Rozdział 2. - List

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Poznań, Wielkie Księstwo Poznańskie

Dziewczyna uciekła i zabarykadowała się w swojej sypialni na piętrze, gdy tylko ojciec sobie poszedł. Tego dnia, jak zwykle ostatnimi czasy, do domu przyszedł kolejny kandydat na jej guwernera. Ojciec przedstawił jej go jako Herr Schulza, po czym zostawił ich wraz z młodszą siostrą uczennicy, która robiła za przyzwoitkę. Gdy jednak papa wyszedł z saloniku, panna Chmielińska pobiegła do swego pokoju, zostawiając oniemiałego nauczyciela, który nie zdążył nawet wyłożyć słowników z tej swojej teki.

— Amelie! — Rozwścieczony głos ojca odbijał się echem po korytarzu. — Zejdź na dół, natychmiast! — zawołał, a dziewczyna, słysząc to, przekręciła klucz w zamku, zamykając się od środka. Gdy pan Chmieliński nie otrzymał żadnej odpowiedzi od swej pierworodnej, zaczął się wspinać na piętro domu. — Amelie! — Stare drewniane schody zaczęły lekko trzeszczeć; nie z powodu swego wieku, lecz pod ciężarem tuszy mężczyzny, który do najlżejszych nie należał, co przy jego dość niskim wzroście potęgowało wrażenie, iż wyglądał niczym puszysta kulka tłuszczu. Wielu ludzi, opierając się na jego prezencji, twierdziło, że właściciel fabryki był człowiekiem o potulnym charakterze. Amelia wiedziała jednak, że — niestety — nie mieli racji.

— Nie, ojcze! Nie zejdę tam! Nie zejdę! — zawołała dziewczyna, siadając pod drzwiami i podciągając nogi do siebie. Po chwili zaczęła głośno szlochać i podciągać nosem, by wzbudzić współczucie u ojca, u którego kiedyś miała zaszczytne miano ulubienicy.

Teraz ów tytuł był w posiadaniu najmłodszej z sióstr Chmielińskich — Eugenii — praktycznie od momentu jej urodzin, czyli od pięciu lat. Amelia, która miała lat szesnaście, nie czuła o to żadnego żalu czy zazdrości w stosunku do siostry. Wręcz przeciwnie — malutka Eugenia zawładnęła jej sercem tak szybko, że dziewczyna nie zauważyła nawet, kiedy sama zaczęła zajmować się dziewczynką. Wszystko przez jej niezwykły urok osobisty.

Gorzej było z Marią Anną, która — jako ta środkowa — od zawsze żyła w cieniu obu sióstr. Na każdym kroku demonstrowała swoją obecność i chciała, by uwaga wszystkich skupiała się na niej. Niestety, zwykle kończyło się to burą od matki za niepotrzebne wywyższanie się i zarozumialstwo, albo też klapsem od ojca za rozbity serwis do herbaty.

— Amelio Wiktorio! Masz natychmiast zejść na dół, przeprosić Herr Schulza za sprawione kłopoty i do końca lekcji zachowywać się jak dama, a nie jak rozpuszczony bachor!

— Nie — powiedziała stanowczym głosem, w którym zabrzmiała wola walki, chociażby z ojcem. — Nie zejdę, dopóki ten... ten Prusak — te słowa wypluła niczym parzącą trzewia i wyniszczającą wnętrzności truciznę, której na szczęście się pozbyła — jest w tym domu — dodała, słysząc matkę prowadzącą z gościem kulturalną dyskusję, jak przystało na dobrą panią domu. Amelia wiedziała, że to, co zrobiła, było karygodne i z chęcią przyjęłaby karę, byle tylko ten cały Herr Schulz wyniósł się z jej domu i nigdy nie wrócił.

Po drugiej stronie drzwi pan Chmieliński westchnął głośno. Znał dobrze upór córki i zdawał sobie sprawę z tego, że skoro tak powiedziała, to zapewne tak zrobi. Poszarpał się chwilę z klamką od drzwi do sypialni Amelii – nie ustąpiła, więc domniemał, że ta pannica, która momentami pozwalała sobie na za dużo, zamknęła swój pokój od środka.

Mógł wprawdzie wezwać ślusarza, by otworzył zamek, i zmusić córkę do uczestnictwa w lekcjach Herr Schulza, stwierdził jednak, że już nadto się skompromitował w jego oczach.

Pewnie uważa mnie i moją rodzinę za zbiorowisko wariatów — skwitował w myślach z gorzkim uśmiechem, przypominając sobie Marię Annę, która próbowała flirtować z nauczycielem. Mimo zaledwie trzynastu lat, stawała się coraz pewniejsza swoich wdzięków.

Zszedł więc na dół do saloniku, w którym Amelia miała mieć lekcje i w którym to znajdował się Herr Schulz. Pani Chmielińska zabawiała go rozmową, starając się ratować i tak krytyczną sytuację. Siedząca na jej kolanach Eugenia zapiszczała radośnie, widząc ojca, i podbiegła do niego, domagając się wzięcia na ręce. Nie mając serca odmówić brązowym oczkom ulubienicy, pan domu spełnił jej prośbę. Rozglądnął się jeszcze po pomieszczeniu, bo nigdzie nie dostrzegł Marii Anny, ale potem przypomniał sobie, jak kazał jej iść do swego pokoju, by przemyślała sobie pewne rzeczy.

— Es tut mir leid, aber ich glaube nicht, dass wir zusammenarbeiten werden  — powiedział do niedoszłego guwernera. Ten tylko uśmiechnął się ze zrozumieniem. — Ich entschuldige mich für die Unannehmlichkeiten und die verlorene Zeit. [1]

— Macht nichts, Herr Chmieliński. Es war schön, Sie und Ihre nette Frau kennenzulernen [2] — odparł uprzejmie Herr Schulz, po czym ucałował na pożegnanie dłoń pani domu i uścisnął rękę panu tego zacnego przybytku. — Auf Wiedersehen.

— Auf Wiedersehen, Herr Schulz.

Amelia, słysząc rozmowę, nadstawiła uszu. Gdy usłyszała pożegnania, odetchnęła z ulgą. Otworzyła pokój i czekała na karę od ojca. Ten jednak nie nadchodził. Kiedy schody zaczęły trzeszczeć, przełknęła gulę w gardle. Zamknęła oczy, licząc w myślach do dziesięciu. To zawsze pomagało jej się uspokoić. Po chwili zorientowała się jednak, że kroki nie mogły należeć do jej ojca. Były zdecydowanie za lekkie.

Utwierdziła się w tym przekonaniu, gdy do sypialni weszła jej matka. Dziewczyna wyczekiwała, aż rodzicielka powie jej kilka niemiłych słów, ale ona tylko usiadła obok niej na łóżku i pogładziła Amelię po policzku.

— Kochanie... — zaczęła miękkim tonem. Amelia podniosła wzrok i skrzyżowała spojrzenie z łagodnym wejrzeniem brązowych oczu mamy. Takich samych, jak jej i Eugenii. — Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że źle zrobiłaś, prawda? — Siedząca obok niej dziewczyna pokręciła głową. Położyła głowę na kolanach matki, wdychając kojący zapach jej perfum, którym przesiąknięta była założona tego dnia suknia. Każda z jej sukien, zresztą.

— Mamo... – wyszeptała w końcu Amelia. Bała się i to bardzo. — Nie chcę za niego wychodzić. — Matka pogładziła ją po włosach, tego dnia upiętych w węzeł. Wśród kasztanowych loków błyszczał mosiężny grzebień. Kobieta wyjęła go jednym, sprawnym ruchem.

— Musiał cię uwierać, czyż nie? — Dziewczyna pokiwała głową i popatrzyła się na matkę pytającym wzrokiem. Nie wiedziała, do czego zmierza. — Uwierz, Mela, że tata, ustalając to małżeństwo, chciał tylko twojego dobra. Jeśli ktoś miałby być winny, to tylko ja — westchnęła, nawijając na swój szczupły blady palec pukiel ciemnorudych włosów córki, które silnie z nim kontrastowały. — To ja, jako twoja matka, powinnam wyczuć, że nie chcesz tego mariażu. Mogłam wygłosić sprzeciw, gdy można było to bez problemu zrobić. Nie zrobiłam tego. Teraz pokutuję, patrząc na twą smutną twarz.

— Przepraszam — szepnęła w fałdę tkaniny Amelia. — Przepraszam, że jestem taką wyrodną córką — wychlipiała. Z oczu zaczęły kapać jej łzy, które spływały po twarzy, by w końcu zlecieć z lekko trójkątnego podbródka dziewczyny na materiał sukni pani Chmielińskiej; były niczym samobójcy skaczący z urwiska.

— Moja mała Mela... Jak możesz tak o sobie mówić? Córeczko, jesteś naszą — moją i taty — największą pociechą. Zobaczysz, że twój przyszły mąż nie jest taki straszny, jak myślisz. Zostając tutaj, tkwiłabyś w miejscu. Egzystowałabyś w kraju, który zależny jest od zaborcy. Nie miałabyś szansy na szczęście. To wszystko byłoby jak ten grzebień, uwierający i...

— Nie, mamo — przerwała jej stanowczo Amelia. — To to małżeństwo jest dla mnie takim grzebieniem. Przecież ten cały von Heglien to Prusak, wróg narodu! Jak ja mam wyjść za takiego kogoś, no jak? Wiedząc, jakie krzywdy jego naród, a pośrednio i on, bo tata mówił, że jest doradcą króla, wyrządził naszym przodkom, Polsce! To przez ludzi takich jak on, mimo iż mówię po polsku, nie mogę się nazwać Polką! — zawołała, wstając. — I ja mam takiemu komuś spojrzeć w oczy, nazwać go mężem? Dzielić z nim łoże?! — krzyknęła, rozkładając ręce. Nie rozumiała, dlaczego świat postanowił sobie z niej zakpić, stawiając na jej drodze von Hegliena — istnego czyraka, który zatruwał jej dotąd niewinne dzieciństwo w Poznaniu. Czymże zawiniła? Przecież nikogo nie zabiła, nie wyklinała... Żyła zgodnie z wszystkimi przykazaniami, więc nie rozumiała, za co ktokolwiek miałby ją karać.

— Przykro mi, córko, że dowiedziałaś się o brutalności życia w ten sposób, ale taka jest prawda. C'est la vie. — Matka wzruszyła ramionami, a jej twarz stężała, pozostając jedynie chłodną maską. — Nic nie jest sielanką. A ty, jako młoda kobieta, jesteś kartą przetargową i uwierz mi, mogłaś trafić o wiele gorzej. I żeby mi to był ostatni raz, gdy wypowiadasz się w ten sposób o Prusakach. Chcesz, żeby ojciec dostał grzywnę za twoje lekkomyślne zachowanie? — spytała, po czym z impetem wyszła z sypialni, pozostawiając drzwi otwarte na oścież.

Dlaczego nawet matka jej nie rozumiała? Nikt jej nie rozumiał, nikt nie chciał zadeklarować braku poparcia dla postępującej germanizacji. A przynajmniej nikt w jej otoczeniu. Wszyscy poddawali się łatwo zaborcy, ba, sami lecieli w jego ramiona, byle tylko nie utracić majątków i być lepsi od innych ludzi. W oczach Amelii zaś tracili coś ważniejszego od pieniędzy, które można przecież odrobić: szacunek i honor. A żeby je odzyskać, potrzeba by było czegoś więcej niż głowy do interesów.

Nie zeszła na dół, mimo iż nadeszła pora kolacji. Po prostu nie była głodna. I nikt się nie pofatygował, by uścisnąć rękę na zgodę. Była tylko kartą przetargową... Dziewczyna zwiesiła ze smutkiem głową, bo zdała sobie sprawę z tego, że słowa matki były w stu procentach prawdziwe, nawet jeśli przesączone goryczą. Może nawet mama była jedyną prawdomówną osobą w tym zgniłym od kłamstwa otoczeniu? Taką świecą, za którą Amelia podążała i która to rozświetlała mroki ciemności? Ale przecież każda świeca, chociażby świeciła najjaśniejszym płomieniem, zawsze rzucała cień. Dziewczyna zaczęła się zastanawiać, co takim cieniem mogłoby być w postaci jej matki.

***

Andrzej Chmieliński westchnął przeciągle, gdy zobaczył listy piętrzące się na biurku w jego gabinecie. Usiadł w fotelu i zaczął je przeglądać, jeden po drugim.

Ostatnia z epistoł zainteresowała go najbardziej — wysłał ją jakiś młody człowiek, niejaki Halczyński, który chciał nauczać jego córkę. 

Sądząc po jego nazwisku, nie jest Prusakiem — pomyślał Chmieliński, zaciągając się fajką — ale można by spróbować, zwłaszcza, że innych propozycji brak.

Wprawdzie ogłosił w swojej fabryce, że szuka kogoś, kto świetnie zna niemiecki, na stanowisko guwernera, napomknął również, iż to nieźle płatna praca, bo za parę godzin nauki zaoferowałby nawet i pięćdziesiąt talarów tygodniowo, ale — jak widać — nikt nie był chętny.

Zamoczył stalówkę pióra w atramencie i zaczął pisać odpowiedź, że zaprasza na spotkanie w sobotę wieczorem. Adresu nie zapisywał, bo po co? Skoro mężczyzna był na tyle inteligentny, by wysłać list, to z pewnością dostał skądś adres Chmielińskiego. Prawdopodobnie od jednego z pracowników fabryki; każdy z nich miał bowiem jakichś przyjaciół. Na prawie tysiąc robotników zaś na pewno był choć jeden taki osobnik, który posiadał bezrobotnego znajomego.

Gdy atrament wysechł, pan Andrzej złożył kartkę na pół i włożył do koperty, na której napisał adres przepisany z tyłu listu tego całego Halczyńskiego. Kazał służącemu natychmiast go wysłać, a sam Chmieliński ćmił powoli fajkę, dopóki nie nadeszła pora kolacji. Wtedy to odszedł od biurka i skierował się do jadalni.

***

Józef zjawił się u Chmielińskich sobotniego wieczora, wraz z teką pełną notatek i ze słownikiem niemieckiego, który dotąd tkwił w odmętach jego biblioteczki, jako iż nie był mu już do niczego potrzebny. Zapukał do drzwi i powitał go służący; Józek podał mu kapelusz i za lokajem ruszył do małego saloniku, w którym czekali wszyscy członkowie rodziny Chmielińskich: pan i pani domu, siedzący wyprostowani niczym struny, dwójka dziewczynek — jedna na oko trzynastoletnia, druga może pięcioletnia — które chichotały między sobą, oceniając prezencję nowego guwernera, a także sama uczennica, która siedziała przy stoliku z łokciami wspartymi o blat tegoż mebla i która przedtem podskoczyła nieznacznie, słysząc pukanie do drzwi. Teraz zaś ubolewała wewnętrznie, gdyż matka kazała jej ubrać białą sukienkę z kołnierzykiem, wykonaną z wyjątkowo nieprzyjemnego i uwierającego jej delikatną cerę materiału.

Halczyński przedstawił się najpierw rodzicom dziewczyny, którą zamierzał uczyć. Z tego, co zauważył, byli parą kolejnych dorobkiewiczów, którym zależało tylko na karierze: ojciec miał blond włosy i jasne oczy, lustrujące z niepokojem nowo przybyłego, jakby gospodarz oceniał, ile to Józek może mieć pieniędzy. Ewidentnie cierpiał na nadwagę, raczej nabytą przez styl życia niż odziedziczoną w genach. Matka zaś była szczupłą niewiastą o łagodnych rysach twarzy i tak samo łagodnych, brązowych oczach. Miedziane włosy, które Józefowi skojarzyły się z bratem i matką, upięte miała na wysokości szyi.

— Józef Halczyński — przedstawił się chłopak i ucałował dłoń gospodyni. — Niezmiernie mi miło.

Amelia drgnęła, słysząc, że ów młody człowiek mówił po polsku. Z zaciekawieniem patrzyła, jak ściska rękę jej ojcu. Był niebrzydki: ogolony na gładko, miał dość mocno zarysowaną szczękę i wyraziste rysy twarzy, które nieco łagodziły delikatnie falowane, ciemnobrązowe włosy. Spojrzała na podłogę, gdy napotkała wzrok guwernera. Intensywnie zielone tęczówki patrzyły na nią ni to z zaciekawieniem, ni to z rozbawieniem.

Ma prawo tak na mnie patrzeć — pomyślała zawstydzona. — Właśnie przyłapał mnie na tym, jak się na niego gapiłam. Niczym trzpiotka, a nie — młoda kobieta, w dodatku już zaręczona.

Po chwili podszedł i do niej.

— Józef Halczyński. Jestem niezmiernie rad, iż mogę poznać panienkę — odparł i ucałował kostki jej palców, tak, jak powinien zrobić każdy dobrze wychowany mężczyzna. Amelia uśmiechnęła się nieznacznie, jednak nie za bardzo, by ktoś nie pomyślał, że próbowała z nim flirtować.

— Amelia Chmielińska. Mnie również miło pana poznać. — Dygnęła delikatnie, po czym z powrotem usiadła na swoim miejscu.

— Zapraszam pana do swego gabinetu, by podpisać umowę naszej współpracy i ustalić wszystkie warunki — odparł oschłym tonem pan Chmieliński.

Chyba mnie nie polubił — skwitował w myślach Józek i udał się we wskazanym przez gospodarza kierunku.

Usiadł na skórzanym fotelu i oparł przedramiona na podłokietnikach. Omiótł wzrokiem pomieszczenie — gabinet był urządzony staromodnie, ale dość schludnie. Beżowe ściany zasłaniały mnogie regały z grubymi tomiskami oprawionymi w skórzane okładki; pokój oświetlał — jako iż powoli zmierzchało i coraz mniej światła słonecznego przedzierało się przez okno — mdły blask kinkietów wiszących na ścianach, a także oślepiające płomienie świec z kandelabru znajdującego się wprost nad mężczyznami. Ów żyrandol, jak odnotował Józek, był bogato rzeźbiony w roślinne motywy i widać było, iż to kosztowna rodzinna pamiątka.

Andrzej Chmieliński odchrząknął znacząco, a Józef, podziwiający dotąd wystrój wnętrza, przywrócił się do porządku i poprawił swą pozycję, uważając, by się nie garbić.

— Nie ukrywam — rzekł potencjalny pracodawca Halczyńskiego — że miast pana, wolałbym na tym stanowisku jakiegoś Prusaka, jednakże muszę przyznać, że moja córka żywi z jakiegoś powodu poważną niechęć w stosunku do tej nacji. Pan wywarł jednak na mnie dobre wrażenie. Jak dobrze umie się pan, panie Halczyński, posługiwać językiem niemieckim? — Józef przełknął ślinę, starając się wymyślić sensowną odpowiedź, i dyskretnie wytarł wewnętrzne strony dłoni o spodnie, gdyż niemiłosiernie się pociły, jak zwykle, zresztą, gdy się stresował.

— Nie mam problemów w porozumiewaniu się po niemiecku, dlatego... dlatego uważam, iż moje zdolności językowe są bardzo dobre — odparł, wpatrując się w rzeźbiony zegar nad głową pana Chmielińskiego.

— Wirklich? [3]

—Ja, das stimmt. Ich habe keine Sprachbarriere und spreche fließend Deutsch. [4]

— No dobrze... Powiedz mi, chłopcze, jak u ciebie z arytmetyką i z francuskim? Bo powinieneś wiedzieć, że twa praca nie będzie polegała wyłącznie na nauce niemieckiego.

— Zdaję sobie z tego sprawę. Umiem dobrze liczyć, a z francuskim nie mam żadnego problemu, gdyż moja ciotka mieszka właśnie we Francji i często porozumiewam się z nią, jak i z jej mężem — Francuzem – odpowiedział nieco pewniej młodzieniec, kierując wzrok na twarz pana Chmielińskiego, która, jak zauważył już wcześniej, charakteryzowała się dwoma podbródkami i małymi oczami. Teraz zdołał również dostrzec głębokie zmarszczki szpecące jego czoło. — Umiem również mówić po rosyjsku — dodał, by przełamać nieprzyjemną ciszę. Andrzej Chmieliński pokiwał lekko głową, jakby próbował przyswoić sobie informację, iż siedzi przed nim człowiek światły.

— Dobrze więc, panie Halczyński, przejdźmy teraz do zapłaty... Oferuję panu trzydzieści talarów tygodniowo, zgadza się pan?

Józef nie odpowiedział od razu. Trzydzieści talarów nie było małą sumą, ale po rozmowie z Maćkiem miał nadzieję na więcej. Jednakże, nigdzie nie widział innej oferty pracy, która zdawała się być stworzona dla niego, człowieka, który nie nadawał się ani do pracy w fabryce, ani do orki na ojcowskim polu.

— Tak, to godziwa oferta.

— Doskonale, zacznie pan pracę... Może w poniedziałek, bo teraz jest już późno?

— Oczywiście — odparł poważnym tonem Józek. Prawdę mówiąc, mógł zacząć nawet w tym momencie, ale wiedział, że ślęczenie nad księgami o wieczornej porze może skutkować pogorszeniem się wzroku. Jemu to nie przeszkadzało, nieraz zdarzało się, iż czytał do późnych nocnych godzin, mając za jedyne oświetlenie niezbyt obfite światło świecy; pan Chmieliński jednak raczej nie życzyłby sobie, by z powodu panicza Halczyńskiego jego pierworodna miała zmagać się z kłopotami w widzeniu. Józef również zbytnio trwożył się o posadę, którą dopiero co otrzymał, dlatego nie chciał jej stracić z powodu kłócenia się z pracodawcą już pierwszego dnia.

Wyszedł, żegnając się z pozostałymi domownikami, i skierował się na Czartorię. Postanowił odwiedzić Maćka i pochwalić się nowo zdobytą pracą. Przy okazji, za ostatnie talary ze swojej kieszeni kupił w sklepie Herr Gotlieba pluszowego misia dla bliźniaków. Wprawdzie po tej transakcji zostało mu zaledwie parę srebrnych groszy, ale Józef miał nadzieję, że wkrótce w jego kieszeniach przestanie w końcu bytować jeno pustka, a zaczną gościć w nich pieniądze.

Gdy zapukał do drzwi Dobrolińskich, otworzył mu Maciek. Wyglądał tego dnia koszmarnie — czarne włosy miał rozwichrzone, a pod szarymi oczami znajdowały się cienie. Skutki uboczne rodzicielstwa — pomyślał z rozbawieniem Józek, widząc bawełnianą pieluchę przewieszoną przez ramię przyjaciela.

—Wchodź, Ziutek, wchodź — powiedział niewyraźnie, po czym ziewnął głośno. W tym samym momencie jedno z dzieci zaczęło płakać. — Tatuś już idzie, Helenko! — zawołał Maciek i ruszył w głąb mieszkania. Józef wszedł do środka i zamknął porządnie drzwi. Po chwili dołączył do Dobrolińskiego, który stał nad kołyską córki w pokoju dziecięcym i lekko nią kołysał. Krzyś, który leżał w sąsiednim łóżeczku, spał spokojnie, nie przejmując się krzykami siostry. Oboje podobni byli raczej do Maćka niż do Ewy — mieli ciemne włoski i jasne oczka. A przynajmniej Helenka miała oczy po tacie, gdyż koloru oczu jej bliźniaka Halczyński nie mógł zobaczyć.

— Skąd wiedziałeś, że to ona płacze? — spytał przyjaciela Józek. On tylko wzruszył delikatnie ramionami, nadal nie przestając bujać kołyską.

— Krzyś zazwyczaj jest spokojny i nie budzi się po dwudziestu minutach snu. Tylko Halszka się tak ciągle wydziera. Ewa położyła się spać i teraz oboje są na mojej głowie. Uwierz mi, potrafią nie spać całymi godzinami. A gdy człowiek przyłoży głowę do poduszki — od razu płaczą. Ale na ogół są przeurocze, moja mama, gdy tu wczoraj była, stwierdziła, że Krzysiek wygląda zupełnie jak ja, gdy byłem malutki, a Halszka też jest bardzo do mnie podobna i...

— Dobra, wystarczy — przerwał mu Józef i uniósł ręce w geście poddania. — Niepotrzebnie zaczynałem temat. Kupiłem im zabawkę — powiedział i położył pluszaka na szafce nocnej.

— Nie trzeba było. Nawiasem mówiąc, dostałeś tę pracę? — zapytał Maciek, a Józek wyszczerzył dumnie zęby.

— Właśnie wracam od Chmielińskiego. Przyjął mnie.

—Wiedziałem — odparł uradowany Dobroliński i poklepał nie mniej radosnego Józefa po ramieniu. — Zawsze byłeś kujonem — dodał; Halczyński, słysząc to, popatrzył na przyjaciela z oburzeniem.

— Ja? Kujonem? — prychnął Józek i pokręcił głową. — Nie ma mowy.

— Nadal ci to zostało: żony nie masz, narzeczonej też nie... A po nocach to jedynie wertujesz te wszystkie księgi — powiedział Maciek, po czym wziął na ręce Krzysia, który właśnie się obudził i zaczął łkać. Halczyński zauważył, że chłopczyk również ma szare oczy taty. — Idę obudzić Ewę, bo mały domaga się jedzenia. Przypilnujesz ich chwilę?

— Jasne — mruknął Józek, patrzący, jak Dobroliński odkłada syna z powrotem do kołyski. Nie miał bladego pojęcia o opiece nad dziećmi, a zwłaszcza nad dwójką szkrabów, które urodziły się pięć dni temu. Wprawdzie jego brat miał malutką córkę, ale na dobrą sprawę Józef nigdy się nią nie opiekował. Zawsze robił to albo Kostek, albo bratowa Józka — Zofia.

Halczyński nachylił się nad kołyską Krzysia, który wiercił się niespokojnie i pomachał grzechotką leżącą dotychczas na szafce nocnej. Chłopczyk przez chwilę wpatrywał się w nią wielkimi oczyma, a potem zaczął płakać. Tak głośno, że jego opiekun był prawie pewny, iż pękły mu bębenki w uszach. Kołysał więc chłopca, starając się powtarzać ruchy swojego przyjaciela. To jednak również nie przynosiło rezultatów. Wręcz przeciwnie — chwilę później do łkającego brata dołączyła Halszka, tworząc niemalże niemożliwy do słuchania koncert. — Ciii... Cichutko — szeptał Józek to w jedną, to w drugą stronę. — Proszę, uspokójcie się. Cicho... Całe szczęście, że przyszedłeś — odparł z ulgą do Maćka, który właśnie wszedł do pokoju. — Ja może pójdę — zasugerował Halczyński. — Widzę, że nie masz teraz za dużo czasu.

— Niestety. Ale wpadnij kiedyś. I nie zapomnij, że jesteś chrzestnym Krzysia!

— Nie zapomnę — odrzekł z uśmiechem Józek, chociaż tak naprawdę już o tym nie pamiętał. — To do zobaczenia! — zawołał na pożegnanie.

— Serwus! — pożegnał się Maciek. Halczyński wyszedł na ulicę i skierował się w stronę Kasztanki. Tym razem przyjechał wierzchem, bez powozu, gdyż nie miał by go gdzie zostawić, i bez Siergieja, który musiał pomagać ojcu Józefa w żniwach. Gdyby nie rozmowa o pracę, to Józek pewnie też musiałby od rana do wieczora tkwić na polu. Nie cierpiał tego, więc z radością przyjął zaproszenie pana Chmielińskiego.

Józef wręczył talara młodzieńcowi, który pilnował klaczy i prędko wskoczył na jej grzbiet.

— Wio! — zawołał i ściągnął lejce, a Kasztanka pognała przed siebie.

Podróż do Szarzyn nie trwała długo, gdyż wieś leżała niecałą milę [5] drogi od Poznania. Późna pora jednak sprawiała, iż była monotonna i nudna, gdyż wszystkie krajobrazy przysłaniał mrok; biednemu Józkowi nie towarzyszył nawet księżyc, gdyż owej nocy z szóstego na siódmego sierpnia wypadał akurat nów. Młodzieniec westchnął, wdychając ciepłe, letnie powietrze. Mimo iż było ledwo co widać, Halczyński czuł, że wyjechał z miasta — dookoła unosił się rześki zapach świeżo skoszonych traw, które tegoż ranka kosił sąsiad Halczyńskich, pan Chrobicki.

Już niedaleko — pomyślał Józef, wsłuchawszy się w cykanie świerszczy, pohukiwanie sów i szum liści, poruszanych przez delikatny zefirek. Chwilę później drogę przebiegła mu sarna, denerwując nieco Kasztankę. Mniej ułożony koń prawdopodobnie by się spłoszył, jednak ona — nauczona latami przemierzania tej samej trasy tam i z powrotem — rozszerzyła jeno nozdrza i kontynuowała powolny chód, co jakiś czas strzygąc uszami.

Skręcił w prawo, w wyłożoną drobnym żwirkiem dróżkę, która prowadziła wprost do jego domostwa. Po pięciu minutach jazdy dostrzegł pierwsze światła pochodzące z lamp olejnych na dziedzińcu. Pospieszył Kasztankę, która i tak gnała już w stronę stajni, i chwilę później był na miejscu. Polecił Siergiejowi odprowadzić klacz z powrotem do stajni, a sam udał się do domu, by pochwalić się nowo zdobytą pracą.

— Udało mi się! Dostałem tę pracę! — zawołał na powitanie, gdy wpadł do pokoju, w którym przebywali jego rodzice.

— Gratuluję — odparł ojciec młodzieńca, Jeremi, po czym zaśmiał się tubalnie. — Już myślałem, że takiego porywczego chłopaka jak ty nigdzie nie zatrudnią. być może chociaż do tego się nadasz — rzucił, na co Józek zacisnął zęby, starając się nie okazywać zawodu, jakiego doznał. Pomimo świadomości, iż nigdy nie otrzymał tytułu jego ulubionego syna, miał nadzieję — jak widać, ulotną — że bodaj wieść o tym przełomowym dlań wydarzeniu ojciec przyjmie z większym entuzjazmem i może nareszcie obdarzy go choć cząstką estymy i ojcowskiej dumy, które to zawsze w całości przypadały Kostkowi. Nie rozumiał jednak, skąd wzięła się u niego ta ironia... W końcu postanowił zbierać na studia, na własny rozwój. Był samodzielny i, zgodnie z tym, co zapowiedział, nie zamierzał wziąć na ten cel ani miedziaka z ojcowskiej kiesy. Jednak — jak zwykle — Jeremi Halczyński hołubił jedynie dziedzica swego niewielkiego majątku, mimo iż Konstanty po ukończeniu gimnazjum — i to wcale nie z najlepszym wynikiem — osiadł na laurach, a na nielicznych przyjęciach, na jakich bywali bracia, starszy z nich mógł rozmawiać wyłącznie o sprawach gospodarczych, gdyż nawet w niewielkim stopniu nie interesował się polityką czy też filozofią. W przeciwieństwie do Józefa, rzecz jasna, który pochłonął chyba każdą możliwą księgę na ten temat i godzinami mógł roztrząsać wszelkie zawiłości danej kwestii. — Przynajmniej rączek sobie nie pobrudzisz, chyba że atramentem.

— Jeremi! – zganiła męża pani Halczyńska. — Powinieneś być ukontentowany tym, że Józef dostał taką dobrą posadę.

— Lepiej by było, gdyby pomógł ojcu i bratu na polu, a nie — psia krew — szlajał się nie wiadomo gdzie po mieście. Wielki pan nauczyciel! – zawołał z oburzeniem, po czym wstał z fotela.

— Posłuchaj mnie, ojcze — odezwał się Józek. Z nerwów, jakie go ogarnęły, trzęsły mu się zarówno nogi, jak i głos. Wciąż pamiętał, jak w dzieciństwie za — jak to określał pan Jeremi — bezczelne wypowiedzi otrzymywał razy rózgą w ramach nauczki. Nie mógł jednak pozwolić na to, by — dopóki czynił rzeczy, które każdy inny rodzic nazwałby godnymi pochwały — obrażał go własny tata, człowiek, w którym z natury powinien znajdować wsparcie i który powinien być dla niego wzorem postępowania w dorosłym życiu. Na to drugie wprawdzie było już za późno, lecz Halczyński wierzył, że pierwszy cel wciąż mógł się zrealizować, jeśli obaj, on i ojciec, by tego chcieli. Musiał spróbować, chociaż gdzieś w środku swojej duszy słyszał głos — podszyty śmiechem pana Jeremiego — mówiący o tym, że jest naiwny. — Zdaję sobie sprawę z tego, że dla ciebie prawdopodobnie moja posada oznacza tyle, iż rzadziej będę przebywał w domu, ale dla mnie jest ona daleko ważniejsza. Cały czas stawiasz mi Kostka jako wzór do naśladowania, jednak musisz wiedzieć, że kiedyś... kiedyś nasze role będą zupełnie inne — dodał, a jego głos stał się piskliwy i łamiący się. — Może to nieprzyjemny fakt, lecz wiedz, że któregoś dnia umrzesz. Kostek jako pierworodny dostanie cały majątek i stanie się bogatym właścicielem ziemskim, natomiast ja... ja według prawa nie dostanę nic, ani grosika z twojego majątku! Jestem zdany wyłącznie na siebie, więc jeśli teraz nie zawalczę o swoją przyszłość, zmuszony będę mieszkać na garnuszku u mojego brata, każdego dnia wypominając sobie, że gdybym chciał, mógłbym skończyć inaczej. Niczego od ciebie nie wymagam, tylko proszę, byś uszanował moje decyzje, tato... — zwrócił się do ojca. Ten jednak wstał i, mrucząc coś pod nosem, poszedł do swojego pokoju, nie zaszczyciwszy syna nawet spojrzeniem. Józef poczuł bolesne ukłucie w sercu. Nie tak to miało wyglądać... On i ojciec mieli paść sobie w objęcia, mieli się pogodzić. Tymczasem — jak zwykle — młody Halczyński zamiast zrozumienia otrzymał jedynie widok pleców pana Jeremiego udającego się do sypialni. Nie mógł jednak wiedzieć, że uczynił to tylko dlatego, by nie przyznać się przed rodziną do łez powoli cieknących mu po policzkach. 

— Nie przejmuj się, ojciec ma dziś zły dzień. Ja za to jestem z ciebie podwójnie dumna — wtrąciła się pani Chmielińska i wstała z fotela. Józek ucałował ją w policzek i ruszył do swojego pokoju.

Gdy tylko tam dotarł, rzucił gniewnie teczkę z notatkami i słownikiem, którą miał w czasie wizyty u Chmielińskich, na swój siennik, po czym sam się na nim położył, zapaliwszy uprzednio świecę stojącą na stoliku nocnym. Wziął do ręki pierwszą lepszą książkę, którą chwilę obracał w dłoniach, a potem — zaczął czytać, co — według niego — było znakomitym lekarstwem na zapomnienie o humorach ojca.

Pewnie znowu był podpity — próbował pocieszyć się chłopak, przypominając sobie o skłonnościach ojca do popijania wieczorem alkoholu, które po odebraniu majątku tylko się nasiliły. Nie zmieniało to jednak tego, że powiedział to, co powiedział. Powinienem być dumny z syna, który dostał tak dobrą posadę. Ależ nie, Jeremi miał pretensje o to, że Józefa zaproszono akurat w terminie żniw i nie było go jeden dzień w polu, przez co nie chciał nawet wysłuchać do końca tego, co miał do powiedzenia.

Ojciec po prostu ma pretensje, że nie jestem Kostkiem. Jednak to nie moja wina, że są oni tak do siebie podobni pod względem charakteru. Z tą różnicą, iż Kostek nie zdążył jeszcze być zgorzkniałym człowiekiem w średnim wieku — pomyślał zagniewany Józek, zatrzaskując z hukiem księgę. Odłożył ją na miejsce, zmówił wieczorną modlitwę, przebrał się w koszulę nocną i udał się do łóżka, by po chwili zacząć chrapać. Tej nocy panicz Halczyński spał snem twardym, lecz przerywanym, bez żadnych snów. 

_________________________________________

[1] Es tut mir leid, aber ich glaube nicht, dass wir zusammenarbeiten werden (...) Ich entschuldige mich für die Unannehmlichkeiten und die verlorene Zeit. - Przykro mi, lecz raczej nie nawiążemy współpracy (...) Przepraszam za kłopot i zmarnowany czas.

[2] Macht nichts, Herr Chmieliński. Es war schön, Sie und Ihre nette Frau kennenzulernen - Nie szkodzi, panie Chmieliński. Miło było mi poznać pana i pana nadobną małżonkę

[3] Wirklich? - Czyżby?

[4] Ja, das stimmt. Ich habe keine Sprachbarriere und spreche fließend Deutsch - Tak, zgadza się. Nie mam bariery językowej i mówię płynnie po niemiecku.

[5] chodzi o milę polską, która w przybliżeniu wynosi 8,5 km




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro