniejsze kawałki szkła. Twarz młodzieńca była blada, ale ten wciąż oddychał. Najwidoczniej rana w rzeczywistości nie stanowiła aż tak poważnego zagrożenia dla jego zdrowia, jak można było sądzić. Wciąż jednak nie odzyskiwał przytomności i wymagał dokładnego zbadania przez lekarza.

Po jego napastniku zaś ślad się ulotnił.

— Ja będę przy nim czuwać, pan natomiast może zorganizować transport z powrotem do domu de Luynes-Chadonów.

— Jest pani pewna?

— Tak — przytaknęła Maria łamiącym się głosem, po czym została sama z nieprzytomnym Antoine'em. — Och, to wszystko moja wina — westchnęła do siebie, gładząc go po włosach. Musiała być ostrożna, by nie dotknąć ani żadnej z ran, ani krwi, której potwornie się bała. Miała tylko nadzieję, że nie zemdli ją od jej widoku, jak to często bywało. Skupiła się więc na samym de Luynes-Chadonie, który nie miał ani odrobinki krwi na swojej twarzy i ciele. Wszystko znajdowało się z tyłu jego głowy i wokół niego. — Drogi Boże, jakie ty masz zimne ręce! – zawołała cichutko ze zdziwieniem, po czym zdjęła swoją chustę, którą w międzyczasie wzięła ze sobą, z ramion i opatuliła nią rannego. — Po kiego diabła się z nim biłeś? — zapytała z pretensją w głosie. — Gdybyś uciekł, tak jak ja, nic by ci się nie stało.

Chwilę później Antoine poruszył się delikatnie, po czym otworzył oczy.

— Gdzie on jest? Gdzie jest ten drań? — zapytał się Chmielińskiej, lecz ta nie potrafiła udzielić mu odpowiedzi na to pytanie. Sama chciała to wiedzieć... Miała tylko nadzieję, że nie czaił się on w okolicy. – Co pani tu robi? Kazałem pani uciekać, tak?

— Uciekłam, monsieur, po czym powróciłam z pomocą. Był pan nieprzytomny.

— Rzeczywiście... Pamiętam, jak ów człowiek uderzył butelką w moją głowę. Czy źle to wygląda? Nie wiem bowiem, czy ból pulsujący z tyłu mojej głowy jest adekwatny do zadanych ran.

— Nie wiem, monsieur. Bałam się dotykać ran, by nie pogorszyć pańskiej sytuacji. Proszę się nie ruszać! Dookoła jest pełno odłamków szkła. Za niedługo powróci monsieur de Barclay wraz z powozem i wróci pan do domu.

— Pierre tu jest? — zapytał się Antoine, a jego twarz rozjaśniła się z radości.

— Tak, to on zaoferował mi pomoc — przytaknęła Maria, ciesząc się jego szczęściem. Pomyślała, że ci dwoje musieli być rzeczywiście dobrymi przyjaciółmi, skoro jeden tak bardzo radował się z obecności drugiego. Jednocześnie zatęskniła za swoimi przyjaciółkami z Poznania. One również były niemal nierozłączne. Potrafiły rozmawiać godzinami: o swoich planach, o najbliższych, o krojach sukien, biżuterii... Niekiedy też na tapecie pojawiały się plotki na temat mieszkańców Poznania. Wszystko to powodowało mnóstwo wspomnień i uśmiech na twarzy Marii.

— Miło z jego strony. Mademoiselle, czy to pani szalik?

— Owszem, to moja chusta. Miał pan tak zimne ręce... Gdyby nie oddech, myślałabym, że pan już umarł. — Dziewczyna wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Z niepokojem zaczęła się jednak zastanawiać, jak by zareagowała, gdyby naprawdę tak było. Spanikowałaby czy do końca zachowała zimną krew? Miała wrażenie, że pierwsza opcja była bardziej prawdopodobna. Nie cierpiała stresujących sytuacji i nie radziła sobie z nimi.

— Proszę ją zabrać! Cały rąbek nasiąknął już krwią, nie chcę jej zniszczyć — odparł Antoine, ściągając chustę, którą był przykryty, po czym podał ją Marii. Ta zaś odwróciła się gwałtownie, widząc niezastygłą jeszcze krew. Czuła, że robiło jej się niedobrze. Zdołała jednak powstrzymać to uczucie. Nie chciała wymiotować w obecności Antoine'a, który mógł jej potrzebować w każdej chwili. Co prawda, w tym momencie trzymał się nieźle, lecz nikt nie powiedział, że za chwilę będzie tak samo. Poza tym, sama świadomość tego, iż on by to widział, sprawiała, iż Chmielińska czułaby się niekomfortowo.

— Niech pan to czym prędzej zabierze! Robi mi się niedobrze na widok krwi! Och, dziękuję. Od razu lepiej — westchnęła z ulgą. 

Antoine uśmiechnął się niezręcznie.

— Proszę. I zarazem przepraszam, nie miałem pojęcia o pani słabości...

Maria nie odpowiedziała, tylko odwzajemniła uśmiech.

W pewnym momencie ogarniającą ich ciszę zakłócił stukot kopyt i odgłos jadącego powozu. Był to Pierre, który uradował się z odzyskania przytomności przez przyjaciela. Pomógł mu wsiąść do pojazdu i razem z panną Chmielińską udali się w drogę powrotną do rezydencji de Luynes-Chadonów tak szybko, jak tylko potrafiły biec konie. Tam na Antoine'a czekał już doktor, który oczyścił mu rany i orzekł, że za niedługo dojdzie do zdrowia. Pierre zobligował się zaś do powiedzenia matce i ojcu chłopaka, jak do tego doszło. Obiecał też nie mieszać do tej sprawy Marii, za co ta była mu niewiarygodnie wdzięczna.

***

Amelia zdziwiła się, dostawszy przez ręce służącej liścik od Józka. Szukała go przez długi czas, lecz nadaremnie; Halczyński zdawał się rozpłynąć w powietrzu. Miała nadzieję, że epistoła, którą otrzymała, nieco rozjaśni jej myślenie i pozwoli odnaleźć męża.

Wciąż była na niego zła. Czuła się jednak okropnie z tym, co zrobiła — Józef był jej mężem, na dobre i na złe; wszelkie trudności powinni rozwiązywać razem, jak małżeństwo, a nie kłócić się niczym dzieci. Nie powinna też kokietować tamtego mężczyzny. Uczyniła to z czystej przekory i pokładała wiarę w tym, iż były rozmówca jej to wybaczy, a Józek — uwierzy w to, że wciąż jest najważniejszym mężczyzną w jej życiu.

Otrzymany liścik głosił, że miała się udać na drugie piętro i wśród sypialni gościnnych znaleźć tę, która skrywała się za czwartymi drzwiami na lewo. Po co jednak miałaby to robić? Amelia miała mieszane uczucia, co do tego. Gdy przeczytała treść tej wiadomości po raz pierwszy, nieomal parsknęła śmiechem, uznając to za jakiś żart. Za drugim razem zaczęła podejrzewać, że ktoś próbował podszyć się za Józka, jednak i to szybko wykluczyła, gdyż pismo z liściku było identyczne z pismem jej męża. O co mu więc chodziło? Przez głowę przemknęła jej myśl, iż Józek być może chciał się z nią pogodzić w łóżku, ale wydawała się jej ona zbyt absurdalna. Nie byli przecież parą nastolatków, którzy nie potrafili zapanować nad pożądaniem. Tę możliwość więc także wyeliminowała, ganiąc się w duchu za podobne myśli. Stwierdziła, że pewnie chciał porozmawiać na osobności o zaistniałej sytuacji, dlaczego też udała się do wskazanej przez niego sypialni.

***

— Czy to na pewno jest właściwe? — spytała się Lisette, gdy Józek zamknął za nią drzwi do sypialni. — I tak nie mamy zamiaru być małżeństwem, a jeśli ktoś nas zobaczy, przypłacimy to skandalem.

— O to się nie martw — odparł Halczyński i pocałował czoło dziewczyny. — Jeden z gospodarzy obiecał zapewnić nam prywatność po tym, jak zobaczyłem go w dość nieprzystojącej dżentelmenowi sytuacji z moją kuzynką.

— Z twoją kuzynką? Czy nie powinieneś bronić po tym wszystkim jej honoru i nalegać na małżeństwo? — Józek miał nadzieję, że Lisette w końcu przestanie gadać. Za niedługo w sypialni mogła pojawić się Amelia, a oni — według planu — powinni być wtedy przynajmniej rozebrani.

— Nalegałbym, gdybym wiedział, że do czegokolwiek doszło. Tam jednak nie zauważyłem niczego niepokojącego.

— Mówiłeś jednak... 

Józef uciszył ją, przykładając palec do jej ust.

— Nie zaprzątaj tym sobie głowy. Ważne jest to, że nikt nas nie zobaczy.

— Dlaczego więc nie zamknąłeś drzwi na klucz?

— Théodore powiedział, że zamek jest zepsuty czy coś takiego... — zełgał. — Zapewnił jednak, że nikt nie wejdzie.

Nikt oprócz Amelii — pomyślał z satysfakcją. Zaczął się zastanawiać, jak bardzo wstrząśnie ją widok męża z obcą kobietą. Z pewnością nie bardziej niż zaaferowało to jego, gdy zobaczył, jak romansowała z Adrienem. Jakkolwiek złe i niemoralne to było, to ona zaczęła tę grę. On jedynie skrupulatnie przestrzegał jej zasad, które wyraźnie mówiły, że wygrywa ten, kto bardziej zrani drugą połówkę.

— Dobrze więc... Chyba możemy zaczynać — odparła i zaczęła się rozbierać, jednak robiła to tak wolno, iż Józek uczynił to za nią, obsypując jej ciało pocałunkami. Były to jednak pocałunki zimne, pozbawione jaki uczuć poza satysfakcją z wykonania zemsty, i w niczym nie przypominały one tych składanych na ciele Amelii.

Wszystko, co robił z Lisette, było inne od tego, robił z Amelią. Nie dawało mu to przyjemności, a wręcz przeciwnie – z każdym momentem uświadamiał sobie, jak żałośnie postępował; nie mógł jednak cofnąć czasu, a świadomość bliskiego już ukontentowania z powodu reakcji Amelii rekompensowała mu co nieco ów czyn.

Drzwi otworzyły się jednak dopiero wtedy, gdy leżeli już zawinięci w pościel, wciąż jeszcze ciężko oddychając. Halczyński gładził udo Lisette wystające spod pierzyny. Gdy usłyszał kroki zmierzające w ich kierunku, mimowolnie zacisnął dłoń, powodując przy tym krzyk dziewczyny.

— To bolało... — syknęła z bólu. Józef wymruczał słowa przeprosin, lecz ani przez chwilę nie oderwał wzroku od drzwi.

— Józek? — rozległ się głos Amelii, nieco zagłuszony przez ciche pukanie w futrynę. — Jesteś! — zawołała z radością i już miała go objąć, kiedy zauważyła Lisette, która ze wstydu schowała się pod kołdrą. — Kto to jest? — zapytała tonem, który z radosnego zmienił się w zatrważająco chłodny. Podeszła więc do drugiej strony łóżka i jednym ruchem zerwała pościel przykrywającą mademoiselle de Borsoin. — Kim jesteś i dlaczego zdajesz się z moim mężem?! — W przypływie złości chwyciła za poduszkę i zaczęła nią uderzać o Lisette, dopóki Józek jej nie powstrzymał. — Ostatni raz się pytam, kim ona jest?! — wykrzyknęła z furią. Wyglądała jak krewna Erynii albo jak wcielenie jednej z tych bogiń zemsty — ogniste włosy miała w nieładzie, jej policzki były czerwone, jakby dopiero co wróciła z siarczystego mrozu, a także zaciskała mocno wargi i ciężko dyszała, powstrzymując się od płaczu. Wyglądała majestatycznie — pomimo poduszki w ręce i latających wokół piór, które z niej wypadły — do tego stopnia, iż nawet Halczyński poczuł, jak jego pewność siebie zmalała. Dopiero teraz w pełni poczuł ciężar swej zbrodni. Przymknął powieki, wiedząc, w jak beznadziejnej sytuacji się znalazł i że sam do niej doprowadził. Miał nadzieję, że chociaż w ten sposób zdoła cofnąć czas. Gdy je jednak otworzył, wciąż widział Amelię, która najchętniej zamordowałaby go, gdyby miała przy sobie nóż, a obok, na łóżku — Lisette patrzącą na niego wzrokiem pełnym wyrzutów i również domagającą się wyjaśnień.

— Wiesz... Lisette była dla mnie kimś takim, kim dla ciebie był ów mężczyzna, z którym tak namiętnie rozmawiałaś i się doń wdzięczyłaś. Skoro... — Nie dane mu było skończyć, gdyż Amelia rzuciła trzymaną dotąd w swoim ręku poduszkę wprost na jego twarz, po czym wybiegła z sypialni, szlochając.

A więc stało się... Przepraszam wszystkich pokładających dotąd nadzieję w Józku, a szczególnie leemonka :(.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro