Rozdział 6. - Kłótnie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Józef nie mógł uwierzyć własnym oczom. Raz po raz czytał rządki liter, jakby chciał się upewnić, czy ktoś przypadkiem nie postanowił z niego — i z jego rodziny — perfidnie zażartować. Ale nie, pieczęć pod listem była niewątpliwie autentyczna.

Dwa miesiące. Tyle czasu im pozostało.

Słowa ojca brzęczały mu w głowie, niczym monety, których nie miał zbyt często w swoich kieszeniach. To koniec Szarzyn zdawało się być jedynym komentarzem pasującym do sytuacji, której — nawet, gdyby się chciało — nie dałoby się naprawić.

Mieli dwa miesiące na spakowanie się i opuszczenie Szarzyn. Za dwa miesiące ich majątek miał przejść w ręce lichwiarzy. 

— Naprawdę, ojcze? Masz trzydzieści tysięcy talarów długu? — spytał Józek, gdy po raz kolejny dotarł wzrokiem do końca listu. Pan Halczyński nie odezwał się, tylko pokiwał niemrawo głową. Był świadom tego, że to on wpędził swoją rodzinę w bankructwo, i jeśli ktoś jest winny, to tylko on sam. Tyle czasu rozmyślał nad tym, jak mógłby spłacić tę całą sumę... Koniec końców wpadł w błędne koło — pożyczał coraz to liczniejsze kredyty, z których to spłacał poprzednie. Nie miał dużych dochodów w tym roku, zwłaszcza, że od maja panowała susza i zbiory były nieliczne. Nie mógł więc zarobić.

Na dodatek, jakieś pół roku temu nie mógł już pożyczyć pieniędzy u tego lichwiarza, co zawsze. Inni również, słysząc o jego sytuacji finansowej, odmawiali udzielenia kredytu. 

A teraz wszystko, co posiadał, miał zgarnąć jakiś obcy człowiek.

— Matula wie?

— Nie — wychrypiał słabym głosem staruszek. — Tylko ty i Kostek. Nie mów jej o tym, słyszysz?

***

Andrzej Chmieliński siedział w swoim domowym gabinecie i podpisywał jakieś papiery przygotowane przez jego zastępcę. Jednocześnie starał się słuchać, o czym prawiła jego żona, która znajdowała się w tym samym pokoju i ewidentnie chciała coś mu przekazać.

— Pozwól Amelii iść na bal z panem Halczyńskim — powiedziała, siadając naprzeciwko niego.

— Niby dlaczego miałbym jej na to pozwolić? — zapytał, biorąc do ust cygaro, które po chwili zapalił. — Przecież to obcy człowiek.

— Pracuje u nas już prawie dwa miesiące i wygląda na naprawdę porządnego. Poza tym, wiem, jak się czuje Amelia. Ona też by chciała tańczyć, a bez partnera to jest raczej niewykonalne — fuknęła. Mężczyzna zaciągnął się, po czym wypuścił powoli kłęby białego dymu. Anna zakaszlała, gdyż jego część poleciała wprost na nią. — Mógłbyś nie palić przy mnie tego paskudztwa? — spytała z irytacją. Czasami zdawało jej się, że mąż miał ją zupełnie gdzieś i nie zważał na jej obecność. Zupełnie, jakby była przezroczysta.

— Przypomnisz mi, dlaczego się z tobą ożeniłem? — zapytał cynicznym tonem, po czym — wciąż ze znudzonym wyrazem twarzy — strzepnął cygaro tak, by popiół wpadł do stojącej na blacie biurka popielniczki z kości słoniowej, którą dostał od znajomych na pięćdziesiąte urodziny. Podobno cios, z którego była wykonana, pochodził ze słonia zabitego przez nich samych podczas polowania w Afryce.

— Bo twoja matka ci kazała?

— Ach, no tak... Kolejna do kolekcji. Ze wszystkich znanych mi osób płci żeńskiej, jedynie Eugenia jest normalna. Amelia chce iść na bal ze swoim nauczycielem, Maria non stop błaznuje...

— Nie pomyślałeś — przerwała mu — że ona chce twojej uwagi?

— Mojej uwagi — parsknął śmiechem pan Chmieliński. — Ona nie ma skupiać na sobie uwagi. To mężczyźni od tego są. Kobiety są od tego, by być ozdobą męża bądź dumą ojca i móc dołączyć do bogatego rodu poprzez korzystny mariaż.

— Masz dość ograniczone horyzonty.

— Wystarczająco szerokie, by wiedzieć, że jesteś bezczelna. Jak ty się odzywasz do męża? Przysięgałaś mi posłuszeństwo przed Bogiem.

— Pozwolisz Amelii iść z Halczyńskim? — zapytała się niezrażona początkowym niepowodzeniem pani Chmielińska. On tylko westchnął i podrapał się po karku.

— Zastanowię się — odparł. — A teraz idź sobie, dopóki nie zmieniłem zdania.

***

— Ty głupcze! — zawołała Cecylia Halczyńska, która była już cała czerwona na twarzy. — Jak mogłeś mi nie powiedzieć o tych długach?! Sprzedałam wszystkie swoje najstrojniejsze suknie, byłam zmuszona ubierać się jak jakaś chłopka albo żebraczka! Żebraczka, rozumiesz?! Wstyd mi było się pokazywać na tych wszystkich spotkaniach. Odsunęły się ode mnie praktycznie wszystkie znajome! Tylko jedna Matilda mnie nie opuściła. A ty co? Ty oczywiście chlałeś na umór, bo przecież tak najlepiej, prawda?! — zapytała, a jej głos niebezpiecznie się podniósł. Teraz był to prawie pisk. Józef zauważył, że w kącikach jej oczu pojawiły się łzy.

— Kochanie, to nie tak, ja naprawdę...

— Ty naprawdę co? — prychnęła ze złością. Dotychczas państwo Halczyńscy byli bardzo kochającym się małżeństwem, co zdarzało się raczej rzadko w świecie aranżowanych mariaży. Józek ze skonsternowaniem przyglądał się kłótni. Stał z boku, obok drzwi. W razie czego mógł szybko uciec. I już miał to zrobić, gdy powstrzymała go matka. — Józiu, jedziesz do Poznania, prawda? — spytała. Młodzieniec pokiwał głową, gdyż rzeczywiście — wybierał się za niedługo do Chmielińskich. — Podrzucisz mnie do Matildy — oznajmiła i ruszyła na piętro, zostawiając Józka i pana Halczyńskiego razem.

— Twoja matka zupełnie zwariowała na stare lata — skwitował starszy z nich, wodząc wzrokiem za oddalającą się sylwetką żony.

— Ale jednak mogłeś jej powiedzieć o tych długach na ich samym początku — odparł jego syn i ruszył śladem matki na piętro. Gdy był w połowie drogi usłyszał, co mówiła do siebie, oraz jakieś hałasy. Ruszył więc do jej sypialni. Była tam. Aktualnie wyjmowała z szafy trzy wieszaki, na których wisiały suknie.

— Mamo, co ty robisz? — zapytał zdziwiony Józek i zmarszczył brwi.

— Pakuję się — rzuciła oschle Cecylia, pochylając się nad położoną na łóżku skórzaną walizką, która akuratnie była otwarta. — Nie mogę uwierzyć, że po niemal trzydziestu latach małżeństwa zrobił mi coś takiego. A mama mi mówiła, żebym za niego nie wychodziła i żebym powiedziała ojcu, by ten zerwał zaręczyny.

— Jak to pakujesz się? — Kobieta podniosła zagniewany wzrok i skrzyżowała swoje spojrzenie ze spojrzeniem Józka. Odetchnęła głęboko, jakby chciała się uspokoić. Rzeczywiście — bordowy rumieniec, który zakwitł na jej policzkach ze złości, nieco się zmniejszył i zbladł. Wyprostowała się i delikatnie odchrząknęła, gdyż od ciągłego mówienia miała już delikatną chrypkę.

— Jak już mówiłam — wyjeżdżam do Matildy. Przecież sam powiedziałeś, że mnie odwieziesz — stwierdziła, przybierając ponownie grymas niezadowolenia. Nie mogła poradzić sobie z upokorzeniem, jakiego doznała. Została całkowicie pominięta. Zupełnie, jakby Jeremi bał się jej zaufać.

To ty tak powiedziałaś — pomyślał Józef. — Ja tylko milcząco się zgodziłem.

— Ale do wyjazdu nie potrzeba aż dziesięciu sukni! — zawołał podenerwowany. — Ileż ty tam zamierzasz przebywać?

— Do czasu, aż twój ojciec nie zmądrzeje — fuknęła, gdyż nadal bolała ją jej miłość własna. Jako córka bogatego szlachcica nigdy nie została przyzwyczajona do biedy i nie rozumiała, że ktoś mógłby się wstydzić powiedzieć o tym, że miał długi. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że dla jej męża było to równoznaczne z przyznaniem się do porażki. — Mógłby sobie znaleźć jakąś normalną pracę, skoro jest sprawny fizycznie. A przynajmniej dopóki nie spłaciłby tej należności.

— Trzydzieści tysięcy talarów tak prędko się nie zarobi — wtrącił brunet. Twarz pani Halczyńskiej momentalnie zbladła. Schowała ręce za plecy, by syn nie zauważył jej drżących dłoni.

— Ile? — spytała cicho głosem, który był równie drżący, co dłonie. — Czy ten... ten głupiec zupełnie postradał rozum?! — zawołała nagle. Wprawdzie mąż powiedział jej o długach, ale ani słówka nie szepnął, ile one wynosiły. — Powiedz ojcu, żeby wyniósł się na te swoje pola, jeśli nie chce, bym go zaraz rozszarpała na strzępy — wycedziła, a z jej oczu spoglądała li i jedynie złość. Przecież tym bardziej powinien jej powiedzieć, gdy udawał się po lichwę! Trzydzieści tysięcy talarów... Przy ówczesnych zarobkach rodziny Halczyńskich kwota ta wydawała się niemal nie do spłacenia, a przynajmniej tak myślała o niej Cecylia Halczyńska. I miała rację, gdyż Jeremi, gdy się o tym dowiedział, również zareagował w ten sam sposób. Szokiem i niedowierzaniem.

— Mamo, uspokój się — próbował zareagować Józef, lecz bezskutecznie. Matka potraktowała go tak zimnym spojrzeniem, że dla własnego dobra udał się do swojego pokoju. Przygotował materiały na lekcje z Amelią, co zajęło mu trochę czasu, po czym wrócił do buduaru matki. Ona była już gotowa. Wziął od niej walizki i ruszyli oboje w stronę powozu.

W końcu, po zostawieniu matki u przyjaciółki i po pożegnaniu się zarówno z nią, jak i z Frau Klaus, Józek dotarł pod kamienicę Chmielińskich. 

Otworzyła mu Amelia, która uśmiechnęła się na jego widok.

— Dzień dobry, panie Halczyński, proszę wchodzić — powiedziała radośnie, a Józef skinął jej głową i mruknął pod nosem jakieś powitanie. Myślami był daleko od tej kamienicy, jak zresztą zwykle ostatnimi czasy. Teraz akurat jego umysł zajmowały długi ojca. Czuł się w pewnym stopniu winny, gdyż jako jedyny posiadał stałe źródło zarobków. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że z trzydziestoma talarami tygodniowo i tak nie spłaciłby tej kolosalnej kwoty. Musiałby zbierać jakieś trzydzieści lat, albo i nawet więcej. A miał jedynie dwa miesiące.

— Od jakiej lekcji dziś zaczniemy? — spytała nieśmiało dziewczyna, spuszczając wzrok.

— Proszę? — zapytał się Józek, gdyż nie usłyszał pytania. — Przepraszam, zamyśliłem się — dodał i posłał w kierunku rudowłosej nieco wymuszony uśmiech. W rzeczywistości czuł się tak, jakby przed chwilą wypił coś żrącego. Poczucie winy bowiem zżerało go od środka zupełnie jak kwas solny. Czuł, że żołądek zwijał mu się w supeł. Pomyślał wtedy, że to może rzeczywiście kwas, a z żołądka po prostu zeszła śluzówka. Po chwili doszedł jednak do wniosku, że to niemożliwe, gdyż wtedy jego przełyk byłby cały poparzony.

— Nic nie szkodzi — odparła dziewczyna. — Zapytałam się, czego będziemy się uczyli najpierw.

— Może francuski — odrzekł nieco lekceważącym tonem, po czym ruszył w kierunku saloniku, w którym mieli lekcje. Amelia, widząc ten brak zainteresowania jej osobą, nadęła policzki. Ruszyła za Józkiem i po dotarciu do pomieszczenia zajęła miejsce za biurkiem.

Tego dnia lekcje dłużyły się niemiłosiernie zarówno jej, jak i jemu. Amelia miała wręcz wrażenie, że z nudów zaraz zaśnie na blacie biurka. Józef zaś marzył o tym, by jak najszybciej znaleźć się w domu. Nie był więc zanadto ukontentowany, gdy po skończonych zajęciach Chmielińska poprosiła go, by chwilę został. Chłopak popatrzył na nią; była wyraźnie zawstydzona, gdyż jej policzki pokryły się szkarłatem. Spuściła ona spojrzenie, tak, że wpatrywała się wyłącznie w podłogę. Następnie zatrzepotała delikatnie rzęsami, po czym zaczęła mówić: 

— Proszę pana, chciałabym zaprosić pana na bal jako moją osobę towarzyszącą. Przy... przyszedłby pan? — zapytała cichutko, a jej usteczka rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu, który zdawał się aż za nieśmiały, zważając na charakter dziewczyny.

Józek popatrzył się na nią z zastanowieniem. Ostatnio na balu był bardzo dawno, pięć albo sześć lat temu. Chciałby pójść tam znowu, lecz wydawało mu się to nieodpowiednim w sytuacji, w jakiej znajdowała się jego rodzina

— Zastanowię się, dobrze? — zapytał, gdyż zamierzał to jeszcze gruntownie przemyśleć.

— Do... dobrze — zająknęła się Amelia. Uśmiechnęła się szeroko oraz podniosła wzrok na Józefa po to, by po chwili znowu wpatrywać się w podłogę i na dodatek spłonąć rumieńcem. — Dziękuję panu — dodała.

— Józef. Proszę mi mówić na „ty", przynajmniej poza lekcjami — odparł młodzieniec, podając jej rękę. Męczyło go zwracanie się do niej oficjalnymi formami, zwłaszcza, że od jakiegoś czasu dogadywali się coraz lepiej i wszelkie tego typu zwroty wydawały mu się sztuczne w nieco luźniejszej konwersacji.

— Amelia — odpowiedziała nieco speszona tym zachowaniem rudowłosa.

— A więc do widzenia, Amelio.

— Proszę poczekać, odprowadzę pana... To znaczy ciebie — wtrąciła nagle dziewczyna, dziwiąc tym Józka. Nigdy zazwyczaj nie kwapiła się do odprowadzania gości — ani jego, ani też nikogo innego; przynajmniej tak zachowywała się podczas lekcji. Ostatnimi czasy zaś, a dokładniej - od niecałego tygodnia — nie dość, że Amelia towarzyszyła Halczyńskiego, aż ten nie wyszedł z kamienicy, to jeszcze zabawiała go rozmową.

Gdy już go odprowadziła, rozsiadła się na kozetce i westchnęła głośno. Nie wiedziała, co się z nią działo; od pewnego czasu nie mogła się skupić, przebywając w towarzystwie swego guwernera oraz paplała wtedy jak najęta.

Nie do końca świadoma tego, co robi, zwierzyła się z tych trosk Marii Annie, która  — wysłuchawszy siostry z uwagą — uśmiechnęła się i pokiwała z zamyśleniem głową, jakby do siebie. Wydawała się Amelii wtedy bardzo dojrzała, a na pewno dojrzalsza od niej samej, gdy była w tym wieku. Skwitowała to stwierdzeniem, że Maria zawsze wydawała się dojrzalsza niż reszta jej rówieśniczek i prawdopodobnie to dzięki temu — pomimo różnicy wieku — bez problemu się dogadywały, a także były powierniczkami co poniektórych sekretów.

— Zdaje mi się, Amelio, że cierpisz na pewną chorobę — odparła blondynka; wyraz twarzy starszej z sióstr mocno się zmienił. Teraz dało się zobaczyć na niej niedowierzanie pomieszanie z drwiną. Istotnie tak było — Amelia nie zauważyła ów dziwnego, przelotnego wyrazu radości na licu Marii, więc wzięła jej słowa dosłownie.

— Nie dworuj sobie ze mnie. Od zawsze byłam okazem zdrowia — wtrąciła, nie pozwalając rozwinąć wątku.

— Och, Amelio, jesteś głupiutka — zganiła ją jej rozmówczyni, która — mimo tak wczesnego wieku — zdawała się mieć bardziej rozbudowane życie uczuciowe od swej siostry. Co rusz trzepotała rzęsami do mijanych na spacerach chłopców oraz kilka tygodni stwierdzała, że tym razem zakochała się na amen. — Nie mów mi, że tego nie zauważyłaś. Bo ja na przykład widzę to niemal codziennie, gdy najpierw — po tym, jak pan Halczyński zapuka do drzwi — pędzisz po schodach na złamanie karku, by nie wyprzedziła cię jakaś służka, a po lekcjach odprowadzasz swego nauczyciela, starając się z nim jak najwięcej rozmawiać. Siostrzyczko, przecież to jasne jak słońce — ty się w nim zakochałaś.

Na te słowa policzki Amelii okryły się purpurą.

— Przecież to niemożliwe! — wykrzyknęła, wstając na równe nogi. — To niemożliwe, bym się zakochała. I to w kim? W moim nauczycielu! — Dziewczyna wyraźnie słyszała swoje serce. Biło jak oszalałe i najwyraźniej nie zamierzało przestać. Czuła wręcz, że wewnątrz jej ciała wszystko się gotowało. Z pewnością nie była przygotowana na takie stwierdzenie, a na pewno nie z ust siostry. — Przecież ja mam narzeczonego, może i go nie kocham, ale to jest mój narzeczony i to jego mam poślubić, a nie — człowieka z wątpliwym pochodzeniem szlacheckim, który nie ma nawet pieniędzy na studia. Nie, Mario, powiedz, że zaraz przestanę darzyć go tym uczuciem, że mi to przejdzie. Powiedz... — dodała cicho, powstrzymując drżenie rąk i tym samym kończąc swój słowotok, tak bardzo do niej niepodobny. Przez chwilę pod jej powieką zaległa drażniąca łza, która na szczęście znikła tak szybko, jak się pojawiła.

— Amelio, nie jestem w stanie dyktować, co ma ci mówić twoje serce — powiedziała łagodnie Maria, kładąc dłoń na ramieniu siostry. Ona zaś po raz wtóry stwierdziła, że Maria jest momentami rozsądniejsza od niej samej.

Warga Amelii zadrżała, tłumiąc cichy szloch. Nienawidziła siebie za to uczucie, które w niej rozkwitło, a do którego z trudem, ale musiała się przyznać. Być może zakochała się w Halczyńskim, ale równocześnie wiedziała, że związek z nim skazany byłby na porażkę. Przecież on jej nawet nie kochał! Nawet gdyby, to i tak nie dostaliby błogosławieństwa, przynajmniej od rodziców dziewczyny. Skazana byłaby więc — ona, córka jednego z najbogatszych poznaniaków —  na życie w ubóstwie, godne żebraczki.

Z drugiej strony —  mogłaby wyjść za von Hegliena, tak, jak to było ustalone. W tym zaś wypadku, czułaby się zapewne jak pospolita zdrajczyni. Wiązanie się z wrogiem narodu było bowiem niemal równoznaczne ze zdradą swego narodu, ze zdradą Polski.

Nie mogła podjąć ani jednej, ani drugiej decyzji. Pozostało jej trzecie wyjście - ucieczka.




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro