Rozdział 19. - Pod Aspern

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Obóz pod Wiedniem, 1809r.

Zbigniew czujnie rozejrzał się wokół i, upewniwszy się, że w pobliżu nie ma nikogo znajomego, otworzył list od ojca.

Łachnowice, 5.02.1809r.

Drogi synu!

Muszę Ci powiedzieć, iż srodze się na Tobie zawiodłem. Jaki człek wstępuje do wojska, by potem starać się nie zabijać wrogów? Toż to lepiej byłoby dla Ciebie, jak i dla mnie, gdybyś nigdy się tam nie zaciągnął i nie kalał w ten sposób naszego szlachetnego nazwiska. Skoroś jednak się już zapisał, to tam siedź, ponieważ dezercja jest większą hańbą dla mężczyzny honorowego (jakim tuszę, iż jesteś) od nicnierobienia i zbijania bąków na czynnej służbie. W ten sposób możesz się chociaż uczyć, patrząc na innych. Oraz, oczywiście, jesteś względnie bezpieczny; mam bowiem nadzieję, iż wiesz, że dezercja jest karalna.

Uprzejmie donoszę, iż u mnie wszystko w porządku. Przedwczoraj kończyłem żniwa. Wtedy to podszedł do mnie Józek od Halczyńskich i zapytał, czy przypadkiem w czymś nie pomóc. Mówię Ci — złoto, nie chłopak. Tym razem akurat odmówiłem, bom kończył, lecz podczas Twojej nieobecności jest dla mnie olbrzymim wsparciem. Co jak co, ale przyjaciół to Ty umiesz dobierać.

Powiedz mi — czy w tej Austrii również panuje taka susza jak u nas? Ten rok jest bardzo nieurodzajny. Zwłaszcza, że nasze ziemie leżą na zboczu góry. Jeśli spadnie deszcz, natychmiast on spływa, miast wsiąkać w grunt.

Koniecznie napisz mi, co u Ciebie słychać. Żywię nadzieję, iż od ostatniego listu wziąłeś się do roboty i zachowujesz się, jak na żołnierza przystało.

Tuszę, że już za niedługo będziesz w domu. Tymczasem — do zobaczenia bądź do następnego listu.

Twój ojciec

Zbigniew popatrzył się jeszcze raz na kartkę, po czym zmiął ją i rzucił przed siebie, wzbijając przy tym mały obłoczek kurzu.

Nienawidził siebie za to, że okazał się beznadziejnym żołnierzem. Uważał to za cud, że komendant nie chwycił go za ramię i nie kazał wracać do domu. Myślał, że to wszystko będzie inne... W opowieściach jego przyjaciół wojsko, a zwłaszcza wojsko Napoleona, przedstawiało się jako cudowny twór, dzięki któremu Polska odzyska niepodległość. I owszem — Bonaparte utworzył w 1807 roku Księstwo Warszawskie, lecz Zbigniew uważał iż to jeno namiastka prawdziwego państwa.

Młody Łachnowski nie cierpiał też swojego ojca, przynajmniej w momentach, w których wypominał mu on wszystkie jego słabości. Zbigniew nie wiedział, o co mu chodziło. O to, by zrobić z niego mężczyznę? O to, że żałował wychowania takiego nieudacznika? Czy może o zwykłą złośliwość, do której pan Marek uciekał się dość często? Nie mógł też znieść ciągłego porównania do Józka Halczyńskiego. On miał dosłownie wszystko, co najlepsze: dobrze płatną pracę, gwarancję bogactwa (był w końcu dziedzicem znacznej fortuny) czy piękną narzeczoną, do której swego czasu wzdychało pół okolicy, a ona wybrała akurat jego. Zbigniew tymczasem nie miał nic. No, może poza wątpliwej renomy statusem szeregowca. Nie miał jednak za złe sukcesów przyjaciela. Wiedział, że jeśli istniała jakaś osoba, która by na nie w pełni zasługiwała, to był nią właśnie Józek.

Jedynym człowiekiem, do którego czuł pretensje, był ojciec...

Łachnowski popatrzył się na kulkę papieru, po czym ponownie wziął ją do ręki, starannie wyprostował i schował do kieszeni munduru. Nawet, jeśli jego ojciec bywał niesprawiedliwy, to wciąż pozostawał jego ojcem, któremu należał się szacunek.

Ledwo to zrobił, na horyzoncie zamajaczyli jego serdeczni kompani, których poznał już w pierwszych dniach służby — Henryk i Marian. To oni właśnie, pochodzący z dawnych ziem zaboru rosyjskiego, a teraz z Księstwa Warszawskiego, pokazali mu żołnierską codzienność i to właśnie dzięki nim ta codzienność nie malowała się wyłącznie w szarych barwach.

— Zbyszek, co ty tu tak samotnie siedzisz? — zagadnął Marian, na co Zbigniew wzruszył ramionami.

— Tak jakoś wyszło — odparł lakonicznie.

— Szukaliśmy cię. Ktoś ma wódkę w namiocie i kazali zawołać naszą trójkę. Rozumiesz? Wódkę! Polską wódkę na tych cuchnących niemczyzną austriackich ziemiach! — dodał Henryk. Na twarzy Zbigniewa pojawił się uśmiech.

— A więc chodźmy, panowie! W końcu to słynna polska gościnność. Grzech nie skorzystać — rzekł Łachnowski i, wstawszy, otrzepał kolana. 

Tego wieczora bawił się znakomicie i niemalże zapomniał o ojcowskiej epistole, pomimo jej stałej obecności w kieszeni munduru.

***

Następnego dnia przywitał go rześki i ciepły poranek, taki, jaki powinien być w maju. Jednak, wraz ze śpiewem ptaków, odezwał się kac. Tak straszliwy, iż Zbigniew obiecał sobie, że już nigdy nie pozwoli Henrykowi i Marianowi, by zabrali go tylko na jeden kieliszek. 

Wspomnienia z poprzedniego wieczora przypominały materiał na wpół zjedzony przez mole — stary, miejscami pożółkły lub wyblakły i z mnóstwem wszelakich dziur i dziurek. Pamiętał, że w pewnym momencie pojawiły się panny z pobliskiej wsi o dość wątpliwej reputacji. Jedna miała długie jasne warkocze, druga była szatynką, a trzecia — również blondynką. Jednak, ku własnemu zadowoleniu, Zbigniew nie pamiętał, by wtedy był korzystał z ich usług. Na całe szczęście, gdyż później musiałby toczyć srogą batalię nie tylko z wojennym przeciwnikiem, lecz również z własnym sumieniem.

Nagle przybył Marian. Jego zmęczenie i czerwona twarz kazały twierdzić, iż biegł.

— Będziemy... przeprawiać się... przez Dunaj — wydyszał, opierając dłonie na kolanach. Zbigniew tymczasem popatrzył na niego z niezrozumieniem.

— Jak to? Skąd wiesz?

— Słyszałem, jak aide-du-camp generała Massény rozmawiał o tym, z którymś z oficerów, nie wiem, z kim dokładnie. — Przez umysł Zbigniewa przebiegło kilka myśli. Pierwsza z nich traktowała o tym, iż Napoleon — jeśli nie był geniuszem — był szalony. Drugą myśl zajmowała obawa o to, że armia arcyksięcia Karola, która stacjonowała na drugim brzegu Dunaju, z pewnością powystrzela ich jak kaczki. A z pewnością jego, zwykłego grenadiera, o życie którego nikt się nie troszczył. Trzecią myślą było to, iż w sumie mógłby zginąć, gdyż i tak nikt by się nim nie przejmował. A Bóg podobno doceniał poświęcanie się za ojczyznę...

— Muszę znaleźć się w pierwszym szeregu — wyszeptał z determinacją, po czym spojrzał na Mariana, jak gdyby ten był szpiegiem wroga.

— Przecież cię zastrzelą... — Na twarzy Zbigniewa pojawił się demoniczny uśmiech. — Proszę, nie myśl o tym, o czym mam wrażenie, że myślisz. Będziesz żył. Nie... Nie pozwolę ci. — Uśmiech, teraz nieco pogardliwy, nie schodził z ust Łachnowskiego. — Zbyszek, do kurwy nędzy, nie pozwolę ci! Słyszysz?!

Ojciec w końcu będzie ze mnie dumny — pomyślał z goryczą. — Umrę za ojczyznę. Tak, jak przystało na żołnierza.

Na tę myśl jego tętno przyspieszyło. Poczuł się naprawdę wolny. To od niego zależało, czy śmierć przyjdzie po niego teraz, czy za jakiś czas. Zdecydowanie wolał tę pierwszą opcję.

— Życie ci niemiłe? — zapytał Marian, chwytając Zbigniewa na ramiona i tym samym blokując mu możliwość ucieczki.

— Żebyś wiedział — odburknął cynicznie tamten.

— Jest coś, co by cię powstrzymało? 

Zbigniew zamyślił się.

— Przejdę teraz przez obóz; jeśli ktoś się do mnie szczerze uśmiechnie, zrezygnuję. Jeśli nie... — urwał, uznając koniec zdania za wiadomy. Wiedział jednak, iż ta pierwsza opcja niemożliwa była do spełnienia. Ludzie w obozie krzątali się niczym mrówki w mrowisku; gotowali się do ataku. Z pewnością nikt nie miał głowy do tego, by się uśmiechać, zwłaszcza do obcego. A wszyscy przyjaźnie nastawieni doń ludzie poprzedniego dnia wzięli wódkę za kochankę i z nią to — obecną zwłaszcza w ich głowach i oddechach — zalegli w łożach, o ile można-li tak szumnie nazwać owe legowiska, nieco tylko lepsze jak dla psów.

Poczucie winy zaś, wynikające z jego rzekomej nieudolności, ciążyło na nim, odkładając się na brzemię człowieczeństwa.

— Dobrze więc. Powiem ci jednak, żeś pesymista.

— Jakże mam być optymistą, patrząc na tyle ludzkich krzywd? Optymizm jest dla głupców. Głupców lub idealistów, którzy uważają, że są w stanie zmienić świat. Zresztą — Zbigniew prychnął pogardliwie — nierzadko jedno łączy się z drugim.

— To idealiści tworzą świat — odparował Marian z upartą miną.

— Jeśli chodzi ci o to, iż za pomocą wojen zmieniają granice państw to owszem, zmieniają świat. Co ma bowiem powiedzieć taki człowiek mieszkający na przykład na granicy Francji i Niemiec, gdzie od zawsze się biją? Raz jest Francuzem, a raz Niemcem. I co ma robić? — zapytał Zbigniew.

— Sugerowałbym przeprowadzkę w głąb jednego z tych krajów — skwitował ironicznym tonem Marian. — Co z tym spacerem? Boisz się, że ktoś jednak się uśmiechnie? — zaśmiał się.

— W życiu! Zaraz zobaczysz, jaki ten świat jest apatyczny. Chodź — powiedział Łachnowski i wyszedł z namiotu.

***

Po drodze minął się z wieloma osobami, niekiedy nawet znajomymi, z którymi się przywitał, lecz żadna z nich nie uraczyła go chociażby przelotnym cieniem uśmiechu. Każdy z nich zafrasowany był widmem nadchodzącej przeprawy przez Dunaj i, zapewne, rychłej bitwy. 

Zbigniew miał już zawracać, kiedy jego uwagę przykuł żołnierz o szpakowatych włosach, z ręką na prowizorycznym temblaku.

— Dzień dobry — przywitał się po francusku z uśmiechem. — Pan również zamartwia się nadchodzącą bitwą?

— Ja? — zdziwił się Zbigniew, odruchowo przechodząc na polski. — Oh, non. Non, je ne suis pas inquiet. — Jego rozmówca pokiwał ze zrozumieniem głową, po czym zapalił fajkę i zaczął ją powoli ćmić, z równie zamyślonym, acz pogodnym, wyrazem twarzy.

— Pan wybaczy, ale jaka pańska godność?

— Zbigniew Łachnowski, monsieur.

— Jest pan Polakiem, prawda? — Łachnowski pokiwał głową. — Tak myślałem. Do czorta z polskimi nazwiskami... Jakiż z nich pożytek, skoro nikt nie potrafi wymówić? Ja jestem Vincent de Charton.

— Miło mi pana poznać, monsieur de Charton.

— Zechcecie może wstąpić do mnie w prowizoryczną gościnę? Wprawdzie nie mogę ugościć was alkoholem czy herbatą, lecz mam tabakę. Mówię panom — wyborna. — Zygmunt zawahał się. Jeszcze nigdy nie zażywał tabaki, mimo iż w wojsku tytoń pod wszelaką postacią był wręcz na porządku dziennym.

— Z przyjemnością — odparł Marian. — Swoją drogą, jestem Marian Konarski. Miło mi pana poznać, panie de Charton — przywitał się, podając mu dłoń.

— Nawzajem, nawzajem — odpowiedział Vincent, po czym udał się do swojego namiotu. Jako iż z niego nie wychodził, Zbigniew i Marian ruszyli za nim. 

Tabaka rzeczywiście okazała się wyborna — Zbigniew nie miał co do tego wątpliwości, pomimo braku doświadczenia. Dodatkowo, miłe gawędzenie monsieur de Chartona sprawiało, iż czas się w ogóle nie dłużył i był on znośniejszy.

— Zostawił pan w Marsylii jakąś rodzinę? — zapytał się Marian, wdychając kolejną porcję sproszkowanego tytoniu. De Charton potwierdził.

— Mam żonę i siostrę, która aktualnie mieszka w Paryżu, w naszym letnim mieszkaniu. Rodzice pomarli i w ten sposób przyszło człowiekowi żyć zdanym na samego siebie... — westchnął Vincent smutno i zażył tabaki. Uczynił to zaś z takim smutkiem, iż Zbigniewowi ścisnęło się serce. Chciał go pocieszyć, ale nie wiedział, jak... Odwoływanie się do podobnej historii, do śmierci matki, nie wydawało mu się rozsądnym posunięciem, a wręcz przeciwnie — desperackim, jak gdyby chciał na siłę przyćmić jego niedolę swoją i tym samym się licytować, czyja więcej warta. Wiedział, że chyba nic dobrego z takiego działania nigdy nie wyniknęło.
Celebrował więc zrozumienie doli pana de Chartona w uroczystym, jak mu się zdawało, milczeniu. — Chodzą słuchy — przerwał ciszę Vincent — że już niedługo będziemy budować mosty i przeprowadzać się przez Dunaj.

— Prawda-li to? — zdziwił się Marian, który jeszcze niedawno sam był przybiegł z takąż informacją do Zbigniewa.

— Co prawda to tylko pogłoski, ale nie ma podstaw, by im nie wierzyć... Austriacy to wściekłe psy. Będą się na nas odgryzać za Ulm i Austerlitz. Jednak to taka rasa, która dużo szczeka, a mało co kąsa. A Rosjanie — to samo! – prychnął z pogardą w głosie.

— Przecież od pokoju w Tylży to nasi sprzymierzeńcy — bąknął Zbigniew, napotykając ironiczne spojrzenie ciemnych oczu żołnierza, z którym dyskutował.

— Dobre sobie! — zaśmiał się monsieur de Charton. — Wiadomo, że Rosja przystanie do Austrii, gdy tylko nadarzy się korzystna dlań okazja. Mówię panom — to li i wyłącznie kwestia czasu!
Zbigniew popatrzył nań kpiąco. Uważał, że co jak co, ale podpisanych umów należało dotrzymywać. Tego też właśnie oczekiwał od cara Rosji, Aleksandra Pawłowicza, który z racji swego stanowiska powinien być człowiekiem słownym.

— Rosja jest sprzymierzeńcem Francji. Tak ustanowiono w traktacie i tak jest — odparł opanowanym tonem Łachnowski, patrząc przed siebie, jak gdyby na ścianie namiotu niespodziewanie zauważył coś ciekawego. Nie miał śmiałości, by ponownie spojrzeć w oczy tej zagadkowej osobie, jaką był monsieur de Charton.

— Zbyszek ma rację. W końcu ufamy w uczciwość samego cara — poparł przyjaciela Marian.

— Ach, do diabła z uczciwością! — zawołał gniewnie de Charton, żywo przy tym gestykulując. W ten sposób trzymana przezeń tabakierka o mało co nie wyślizgnęła mu się z ręki. — Czymże jest uczciwość w świecie, w którym liczą się tylko interesy? Czy ona kogoś obchodzi? Odpowiem wam, drodzy panowie — otóż nie! Znam ludzi, którzy wręcz uważają ją za coś zbędnego. Zwykli ludzie tak sądzą... A pomyślcie o głowach państw — prychnął i popatrzył się na Zbigniewa. — Nie sądzi pan, panie Polaku, że to dość ironiczne — posądzać o uczciwość ludzi, którzy masowo okradają innych?

— Rzeczywiście...

— Poza tym, Rosja nienawidzi nas, Francuzów, i Bonapartego. Jaki miałaby interes w tym, by pozostać naszym sojusznikiem, gdy Austria prosi ją o pomoc?

— Hmm... — zamyślił się Marian. — Zapewne chodzi o obwód białostocki — odparł po chwili, lecz bez większego przekonania. Wszak warunki pokoju dotyczyły w większości korzyści na rzecz Bonapartego — uznanie Księstwa Warszawskiego i tytułów cesarskich braci, a także przystąpienie do blokady przeciwko Imperium Brytyjskiemu.

— Przecież to jasne jak słońce, że Rosja zostanie przy Francji! — zawołał Zbigniew, zbulwersowany podważaniem jego zdania.

— Jestem się nawet w stanie założyć — rzucił nagle Vincent de Charton. — Jeśli Rosja nie przystąpi do walk, dam panom po tysiąc franków na osobę. A co mi tam! Po dwa tysiące! Zgoda?

— Zgoda — odpowiedział Marian. Zbyszek poczuł się okropnie — nie dość, że jego rodzina była biedna, to jeszcze on się założył o dwa tysiące franków... Wiedział, że jego ojciec tego nie przeżyje.

Wyrzuci mnie z domu, gdy przegram, to pewne. A to, że przegram, jest tak samo pewne.

Mógłby się wycofać, ale wtedy zarówno jego towarzysz, jak i nowo poznany rozmówca, mogliby posądzić go o bycie niehonorowym, co ubodłoby go jeszcze bardziej niż utrata prawie że równowartości tego, co dostawał od ojca (co pół roku bowiem pan Łachnowski przesyłał swemu synowi pieniądze; najczęściej zaś, w zależności od stanu finsowego, suma ta — w przeliczeniu na francuską walutę — wynosiła od półtora do dwóch tysięcy franków z hakiem).

— Zgoda — powtórzył Łachnowski za przyjacielem. Zakład był przypieczętowany, nie miał odwrotu.

***

Wkrótce wolne dni, jakich od zdobycia Wiednia było tylko pięć, się skończyły. Wszyscy budowali mosty, przez które żołnierze przeprawiliby się najpierw na wyspę Lobau, a później — do wiosek: Aspern i Essling. Rwący nurt Dunaju bynajmniej nie ułatwiał sprawy, ale Zbigniew wierzył, że to tylko drobne niepowodzenie. W końcu należał do armii niepokonanego Napoleona!
Ponadto, w owych dniach mocno zaprzyjaźnił się z monsieur de Chartonem, który, jak się okazało, posiadał nie tylko rozległe posiadłości w Marsylii, lecz także tytuł hrabiowski i — podobno piękną — żonę, Marie; gdy wyjeżdżał, była ona brzemienna. De Charton podejrzewał, iż teraz znajdowała się albo blisko terminu rozwiązania, albo tuż po nim.

— Wiesz — powiedział kiedyś, kiedy był nieco podpity — ja nie kocham mojej żony, ale gdy pomyślę o tym, że może się ona czuć niepotrzebna, to wzruszam się do tego stopnia, iż można uznać, że mi na niej zależy. — Zbigniew do dziś zastanawiał się, co to mogłoby znaczyć. Kochał ją czy też nie? W jego dość prostym, czarno-białym świecie nie było miejsca na szarości, lub tak też sobie wmawiał, nie pozwalając na dogłębne zrozumienie niektórych rzeczy. Te niejasne odrzucał od razu, lecz dziwnym trafem wszystko, co dotyczyło de Chartona, fascynowało go, mimo iż jego świat i postrzeganie tegoż świata było tak różne od tego, co wyznawał Zbigniew. Nie wiedział, czemu to się działo. Nie chciał tego wiedzieć. A raczej chciał, tyle że obawiał się poznania tego powodu. 

Był zwykłym dezerterem, ale wcale nie na polu walki...

Przypomniały mu się jego urodziny w 1803 roku. Wtedy to powziął decyzję wstąpienia do wojska i wtedy to spuścił Jeremiego z oka. Nikt nie miał pojęcia, jak był na siebie wściekły, gdy okazało się, że chłopiec znikł — w końcu miał go pilnować. Wprawdzie Józef tego nie skomentował, ale Zbigniew czuł, że go zawiódł. Zawiódł go, a mimo to Józek nadal się z nim przyjaźnił, ba, nawet pomagał jego ojcu w gospodarstwie, gdy Zbyszek przebywał w wojsku i nic nie robił... On zaś harował za dwóch.

Jego ojciec miał rację — do niczego się nie nadawał. Był złym żołnierzem, złym synem, złym przyjacielem i w ogóle złym człowiekiem... 

Tylko jedna osoba zdawała się tego nie potwierdzać — monsieur de Charton. Zawsze, gdy się widzieli, witał go uśmiechem i miłym słowem. 

Z takimi myślami właśnie Zbigniew położył się spać dwudziestego maja 1809 roku, nie wiedząc jeszcze, że w ciągu następnych dwóch dni przyjdzie mu uczestniczyć w takiej bitwie, jakiej jeszcze nie widział...

***

Obudzili go nad ranem, w akompaniamencie okropnej ulewy. Na szczęście, jak przystało na żołnierza, był od razu gotowy do pójścia na front, tyle że nieco niewyspany.

Mieli przekraczać most i z wyspy Lobau dotrzeć do okolic Aspern, malutkiej wioski przy prawym brzegu Dunaju. Brzmiało prosto. Austriacy jednak już ich zauważyli. Nie dało się ukryć, iż arcyksiążę Karol Ferdynand był wspaniałym strategiem; Zbigniew też to dostrzegał.

Trąbka zagrała komendę „Naprzód marsz". Teraz od walnej bitwy dzieliły go tylko minuty, jeśli nie sekundy. Wojska austriackie majaczyły już bowiem na horyzoncie.

Wbrew swoim podejrzeniom, nie bał się, a przynajmniej nie tak, jak powinien się bać. Nie martwiło go jego zdrowie czy życie – to, czy w ogóle wróci do domu było dlań sprawą drugorzędną. Jego myśli zatruwał fakt, że gdyby coś mu się stało, to jego ojciec pozostałby sam w gospodarstwie. A trzeba było przyznać, iż po śmierci swej żony starszy pan Łachnowski znacznie posunął się w latach. Zaś po zeszłorocznym ślubie Bożeny — najmłodszej jego córki — całkiem zmarkotniał i stał się bardzo cyniczny i uszczypliwy, zwłaszcza dla swego jedynego syna. Jednak, nawet mimo tego, Zbigniew darzył ojca szacunkiem i pewnego rodzaju miłością.

Zaczął się również zastanawiać, jak przyjąłby on wiadomość o jego śmierci. Poruszyłoby go to? Załamało? A może zacząłby wygłaszać swoje przemyślenia na temat tego, jak beznadziejnym żołnierzem musiał być jego syn, skoro dał się zestrzelić jak kaczka?

Dajże spokój, to nie czas i miejsce na tego typu rozmyślania — pomyślał Zbigniew, kręcąc głową.

Rozległ się strzał. Myśli o rychłej śmierci natychmiast mu zbrzydły. Ścisnął mocniej bagnet i przyspieszył kroku. Adrenalina krążąca w jego żyłach kazała mu przeć na wroga. Nie było tam miejsca na strach czy ucieczkę.

Człowiek oddalony o kilka kroków od Zbigniewa upadł. Dla niego bezimienny, dla kogoś — członek rodziny. Łachnowskiego ogarnęła żądza walki. Jak nigdy pragnął nabijać na swój bagnet tych wszystkich Austriaków, zastrzelić ich, zmiażdżyć... Zabić ich, zanim to oni zabiliby jego.
Obudziło się w nim nowe uczucie. Brutalność. Istota wojny i wszelakich innych potyczek. Nawet nie zauważył, kiedy rozpruł brzuch jednemu z Austriaków. Dotarło to do niego dopiero po fakcie, gdy ujrzał krew oraz wypadające wnętrzności. Fascynowało go to. Mimo tej całej otoczki okrucieństwa, wojna zaczynała mu się coraz bardziej podobać. 

Zygmunt miał wrażenie, że starą wersję samego siebie pozostawił na Lobau, a teraz walczył jako ktoś nowy, ktoś o wiele lepszy...

Z czasem przegrana zaczęła być jednak coraz bardziej prawdopodobna. Komendy stały się coraz bardziej niejasne, a żołnierze — wykończeni. Zygmunt popatrzył na de Chartona walczącego o jakieś kilkanaście stóp dalej, na to, jak dzielnie wojował, pomimo tego, iż miał do dyspozycji tylko jedną rękę. Podziwiał go. Chciał być taki, jak on — nieustraszony, dzielny, odważny... Niczym heros z mitycznych opowieści.

Ostatnimi dniami nałogowo wręcz myślał o comte de Chartonie i nie mógł się tych myśli pozbyć. 

Kolejny żołnierz Napoleona padł. Tuż obok Zbigniewa. Łachnowski wzdrygnął się, patrząc na znajome oczy (był to bowiem jego kamrat, u którego to nie raz się spotykali), teraz martwe.

Czy trafił już na drugą stronę? — zapytał sam siebie Zbigniew, odchodząc od niego. Z kolei martwe oczy wrogiego Austriaka, którego zabił chwilę później, dawały mu satysfakcję.

— Czy człowiek to nie człowiek? — zapytał się w przestrzeń. — Każdy żyje dla siebie i powinien walczyć dla siebie.

— Co ty tam mamroczesz?! — przekrzykiwał hałas kul jakiś żołnierz. — Bijże! Bijże, waćpan, na miły Bóg! — zawołał i w tym momencie z kącika jego ust pociekła strużka krwi. Upadł. Umarł. Przestał istnieć.

— Czemu śmierć jest taka szybka? — Zbigniew wspomniał swoją mamę, co do której pewne było, iż umarła w zbyt młodym wieku.

Kochał ją, ponad życie. Była dla nich wszystkich jak prawdziwy anioł. 

Zbigniew postanowił, iż tę bitwę zadedykuje dla niej.

Niech ziemia lekką jej będzie — pomyślał i w tym samym momencie z przerażeniem dostrzegł, jak Marian upadł. Podbiegł doń i, sprawdziwszy, że puls jest nadal wyczuwalny, wziął go na plecy, udając się do lazaretu. Ciężar niesionego mężczyzny wcale nie pomagał, podobnie jak wszechobecne kule. W końcu jednak dotarł.

***

Doktor był mężczyzną dawno po czterdziestce, a od przeszło dwudziestu lat pracował zaś w lekarskim fartuchu. Przez te kilka lat służenia w armii Napoleona zyskał wręcz opinię cudotwórcy.

Łachnowski miał nadzieję, iż wyleczy Mariana, aczkolwiek czerwona plama na udzie, której to nie zauważył od razu, stawała się coraz większa i ciemniejsza.

— Być może przeżyje, prawda, ale trzeba będzie amputować nogę — oznajmił lekarz, zwracając się bardziej w przestrzeń niż do Zbigniewa. — Wdało się zakażenie.

On zaś zmarszczył czoło. Pomyślał, że jeśli Marian straciłby nogę, stałby się nieprzydatny w wojsku. A wtedy wróciłby do domu. Straciliby kontakt. Straciłby przyjaciela... 

Na pewno dało się go uratować jakimś innym sposobem. Przecież Marian nie mógłby go ot tak zostawić... To dzięki niemu pobyt w wojsku był nawet znośny.

— Może istnieje inny sposób? — zapytał się Łachnowski z nadzieją w głosie. Modlił się, by odpowiedź brzmiała „tak".

— Wątpię w to, prawda, ale zrobię, co w mojej mocy — oświadczył doktor. — Teraz każdy żołnierz, prawda, jest na wagę złota — dodał i udał się do innego chorego.

Parę godzin później skończyła się operacja amputowania nogi Mariana.

Dwa dni później Konarski zmarł.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro