Rozdział 16. - O miłości słów kilka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1.03.1856r.

Jeszcze ciepłe ciało postrzelonego w głowę mężczyzny leżało na śniegu, a ze skroni sączyła się krew. Co dziwne, jego wzrok zdawał się być całkowicie przytomny — patrzył się on przed siebie, na tego, kto w niego celował.

— Dopadnę cię... — zacharczał resztkami sił. — Jak nie teraz, to po drugiej stronie.

— Był pan złym człowiekiem — odpowiedział mu damski głos, w którym można było usłyszeć delikatne drżenie. — Miejsce dla takich jak pan jest w piekle — stwierdził z pewnością.

— Mordercy również trafiają do piekła. Bez wyjątku — dodał postrzelony mężczyzna, a chwilę później odszedł z tego świata. Na jego ustach jednak wciąż gościł cyniczny uśmiech, którym obdarzał swoją oprawczynię.

Amelia gwałtownie się obudziła i natychmiast zaczerpnęła haust powietrza.

— To ci się jeno śniło — powtarzała sobie, kreśląc w powietrzu znak krzyża. Po chwili zmówiła modlitwę do Najświętszej Panienki, nadal jednak nie czuła się bezpieczna. Podobne koszmary występowały u niej ostatnio coraz częściej; zaczęły nawet wypierać te przyjemne sny z Józkiem w roli głównej... 

Panna Chmielińska spojrzała na swoje ręce. To właśnie nimi — choć pośrednio — zabiła ów człowieka.

Czuła, że musi podzielić się z kimś swoim lękiem. Postanowiła więc opowiedzieć o wszystkim Józefowi, gdy tylko ten przyszedł.

Halczyński wysłuchał Amelii uważnie, a następnie ujął i delikatnie pocałował jej ręce; nie puścił ich jednak, tylko nadal wpatrywał się w ciemne oczy swej ukochanej.

— Nie martw się, najdroższa — powiedział z przekonaniem. — Ze mną nic ci nie grozi — odparł i ponownie ucałował dłonie Amelii.

— A jeśli ten człowiek mnie znajdzie? Co będzie, jeśli osoba, która towarzyszyła temu zabitemu... zabitemu przeze mnie mężczyźnie będzie chciała się zemścić? — spytała Amelia z lękiem. — Co, jeśli będzie chciał mnie zabić?

— Spójrz na mnie — powiedział Józef i Amelia potulnie wykonała jego prośbę. — Jesteś bezpieczna, słyszysz? — stwierdził z przekonaniem i puścił dłonie dziewczyny, które dotychczas kurczowo ściskał. — Prędzej ja się zabiję, niż pozwolę, by ci się coś stało — wyszeptał do siebie.

— Proszę? — zapytała Chmielińska, nie zrozumiawszy słów Józka.

— Nie, nic — skłamał gładko Halczyński. — Piękna dziś pogoda, nieprawdaż?

— Istotnie. Zima w końcu ustępuje miejsca wiośnie. Czyż to nie wspaniałe obserwować, jak przyroda odradza się na nowo, jak praktycznie powstaje z martwych? Mówię ci, kochany, że z Polską będzie tak samo.

— Wojna na Krymie może wywrócić wszystko do góry nogami — stwierdził Józek, mając na myśli konflikt, który trwał już od października 1853 roku. Sam gorąco wierzył, że Turcja, Imperium Brytyjskie i Francja wspólnie pokonają Rosję, rządzoną przez niedoświadczonego jeszcze Aleksandra II, a wtedy szansa na wyzwolenie będzie już o rzut beretem; najpierw, oczywiście, wyzwolony zostanie zabór rosyjski, gdzie zamieszanie będzie tak wielkie, iż ludzie gubernatora nie dadzą rady zwalczyć powstań, które zorganizuje ludność; tuż po nim o niezależność zawalczą dwa pozostałe zabory. — Ale zajmijmy się lekcjami, dobrze? Wyciągnij kajet do rachunków — poprosił. Odkąd zobaczył, w jakim nieporządku były notatki Amelii, zarządził, by ta zaopatrzyła się w zeszyty. Sam nie tolerował bałaganu: za czasów, gdy mieszkał w Szarzynach, wszystkie książki ułożone miał alfabetycznie, kałamarz z inkaustem zawsze znajdował się na biurku, a pióra i stalówki leżały w równych rządkach, czekając, aż staną się potrzebne do napisania na przykład jakiejś epistoły.

Niektórzy znajomi Halczyńskiego śmiali się z tego przesadnego porządku i zgodnie twierdzili, że częste sprzątanie leżało w kwestii niewieściej. Józef jednak ignorował te przytyki: wiedział, że prędzej dałby się ukamienować, niźli pozwolił swojej matce, aby owa dotykała jego rzeczy i układała je według swego zamysłu.

— Słuchaj uważnie i pisz, bo dyktuję zadanie dla ciebie — ostrzegł Józek. — Oto ono: By upiec jedno ciasto potrzeba jednego kilograma jabłek. Kazałaś służącej iść po owe owoce na rynek, a ona przyniosła je w ilości aż pięciu kilogramów. Ile ciast możesz upiec?

— To zadanie jest diabelnie... Znaczy się bardzo proste. Wystarczy zastosować dzielenie.

— W rzeczy samej — potwierdził Józef i przysunął się bliżej Amelii. Ona zaś poczuła, że serce biło jej żywiej niż dotychczas, gdy tylko dotknął jej ręki. 

Popatrzyła się na jego twarz: uśmiechał się delikatnie, lecz w żadnej mierze kpiąco, a w zielonych oczach odbijały się płomyki świec, które zapalono z powodu nie najlepszej pogody.

On zaś zapragnął zasmakować jej malinowych ust, o których marzył już tyle nocy. Nie wiedział jednak, czy ona również tego chciała. Prawdopodobnie nie całowała się jeszcze z żadnym młodzieńcem, jak zresztą inne panienki z dobrych domów.

A co, jeśli Amelia nie będzie tego chciała? — Ta myśl była nieznośna jak kamyk, który — wpadłszy do buta — nie chciał wypaść, a jeno uwierał stopę. 

Im dłużej zwlekał, tym więcej wątpliwości go ogarniało. 

Jak miał on być pewnym siebie i swojego sukcesu lekarzem, skoro pozwolił, by owionęła go niepewność względem panny, którą miłował z wzajemnością? 

Amelia nie miała nic z kokieteryjnej pewności siebie Antoniny; nie mógł liczyć na to, że to ona zrobi pierwszy krok. Nie tak ją wychowano. Skoro od urodzenia wpajano jej — choćby i bez większego skutku — iż ma się podporządkować mężczyźnie, to ta myśl pozostała w jej umyśle na zawsze. 

W końcu zebrał się na odwagę.

— Amelio, mogę... Czy mógłbym cię pocałować? Pozwolisz mi na to? — zapytał niepewnie. Panna Chmielińska oblała się purpurą, po raz pierwszy w swym panieńskim życiu, słysząc to pytanie. Zastanawiała się, czy Józkowi chodziło o pocałunek w usta, czy w policzek. I, co najważniejsze, czy po czymś takim nie stanie się brzemienna? Nigdy nie była w stanie zdobyć zbyt wielu informacji odnośnie pocałunków. Wiedziała, że jako żona zobowiązana będzie do całowania swego przyszłego męża i że zazwyczaj wiązało się to z przyjemnością. Tak twierdziły jej starsze koleżanki, w tym Oliwia, która podobno — ku przerażeniu rodziców — całowała się kiedyś z szalenie przystojnym młodzieńcem, gdy została wysłana na wieś do swego wujostwa. 

Pocałunek z Józkiem pozostawał dla niej dotychczas w sferze nieosiągalnej, wręcz mistycznej. Ciekawiło ją to, jak ów moment mógłby wyglądać — jak wiadomo, zakazany owoc kusi najbardziej. Nigdy natomiast nie przypuszczała, że Halczyński poczuje podobne pragnienie, co ona.

— Tak — odparła zdumiewająco pewnym tonem. Po chwili poczuła na swoich ustach wargi Józka. Czuła się tak słodko, jak jeszcze nigdy. Jak gdyby pocałunek ten był strumieniem, a ona — człowiekiem błąkającym się od wielu dni na pustyni.

Niezdarnie odwzajemniła czułości Halczyńskiego, ale ta niezdarność nie wywołała w nim politowania czy irytacji, a zaledwie — delikatny uśmiech, który zabłąkał się na jego twarzy niczym świetlik w Noc Świętego Jana. Miał wręcz wrażenie, że z każdą minutą pragnie Amelii coraz bardziej. 

Ujął twarz Chmielińskiej w dłonie i zaczął całować ją z jeszcze większą zaborczością, a ona nie pozostawała mu dłużna, wplątując swe ręce we włosy ukochanego i przyciągając jego twarz bliżej swej. 

Ich spojrzenia, pełne pożądania, spotkały się.

— Dziękuję, że jesteś — szepnął łagodnie Józek i ponownie złożył na ustach Amelii pocałunek, który jednak różnił się od poprzednich — był przepełniony czułością i delikatnością, tak, że Chmielińska uznała, iż z całą pewnością tak samo czuje się człowiek, gdy w niebie dotknie go anioł. Błogo i radośnie. Halczyński to właśnie jej dawał. Był jej aniołem.

Nagle oboje usłyszeli skrzypiące schody. Odskoczyli od siebie jak oparzeni, a Amelia w dodatku zaczerwieniła się nieco, nie tyle z powodu fali gorąca, która ją oblała, ile z uświadomienia sobie zdrożności tego, co właśnie robiła. Gdzieś w głębi jej serca odezwała się właśnie młoda dama, którą jej matka tak bardzo chciała w niej widzieć i na którą ją wychowywała. Równolegle poczuła zawód z powodu tego, że nie spełniła jej oczekiwań.

Usiadła przy biurku, jak gdyby nigdy nic, i wpatrywała się w Józefa, który — również jak gdyby nigdy nic — perorował na temat gramatyki niemieckiej. Ostatkiem sił powstrzymywała się przed położeniem łokci na pulpicie biurka i biernym obserwowaniu otoczenia, a dokładniej — Józka.

Wtedy do saloniku wpadła Maria Anna.

— Tatuś tu idzie — odparła, całkiem zbielała ze strachu, i zajęła swoje dawne miejsce na kozetce.

Serce Amelii ścięło się z przerażenia. Zastanawiała się, czy ojciec zauważy jej rumieńce i błyszczące oczy pana Halczyńskiego. Wzięła parę głębokich oddechów, ale powątpiewała, by cokolwiek to dało. Zaczęła więc słuchać uważnie Józka i nawet robić notatki, by ojciec nie miał żadnych uwag. Zauważyła też, że Józef zdążył już przyjąć opanowany wyraz twarzy, choć niekiedy kącik jego ust drgnął ku górze, gdy się na nią popatrzył.

— Witaj, papo — powitała ojca Amelia, wstawszy uprzednio z krzesełka, i dygnęła lekko. Wiedziała, jak pragnął on, by prezentowała się godnie przed swoim guwernerem. — Jak ci minął dzień?

— Dzień dobry, Amelie. Dziękuję, całkiem dobrze. A tobie? Panie Halczyński, chciałbym sprawdzić postępy w nauce mojej córki.

— Ależ oczywiście. Co by pan pragnął sprawdzić? — odrzekł Józek z przesadną grzecznością.

— Wszystko: od notatek aż do wiadomości pozostałych w tej ślicznej główce. — Odchrząknął i przetoczył wzrokiem po saloniku. Zobaczywszy, że wszystko było w jak najlepszym porządku, rozluźnił się nieco. Żadnego chaosu... Ład i porządek — to było coś, co lubił. Pomyślał, że pasowałoby podwyższyć wynagrodzenie służących, skoro się tak starają. Lecz najpierw musiał załatwić sprawę Amelii. — Proszę mi dać wszystkie jej notatki — zażądał stanowczo i wyciągnął po nie rękę. Gdy dostał kajety córki, przejrzał je wszystkie od deski do deski, uważnie analizując każdy zawijas pisma Amelii. Kiedy skończył, odłożył je bez słowa, najwyraźniej usatysfakcjonowany. — Niech pan ją przepyta. Tylko dokładnie!

— Ja? — zdziwił się Józek.

— Co się pan tak na mnie patrzy, jakby mnie w życiu nie widział? No pan! Kto tu jest nauczycielem — pan, panie Halczyński, czy ja?

— No dobrze... Zatem przedstaw się, panienko, po niemiecku: powiedz, jak się nazywasz, skąd pochodzisz i ile masz lat. — Łatwiejszego pytania — przynajmniej w mniemaniu Józka — zadać się nie dało. Wiedział również, że pan Chmieliński miał co najwyżej półtorej godziny na słuchanie odpowiedzi Amelii. Później — jak doniosła Maria — zamierzał przyjmować gości w swoim gabinecie. Halczyński postanowił więc grać na zwłokę.

Ich bin Amelie Chmielińska, ich wohne in Posen und ich bin neunzehn Jahre alt.

— Dobrze. A teraz coś z matematyki... — urwał, udając, że się zastanawia. — Trzy do potęgi drugiej — rzucił do chwili. W tym samym momencie, gdy spostrzegł, iż pan Chmieliński nie patrzył na nich, puścił oko do Amelii. Ona w mig zrozumiała. Miała się pomylić. To była część planu.

— Sześć? — zapytała niepewnie.

— Ależ nie, panienko! Uczyliśmy się niedawno o potęgach — trzy do potęgi drugiej to nie to samo, co trzy razy dwa. Przy potędze mnożymy liczbę przez samą siebie, tyle razy, ile wskazuje nam cyferka na górze, czyli potęga. A więc, panienko, ile to jest trzy do potęgi drugiej?

— Dziewięć.

— Wyśmienicie — odparł Józek z niekłamanym uśmiechem. — A cztery do potęgi trzeciej?

— Moment... — mruknęła cicho Amelia i zaczęła liczyć na palcach. — Jeśli cztery razy cztery to szesnaście... Szesnaście razy cztery... Hmm...

— Niech skorzysta panienka z tej metody, o której panience mówiłem, i pomnoży najpierw dziesiątki, a potem jedności.

— A więc dziesięć razy cztery to czterdzieści, a sześć razy cztery to dwadzieścia cztery. Dodajemy... Sześćdziesiąt cztery! — zawołała radośnie, na co pan Chmieliński obdarzył ją karcącym spojrzeniem. Natychmiast umilkła, przepraszając za gwałtowność. 

Przez około pół godziny Józef zadawał Amelii tego typu pytania. W którymś momencie pan Chmieliński ze znudzonym wyrazem twarzy zerknął na zegarek. Wstał, podziękował Józkowi i oznajmił, że niestety, ale musi już iść.

— Pięknie się spisałaś — szepnął Józek do ucha Amelii, gdy pan Chmieliński wyszedł, i pocałował ją czule w czubek głowy. Ta zachichotała uroczo i złożyła całusa na jego policzku.

— Dziękuję.

— Mogę sobie stąd iść? Zbiera mi się na mdłości, jak na was patrzę... — westchnęła Maria Anna, przewracając oczyma.

— Kto to mówi... — rzuciła Amelia, po czym wzruszyła ramionami. — Ależ idź. Nikt cię nie przywiązał powrozami. — Gdy tylko to powiedziała, Maria wybiegła wręcz z saloniku, kierując się do swego pokoju.

— Co to? — zapytał Józef, biorąc do ręki tamborek z rozpoczętym haftem.

— Ach, to... Matka kazała mi się uczyć haftować i szyć. Wiesz, jako przyszła grafini von Heglien muszę robić to, to i to... Zupełnie jakby miałoby mi się to przydać — parsknęła śmiechem.

— Przyda ci się — zapewnił Halczyński — obiecuję. Nie pozwolę, żebyś została tą grafinią jakąś tam... Nie pozwolę, by kobieta, którą kocham, wpadła w obce łapska. Nie pozwolę, słyszysz? — mówił z pasją. W tym momencie Amelii przypomniały się czytywane w sekrecie romanse, w których to dzielny rycerz ratował damę z rąk oprawcy poprzez ucieczkę z nią; Józek głosił swoje słowa z takim żarem w głosie i z takim przekonaniem, że Amelia skłonna była uwierzyć, że on zrobiłby to samo z nią. Zrozumiała, że dotychczas traktowała miłość do Halczyńskiego jak odskocznię od szarej codzienności, chwilę odpoczynku po całym dniu pracy. Przypominała ona studnię, która okazała się być płytka: znajdowała się w niej woda, lecz wystarczyłby byle upał, by całkiem wyparowała. Zrozumiała również, że to od niej zależało, czy uczyni tę studnię głębszą, ażeby miała co pić, nawet latem; wymagało to wprawdzie wysiłku, żmudnej pracy i zapewne pęcherzy na dłoniach od trzymania łopaty, lecz — jej zdaniem — opłacało się.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytała z zamyślonym wyrazem twarzy, patrząc się głęboko w zielone oczy swego ukochanego, które zdawały się pochłaniać całe światło wszechświata.

— Kocham cię jak nigdy nikogo innego. Amelio — odrzekł, przyklękając na jedno kolano i wyjął z kieszeni surduta złoty pierścień z szafirem oplecionym dookoła złotym bluszczem — ten pierścień należał kiedyś do mojej matki. Czy chciałabyś go przyjąć? Chciałabyś zostać moją żoną? Wiem, że może to za wcześnie... Nie znamy się zbyt długo, ale... Chciałem zdążyć, zanim będzie za późno. Zdaję sobie sprawę z tego, że jak na razie nie mam ci do zaoferowania zbyt wiele, lecz za pewien czas wszystko się zmieni. Zarobię wystarczającą ilość pieniędzy i uciekniemy do Paryża. Razem. Zgadzasz się?

— Och, Józefie — westchnęła cicho Amelia, z której oka popłynęła łza wzruszenia. — Tak. – Słysząc to, Józek wstał i objął ukochaną w kibici. Dokończył to, co przerwali im Maria Anna i pan Chmieliński: złożył na ustach Amelii namiętny pocałunek, a gdy tylko jego wargi ich dotknęły, ta przyciągnęła go do siebie i również pocałowała, gdyż z każdą chwilą podobało jej się to coraz bardziej.

Chwilę później, gdy namiętność nieco się uspokoiła, Amelia wtuliła się w tors Józefa.

— Ja też cię kocham — odparła miękko, słuchając bicia serca Halczyńskiego — i pójdę za tobą nawet na koniec świata, bylebyś tylko trzymał mnie za rękę.

— Masz to zapewnione. To i wiele, wiele więcej — dodał Józef, całując blade czoło panny Chmielińskiej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro