Rozdział 14. - Wyznania małe i duże

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Amelia wróciła do domu w połowie stycznia. Nie sposób było opisać zdziwienie pana Andrzeja, gdy rankiem siedemnastego stycznia jego córka nagle przyjechała, nie uprzedzając nikogo o swym powrocie i w dodatku — w obcym powozie. Z kwaśną miną wyszedł na zewnątrz i odebrał od lokaja siedzącego na koźle pozdrowienia od państwa Wrońskich. Uprzejmie podziękował, lecz w głębi duszy pomstował na tę całą Weronikę, że nie przetrzymała Amelii dłużej na Pomorzu.

Bo, jak wiadomo, gdzie była córka na wydaniu — w dodatku znośnej urody — tam były też i kłopoty. 

Z tego też powodu surowo zabraniał córkom podawania komukolwiek swojego adresu — jeszcze tego by brakowało, by do domu przychodziły listy od tajemniczych amantów!

— Dlaczego wróciłaś wcześniej? I dlaczego obcym powozem? 

Amelia poczuła się tak, jakby coś zasznurowało jej usta. Bała się reakcji ojca na wieść, że jego powóz stał opuszczony gdzieś na pustkowiu, wraz z jej cennymi sukniami, a wróciła tylko dlatego, że od czasu noworocznego balu tak przyległo do niej przezwisko, jakim obdarzyły ją jej rówieśnice — „panna kapryśna" — iż nie używali go tylko Weronika i Hubert. Tamtejsze dziewczyny zazdrościły jej albo urody, albo bogactwa, albo jednego i drugiego, w zależności od tego, z jakiej rodziny pochodziły i jak hojnie obdarzyła je Matka Natura. Kiedy zaś Amelia odburknęła im, że bogatym ludziom nie jest wcale tak kolorowo, jak się im niekiedy wydaje, one wyśmiały ją i uznały za żałosną. Bez dwóch zdań czuła się tam nieszczęśliwa, zwłaszcza że Weronika już nie była taką dobrą kompanką, jak kiedyś. Spoważniała, zaczęła zajmować się obowiązkami pani domu... Nie miała za dużo czasu dla Amelii, mimo iż się naprawdę starała i rudowłosa to doceniała. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że jej długa obecność w domu przyjaciółki jest dla państwa Wrońskich jak kula u nogi.

Postanowiła więc wrócić. 

Wiedziała jednak, że ojciec by tego nie zrozumiał. Dla niego Amelia była od pewnego czasu niemałą sumką, jaką wyłożył na jej posag. Dziewczyna rozumiała jednak to, że należały mu się jakieś wyjaśnienia — bez względu na to, jak się zachowywał względem niej. Nadal był przecież jej ojcem, któremu powinna być posłuszna i mieć dlań szacunek, jak mówiło czwarte przykazanie.

— Za chwilę wszystko opowiem. Gdzie matka i Maria?

— Na śniadaniu — mruknął pan Chmieliński. Nagle, zorientował się on, że Amelia nie miała przy sobie tych wszystkich bagaży, które wzięła ze sobą na Pomorze. — Trzeba zatrzymać tego człowieka! — warknął, patrząc na odjeżdżający powoli powóz. — Ten patałach zapomniał o twoich sukniach! — zawołał z oburzeniem.

— Nie, ojcze... — zaprotestowała cicho jego córka i pokornie spuściła głowę. — To długa historia.

Historia owa w istocie była długa, jednakże Amelii udało się ją opowiedzieć. Pominęła jedynie fragment o tym, jak zabiła człowieka. Wiedziała, że matka zapewne byłaby zemdlała; nie miała natomiast pojęcia, jak zareagowałby ojciec. Przypuszczała jednak, że pan Chmieliński milczałby jak zaklęty, tak jak milczał wtedy, gdy ona mówiła o trudach w dotarciu na Pomorze.

— Nigdy, przenigdy nie posądziłbym Klemensa o taką głupotę — odparł w końcu pan Andrzej z kamienną twarzą, ukrywającą boleść czającą się w jego sercu. Miał bowiem zaufanie do tego człowieka — do człowieka, który miast wybrać bezpieczniejszy, lecz dłuższy trakt, wybrał drogę przez jakieś pustkowia. Dopiero teraz doszło do niego to, że Amelia mogła nawet zginąć, ba, mogliby ją nawet pohańbić. Mógł ją stracić...

Pamiętał przecież, jak bardzo cieszył się z jej narodzin, mimo iż wszyscy mówili, że nie będzie z niej żadnego pożytku, bo to dziewczynka. Pamiętał, jak trzymał ją — opatuloną w becik — całą czerwoną i pomarszczoną, obwieszczającą całemu światu swe przybycie na świat głośnym płaczem. Lekarze, nawet ci sprowadzani z Berlina, nie dawali jej szans, mówili, że nie dożyje pięciu lat, taka była drobna i chorowita. Przeżyła. Dała tym wszystkim doktorkom pstryczka w nos — nie tylko wkroczyła w wiek dorosły, lecz także cieszyła się znakomitym zdrowiem. Od zawsze była silna. Jego mała córeczka...

I on mógł ją stracić? W tak perfidny sposób — z dala od domu?

Andrzej Chmieliński zdał sobie również sprawę z jednej ważnej rzeczy — przez lata bardzo zaniedbał swój kontakt z Amelią. Dawał wprawdzie pieniądze na jej zachcianki, ale nigdy nie wysłuchiwał; zaaranżował jej małżeństwo z człowiekiem będącym chyba najlepszą partią dla nieco trzpiotowatej, przyzwyczajonej do luksusów dziewczyny, lecz nie służył jej ojcowskim ramieniem. Musiał to przyznać przed samym sobą: w kwestii wychowania — nie tylko Amelii, lecz wszystkich swych córek – poległ na całej linii. I była to porażka gorsza niż — odpukać — splajtowanie jego fabryki i zostanie bez grosza.

— Kocham cię, córeczko — odrzekł, wstając od stołu, i przytulił Amelię.

— Ja ciebie też, papo — powiedziała rudowłosa z cieniem uśmiechu, choć był to uśmiech raczej udawany. Nie wiedziała, co miała myśleć o tej nagłej zmianie charakteru ojca.

— Was też kocham, moje kochane — zwrócił się do pozostałych córek, które również wziął w objęcia. Eugenia śmiała się, zapewniając ojczulka gorąco, że zawsze go kochała; Maria natomiast stała prosto — jedna z służących Chmielińskich mówiła na takie zachowanie, że „zdawała się połknąć widły" — i nie wiedziała, co tak naprawdę myśleć o zachowaniu ojca. Z jednej strony pochlebiało jej to, że w końcu ją zauważył, i to z własnej woli, z drugiej jednak — nie była do tego przyzwyczajona. Zastanawiała się, czy to możliwe, by papa się zmienił tak z dnia na dzień i, co ważniejsze, jaki miał w tym interes. Zdawała sobie bowiem sprawę z tego, że pan Chmieliński zawsze postępował tak, by wynikały z tego jakieś korzyści dla niego bądź jego fabryki.

***

Pięć dni później odbyła się pierwsza lekcja Józefa i Amelii po tej dłuższej przerwie, spowodowanej nieobecnością dziewczyny. Niewątpliwym plusem tego, że Józek mieszkał na Czartorii, było to, iż nie miał tak daleko do Chmielińskich i mógł tam iść na piechotę.

Przez całą lekcję arytmetyki Józef skupiał uwagę bardziej na swej uczennicy niźli na samych rachunkach. Po raz pierwszy trochę krępowało go to, że byli — nie licząc Marii Anny trwającej wiernie na posterunku, aczkolwiek zupełnie niezainteresowanej jego postępowaniem — sami. Ilekroć spojrzała na niego, czuł, że jego serce zaczęło bić szybciej. Ilekroć słodko się uśmiechnęła — on sam zaczął się uśmiechać.

Ona nie jest tobą zainteresowana — powtarzał sobie jak mantrę, jednak najwidoczniej metody perswazji na Halczyńskiego nie działały. Zaczął bowiem coraz usilniej wyszukiwać sygnałów świadczących o tym, że i Amelia — w najlepszym wypadku była w nim  zakochana, a w najgorszym — często o nim myślała, niekoniecznie jako o nauczycielu.

Znalazł tych oznak parę — raz przyłapał ją na wpatrywaniu się w jego samego, parę razy jej twarz pokryła się rumieńcem, gdy przypadkowo musnął grzbiet jej dłoni... W końcu Józek połączył to z pospiesznym bieganiem dziewczyny do drzwi, byle tylko mu otworzyć oraz ciągłym zagadywaniem go przy odprowadzaniu z powrotem do nich.

Może ona też się w tobie durzy?  — Głos Tomka nieustannie brzmiał, tonem dużo sroższym niż oryginał, w głowie Józefa. A co, jeśli było to prawdą? Miał przecież podstawy do tego, by to sądzić.

— Muszę do toalety — powiedziała wierna strażniczka Maria, by po chwili zniknąć za drzwiami pokoju. Józek miał nadzieję, że nieprędko wróci, gdyż zamierzał on, korzystając z okazji przebywania tête-à-tête z Amelią, wyjawić jej swe uczucia. Najwyżej się sparzy, gdyby okazało się, że jego zainteresowanie nie zostało odwzajemnione.

Zaczął wyłamywać palce, zastanawiając się, jak zacząć tę rozmowę. Szczerze mówiąc, miał pustkę w głowie. Nie, żeby nie miał doświadczenia w relacjach damsko – męskich — wręcz przeciwnie; po prostu to zawsze dziewczęta uganiały się za nim. On zaś przyjmował postawę skrajnie obojętną na wszelkiego rodzaju zaloty, co tylko wzbudzało flirt ze strony płci pięknej. Józef zaś zbywał to, jakby od niechcenia, i tak w kółko. Coś w tej metodzie na człowieka niedostępnego niewątpliwie było.

— Panienko Amelio... Muszę coś panience wyznać — odparł i posłał w jej kierunku ciepły, acz nieco nieśmiały uśmiech. Nie wiedział, że przy słowie wyznać serce Amelii zaczęło szybciej bić, a cała jej uwaga skupiła się właśnie na nim. 

Przez chwilę się zawahał, rozważając, czy aby na pewno czynił dobrze. Wszak odpowiedź dziewczyny — nieważne czy twierdząca, czy przecząca — miała zaważyć na ich późniejszych relacjach. Nie chciał lekkomyślnie zburzyć tego, co zbudowali od sierpnia, przez jedno pytanie. To było jednak niemożliwe. Nie mógł bowiem zacząć patrzeć na Amelię tak, jak dawniej. Musiał się upewnić, inaczej to niezadane pytanie stałoby się jego osobistym piekłem.

Raz kozie śmierć — pomyślał, próbując opanować drżenie rąk. — Najwyżej poskarży się ojcu, a ten mnie wyrzuci. Może uda mi się znaleźć inną pracę.

 — Od czasu twojego wyjazdu, panienko, ciągle o tobie myślałem, tęskniłem za tobą. Zdałem sobie sprawę z tego, że czuję w stosunku do panienki coś głębszego niż tylko serdeczność i przyjaźń. Czy jest szansa...

Tak, tak, tak! — krzyczała w myślach Amelia, jednak chciała stwarzać pozory opanowanej damy. Uniosła więc głowę i zaczęła taksować Józka zblazowanym spojrzeniem, jednocześnie okręcając na palcu sznur pereł.

— Amelio, zakochałem się w tobie i chcę wiedzieć, czy ty to odwzajemniasz — powiedział Halczyński szybko, jakby chciał zmieścić wszystko na jednym wydechu. Chciał to mieć za sobą — zwłaszcza że Maria mogła wrócić w każdej chwili. Był jednak szczęśliwy. Szczęśliwy, bo nie dało się nazwać inaczej tego stanu, nie rozkładając go na czynniki pierwsze. Widział bowiem, jak twarz Amelii rozpromieniła się i że powiedzenie tak to tylko kwestia czasu.

— Tak, oczywiście, że tak — odpowiedziała słabym głosem, wciąż pijana z radości. Łzy szczęścia same cisnęły się jej do oczu, a dłonie drżały, tak, że Amelia obawiała się, iż nie będzie w stanie pisać. 

Wkrótce jednak nadeszła Maria. Wystarczył zaledwie rzut oka na Amelię i już wiedziała, co się stało podczas jej nieobecności. Postanowiła jednak taktownie udawać, że nic takiego nie zauważyła. Uśmiechnęła się i wróciła do swojego kącika, gdzie zajęła się lekturą.

***

Amelia uczyła się właśnie gry na pianinie. Tym razem na tapet wzięła utwór Beethovena — Für Elise. Kochała jego brzmienie i od zawsze marzyła o perfekcyjnym zagraniu go, ale tym razem zupełnie nie mogła się skupić — myliła rytm, klawisze... Wszystko przez to, że całą uwagę poświęciła wspominaniu tych kilku słów wypowiedzianych przez Józka.

Amelio, zakochałem się w tobie... — Ton głosu Józefa wtedy, tak miękki i nieco niepewny, jak nigdy, stres widoczny w nerwowych gestach oraz mimice twarzy... Całokształt tej sceny sprawiał, że ego Amelii zostało mile połechtane.

Wprawdzie nie była to pierwsza osoba, która wyznała jej miłość, jednak fakt, że zapewne czynił to nie ze względu na jej pieniądze, a osobowość, dawał jej satysfakcję.

Od tego momentu mogła mówić z całym przekonaniem, że była zakochana ze wzajemnością. Ach, jak to pięknie brzmiało...

Niestety, należało również pamiętać, że nigdy nie będzie się bohaterem sielanki. Codzienność życia przypominała w tym wypadku chwast ze zdumiewająco długimi i rozgałęzionymi korzeniami – nigdy nie wiadomo, czy wyrwaliśmy go do końca i czy w przyszłości nie odrośnie. A kwiatem tej rośliny zazwyczaj było cierpienie i poczucie niesprawiedliwości, które nierzadko obleczone były kolorowymi płatkami.

Rozległo się pukanie.

— Proszę — zawołała wesołym tonem rudowłosa.

Do pokoju wkroczyła służąca z mosiężną tacą.

— Pani kazała przekazać panience ten list. Podobno same dobre wieści — dodała z cieniem uśmiechu, dygnęła lekko i odeszła, zostawiwszy uprzednio epistołę oraz jakąś szkatułę na sekretarzyku Amelii.

Dziewczyna, pełna obaw, co ów list może nieść ze sobą, otworzyła go. Lak na kopercie był już złamany, lecz nie zdziwiło jej to. Wszak powszechnym zwyczajem było czytanie przez matkę korespondencji swej niezamężnej córki.


Hofburg, Wiedeń,
30 grudnia AD 1853

Czcigodna ma przyszła żono!

Tuszę, iż masz się dobrze i wyczekujesz naszego spotkania z taką samą niecierpliwością, co ja. Z radością donoszę, najdroższa ma duszko, że sprawy na dworze cesarskim mają się ku końcowi i — jeśli wszystko pójdzie dobrze — uda mi się przyjechać do Poznania jeszcze w tym roku.

Tymczasem muszę Ci opowiedzieć nieco o życiu w Austrii i gościnie, jakiej w tym kraju doświadczyłem i nadal doświadczam. Otóż, jak zapewne zauważyłaś już na początku listu, ulokowano mnie, jako królewskiego dyplomatę, w pałacu Hofburg, w skrzydle dla gości. Niektórzy nazywają ten budynek również „Pałacem Amelii". Uważam, najdroższa, że to nie przypadek zdecydował, iż mieszkam właśnie tam, a Fatum, do której to modlili się Rzymianie.

Wracając, miałem przyjemność poznania cesarza Franciszka Józefa. Przed pierwszym spotkaniem przeszukano mnie dokładnie — jak może wiesz, w lutym niejaki János Libenyi próbował przeprowadzić zamach na jego życie. Chwała Bogu, cesarzowi nic się nie stało. Szczerze go podziwiam — objął tron w czasie, gdy cała Europa żarzyła się płomieniami takich, czy innych powstań. Zresztą, u was w tym Poznaniu też coś takiego było, prawda? Głupcom zachciało się zadzierać z Fryderykiem Wilhelmem...

Zupełnie zszedłem na kwestię polityki, czego chciałem uniknąć. Wybacz mi, kochana Amelio. Chciałem tylko napisać o tym, jakim serdecznym człowiekiem okazał się cesarz Austriaków. Niektórzy mówią, że zbyt surowo rozprawił się z powstaniem na Węgrzech, ale — prawdę mówiąc — właśnie tak zazwyczaj kończą ci, którzy sprzeciwiają się władzy.

Ale — zapomniałbym o meritum. Wraz z tym listem przesyłam Ci prezent. Mam nadzieję, że trafi on w Twój gust.

Pozwól, najdroższa, złożyć u stóp Twoich wyznanie mojej głębokiej czci.

Oddany Ci i wyczekujący rychłego spotkania

Johann von Heglien

Amelia ów list przeczytała powoli, jednak zrozumiała jego ogólny sens. Wszystko przez lekcje języka francuskiego — tylko w nim von Heglien do niej pisał, wiedząc, iż nie zna niemieckiego — których udzielał jej Józek. Po raz pierwszy pomyślała, iż wolałaby nie znać tego języka, którego nauka wprawdzie sprawiała jej przyjemność, ale który skalany został przez treść tej szkaradnej epistoły. 

W przypływie złości zmięła list, który, nawiasem mówiąc, uważała za dość miernie napisany, i wrzuciła go w płomienie buchające wewnątrz kominka. Od razu zrobiło jej się lżej na duszy.

Von Heglien w swym korespondencyjnym dziele wspomniał o Franciszku Józefie. Ostatnimi czasy było o nim tak głośno — zaręczył się z niejaką Elżbietą, córką ów ekscentrycznego księcia Maksymiliana jadającego śniadania z owocami swych romansów. Owa panna słynęła ze swej podobno nieziemskiej urody, ale — mimo wszystko — to nie ona miała zostać przyszłą cesarzową Austrii, tylko jej starsza siostra. Dla Amelii była to piękna historia, a zarazem pewna motywacja do kontynuowania relacji z Józkiem, tyle że na innej stopie. Skoro cesarzowi udało się zaręczyć z ukochaną, to im miało się nie udać?

Miała tylko nadzieję, że Halczyński potraktuje jej uczucie poważnie... Słyszała przecież o młodzieńcach, którzy miast założyć rodzinę, próbowali stawać w szranki o tytuł największego uwodziciela z samym Casanovą. Amelia wiedziała jednak, że Józek taki nie był.

Westchnąwszy, otworzyła szkatułę.

Wykonana ona była z drewna orzecha włoskiego i — misternie rzeźbiona oraz ozdobiona emaliowanymi elementami — już sama w sobie mogła być obiecanym w liście prezentem. Chmielińska otworzyła ją jednak, przeczuwając, że w środku coś było. Istotnie — po otworzeniu wieka dojrzała złote kolczyki wysadzane turkusami. Nie zrobiły one na niej dużego wrażenia — w ciągu swojego życia widziała o wiele ładniejsze rzeczy. 

Zawołała więc Marię Annę.

— Weź je — oznajmiła, dając siostrze kolczyki. Szkatułę postanowiła zachować dla siebie. — Do mnie nie pasują, a ty masz niebieskie oczy. No śmiało, bierz — ponagliła ją, widząc, jak się wzbraniała.

— Nie wiem, czy powinnam...

— Nonsens — prychnęła Amelia. — To moja biżuteria, mogę nią rozporządzać, jak chcę.

— Tata się nie będzie gniewał o to, że noszę zbyt dorosłą biżuterię? Wiesz, jaki on jest...

— Pogniewa się chwilę, a potem zapomni — dokończyła zdanie za Marię, mimo iż sama nie zawsze zgadzała się z tym, co właśnie powiedziała. — Zresztą, możesz je schować i ubierać dopiero wtedy, gdy będziesz starsza.

— Masz rację, dziękuję — odparła młodsza Chmielińska i przytuliła się do Amelii.

Już miała odchodzić, kiedy siostra ją zatrzymała.

— Ja też dziękuję. Za wszystko — wyszeptała.

— Siostrzyczko, czy twój dziękczynny nastrój nie ma przypadkiem związku z panem Halczyńskim? — Amelia oblała się rumieńcem. Wiedziała, że teraz nie uniknie odpowiedzi. Z podekscytowaniem więc opowiedziała Marii o tym, co wydarzyło się w czasie lekcji.

— Mówię ci, Mario, to było najmniej romantyczne wyznanie miłości, jakie słyszałam — parsknęła śmiechem starsza z sióstr. — Ale i tak było cudowne. Przecież nie każdy musi się rodzić z talentem Mickiewicza czy Słowackiego! — zawołała, wstając. Podeszła do sekretarzyka i wyjęła z niego zgiętą w pół kartkę. — Popatrz się tylko. Zapisał mi swój adres, gdybym chciała wysłać mu list; czy to nie romantyczne? — westchnęła z rozmarzeniem, wpatrując się w okno.

— Nie — podsumowała krótko Maria, czym przywołała chmurne spojrzenie Amelii. — Dużo bardziej romantyczne byłoby, gdyby podarował ci kwiaty lub biżuterię, jak von Heglien. A najlepiej — gdyby wykazał swoją miłość, a zarazem odwagę, i poszedł prosić ojca o twoją rękę.

— Przecież ojciec by się nigdy nie zgodził! — sapnęła z oburzeniem. — Zresztą, nie znasz się. Może i byłaś setki razy zadurzona w kimś, ale nigdy — prawdziwie zakochana. Bierz te kolczyki i czym prędzej sobie stąd idź — dodała. Nie mogła pozwolić na to, by ktoś obrażał jej ukochanego.

Maria się myli — pomyślała, całkowicie pewna tej tezy. — On jest odważny, tyle że pójście do papy i proszenie go o moją rękę jest nie odwagą, a głupotą. Bezsensowną brawurą! Przecież to jak pójście wprost do paszczy lwa — nie dość, że dostanie czarną polewkę, nie dość, że prawdopodobnie zostanie zwolniony, bo ojciec nie darzy go zbytnią sympatią i za byle uchybienie gotów jest go wyrzucić na bruk, to jeszcze rodzice pilnowaliby mnie stokroć bardziej, bym się przypadkiem nie wymknęła! Naprawdę, nie wiem, co ta dziewucha ma w głowie...

Pełna wzburzenia, ponownie usiadła przy pianinie, usiłując zagrać Für Elise. I za każdym razem, gdy wspominała uśmiech Józefa, szło jej coraz lepiej.

***

Józef wrócił do mieszkania Maćka szczęśliwy jak mało kiedy. Teraz, gdy już powiedział Amelii o swoim uczuciu do niej i dowiedział się, że było ono odwzajemnione, miał wrażenie, iż z serca spadł mu jakiś ogromny kamień. Czuł się tak lekko, że gdyby ktoś przyczepił mu skrzydła, to od razu by odleciał.

Zastanawiał się jednak, jak na tę wiadomość zareaguje Maciek, który dowiedział się o uczuciu Halczyńskiego jako jedna z nielicznych osób. 

Nic dziwnego więc, że gdy przyszło do zdania relacji przyjacielowi, poczuł się zestresowany.

— Było dobrze — rzucił lakonicznie na podsumowanie opowieści i uśmiechnął się w sposób, który nawet w połowie nie odzwierciedlał jego szczęścia.

— Dobrze? — zapytał się ze zdziwieniem Dobroliński. — Tylko dobrze? Człowieku, ja na twoim miejscu dosłownie unosiłbym się nad ziemią ze szczęścia, a ty mówisz to prostu dobrze?! Już wiem — pójdziemy do szynku opić twój sukces! — zawołał z podekscytowaniem.

— Ale ja nie piję... A poza tym, kto się zajmie dziećmi? — zapytał się Józek starający się znaleźć jakąkolwiek wymówkę. Z własnego doświadczenia wiedział, że Maciek i alkohol to było niekoniecznie dobre połączenie. Dawniej, gdy jeszcze obaj chodzili do gimnazjum, Dobroliński „dla żartu" wykradł butelkę jakiegoś — słabszego na szczęście — trunku z barku ojca i postanowił, że mogą podzielić się nią na pół. I o ile dla Józka nie skończyło się to niczym innym, jak potężnym kacem następnego dnia, tak Maciek nie dość, że wdał się w bójkę z jakimś obcym człowiekiem, bo się na niego krzywo popatrzył, to jeszcze zbił ulubiony wazon matki. Z dwojga złego, krew lejącą się z nosa można było chociaż zatamować, zaś gniewu pani Dobrolińskiej już nie.

— Ewa. I moja teściowa. Jak już została, to niech się na coś przyda — prychnął, bo i jemu humorki matki Ewy wychodziły już bokiem.

— Pamiętasz, jak skończyło się nasze ostatnie wspólne picie? — zapytał się Józef dla upewnienia się, czy jego przyjaciel aby na pewno przewidział ewentualne konsekwencje wypadu do szynku.

— Nadal pamiętam te pasy od ojca za zbity wazon — skrzywił się Maciek. — Ale pamiętam również jego dumną minę i stwierdzenie, że „jego syn jest wreszcie mężczyzną". No Ziutek... Ze mną się nie napijesz? Ze mną? — spytał się z niedowierzaniem.

***

Nikt nie wiedział, jak to się stało, że Józek w końcu się zgodził, ale faktem było, iż obaj panowie udali się do miejscowej propinacji.

Odór alkoholu uderzył Józefa już po przekroczeniu progu. Wystrój również nie zakłamywał rzeczywistości i wyraźnie pokazywał, że jest to zwykła spelunka, a nie elegancka restauracja.

— Chodźże — ponaglił go Maciek i delikatnie szarpnął za rękaw Ziutkowej koszuli. On jednak uparcie wpatrywał się zacieniony kąt, gdzie siedziała jakaś para. Mężczyzna kogoś mu przypominał, lecz nie wiedział, kogo... 

Po chwili, gdy uznał, że patrzył się na tamtego człowieka już za długo, ruszył za Maćkiem, który zajął stolik na drugim końcu lokalu.

— Dwie szklanki czystej — rzucił do kelnerki Dobroliński.

***

— Stary... Ty chyba... Chcesz mnie zabić — wykrztusił Józek, kaszlący już po wypiciu pierwszego łyku wódki. Maciek popatrzył na niedoświadczonego przyjaciela z pobłażliwością. On sam wypił ponad ćwierć zawartości szklanki jednym haustem.

— Zabić nie, ale upić — już prędzej — odparł Maciek, uśmiechając się przy tym głupkowato. — Józek, więcej uśmiechu! Powinieneś być wesoły, a ty tymczasem masz minę jak na stypie.

— Bo ktoś zamówił na sam początek czystą wódkę, mimo iż jestem niepijący — podsumował z niezadowoleniem Halczyński i upił kolejny łyk, solidniejszy od poprzedniego.

— Na dobre ci wyjdzie. Zresztą, obserwując twoje miny stwierdzam, że właśnie dla takich momentów warto żyć. Ciekawe, co Amelia...

— Miarkuj się — warknął Józek. — Chcesz, żeby ktoś nas usłyszał?

— Zachowujesz się trochę jak Ewa. Ona też ciągle mnie ucisza.

— Zapewne nie bez powodu. – Józef drwiąco podniósł brwi.

— Pij do dna i nie marudź — burknął Maciek — Co to za świat, gdzie nie można się spokojnie napić z przyjacielem... — westchnął, niby do siebie, lecz zerkał ukradkiem na reakcję Józefa. — Wszędzie tylko jakieś domysły, domówienia... A gdzie wolność słowa?

— Zniknęła razem z cenzurą. Długo tu jeszcze będziemy? — Józef starał się zmienić temat.

— Dopiero weszliśmy. Pij, pij, dobrze ci zrobi na zdrowie. Proszę jeszcze dwa kufle grzańca! — zawołał do kelnerki. 

Józek pierwsze oznaki bycia wstawionym zaczął objawiać już w połowie grzańca. Maciek zaś trzymał się wybornie — zamierzał wprzódy upić swego przyjaciela – abstynenta, a dopiero później siebie.

— Wiesz, Maciek... – zaczął Halczyński, po czym czknął. — Jeśli porównać Amelię do twojej żony, to to jest niebo a ziemia... Ty wiesz, jakie Amelia ma usteczka? Jak maliny! Wiesz, jakbym je chciał całować? — wybełkotał.

— Może lepiej nie kończ.

— A oczy to ma jak dwa bursztyny... I takie ładne rzęsy.

— Judyta miała jak szafiry. I co z tego wyszło?

— Maciek, przyjacielu, nie wypominaj mi tego... — jęknął zbolałym tonem Józek, chowając głowę w dłonie. — To był błąd młodości. Jeszcze dwa grzańce! — zakomunikował kelnerce, a Maciek popatrzył się na niego podejrzliwie. — Czemuż się tak na mnie patrzysz? Powiedziałem, że to błąd przeszłości i żebym już więcej o Judycie nie słyszał — wybełkotał, machając przy tym pięścią.

— Chodziło mi raczej o to, że sam zamówiłeś alkohol, a nie o Judytę, spokojnie...

Wkrótce do ich stolika podeszła kelnerka, niosąca kolejne dwa kufle trunku.

— Skąd panna pochodzi? — zapytał Józek, zobaczywszy, że na dłoni nie nosi obrączki.

— Z Poznania, proszę pana — odparła krótko dziewczyna, odgarnąwszy nerwowo pukiel brązowych włosów. Jej szaroniebieskie oczy zaś niespokojnie wpatrywały się na obu klientów. Nieraz zdarzało się, że mężczyźni w tym lokalu, gdy wypili za dużo, wyładowywali na niej swoje emocje, lecz młodzieniec, przy którego stoliku stała zdawał się być zupełnie spokojny.

— Naprawdę? — zdziwił się Józek. — Myślałem, żeś z nieba, gdyż wyglądasz jak anioł. I jaki tam ze mnie pan — machnął ręką lekceważąco — Józek jestem!

— Przepraszam panów, lecz muszę pracować — skwitowała, spłonąwszy rumieńcem, i odeszła do innego stolika.

— Józek, co to było?! — zawołał z oburzeniem Maciek. — Przed chwilą zapewniałeś mnie o swojej miłości do Amelii, a teraz zalecasz się do jakiejś kelnereczki?

Halczyński wzruszył ramionami.

— Testowałem na niej to, co powiem Amelii...

— Ale przecież nie musisz... Ona już jest twoja. No, prawie, ale uzyskałeś wzajemność, prawda?

— Zdrowie, Maćku, przyjacielu najdroższy — zmienił temat Józef i upił spory łyk z kufla.

***

— Pójdę zapłacić — oznajmił Maciek po chwili. Poszedł więc na drugi kraniec lokalu, gdzie znajdowała się lada. — Człowieku! — zawołał, gdy już wrócił. — Nie zgadniesz, kogo spotkałem... Chmielińskiego! — Józek drgnął niespokojnie. Wiedział, że jest już podpity i zapewne nie spodobałoby się to jego pracodawcy, który był święcie przekonany, iż Józef jest niepijący. — Ale nie był sam. Siedział z jakąś brunetką i...

— Nie wierzę — wybełkotał Halczyński i wstał, niebezpiecznie się chwiejąc. W momencie, gdy to robił, nie zastanawiał się nad możliwymi konsekwencjami. Mimo iż dosłownie kilka sekund temu gotowy był zapaść się pod ziemię, byle tylko nie zostać zauważonym przez Chmielińskiego, tak teraz, w przypływie odwagi, bez pardonu podszedł w kierunku drzwi. Przede wszystkim wydawało mu się to  podejrzane, że pan Andrzej przebywał — nie dość, że w tego typu lokalu, to jeszcze w godzinach pracy.

Jednakże nie spodziewał się zobaczyć swojego pracodawcy przebranego w strój robotnika z kieliszkiem wina w ręce oraz kobietą ubraną dość skąpo, która bezpardonowo się doń wdzięczyła. 

Tak więc, gdy spojrzenie pana Chmielińskiego skrzyżowało się ze wzrokiem Józefa, ten uśmiechnął się nerwowo i, wróciwszy po Maćka, wyszedł ze spelunki, z impetem trzaskając drzwiami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro