Rozdział 22. - Dwa wielkie dni

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W końcu nadszedł dzień wesela Oliwii. Już od samego rana wszyscy byli podenerwowani, a zwłaszcza panna młoda, która na śniadaniu nie mogła zmusić się do zjedzenia chociaż ociupinki jedzenia. Niemniej zestresowana była również Amelia, która — jako druhna — nocowała w domu panny Czerniackiej, by później, wraz z pozostałymi druhnami, przygotować Oliwię do ceremonii zaślubin.

Panna młoda w ślubnej kreacji prezentowała się wręcz przepięknie; pan Czerniacki nie zamierzał bowiem oszczędzać na weselu swojej jedynaczki. Tak więc, Oliwia założyła tego dnia białą suknię (na wzór królowej Wiktorii, którą to szczerze podziwiała) z mory z dwoma warstwami iluzji doń przyczepionych. Góra była prosta, a jako iż na początku kwietnia nadal było zimno, także zabudowana; wyszyta jednak została pięknymi koronkami, które nadawały subtelnego wdzięku całej postaci panny Czerniackiej.

Matka Oliwii kończyła zapinać już ostatnią haftkę, a Amelia założyła na głowę dziewczyny wianek z białych róż, do którego przyczepiono długi welon. Wraz z ubraniem rękawiczek panna Czerniacka była gotowa do wyjścia i rozpoczęcia nowego życia jako pani Mikołajowa Gert.

Dwa z powozów, które miały zawieźć wszystkich do kościoła, czekały już przed domem Czerniackich. Do jednego wsiadła Oliwia z rodzicami, a do drugiego — druhny wraz z siostrą Mikołaja, Elżbietą, jako starszą druhną na przodzie.

Sama ceremonia miała się odbyć w poznańskiej Farze. Amelia po przybyciu na miejsce odszukała wzrokiem pana młodego. Wraz z innymi druhnami miała go odprowadzić pod ołtarz, podobnie jak drużbowie pannę młodą.

Mikołaj prezentował się naprawdę przystojnie we fraku. Jego blond włosy zdawały się złote w promieniach kwietniowego słońca, a niebieskie oczy patrzyły z czułością w stronę Oliwii, która to była blada, lecz, pomimo tego, nadal piękna. Jej jasnobrązowe włosy ufryzowane zostały w loczki, przez co wyglądała jeszcze niewinniej niż zwykle.

"Ciekawe, czy Mikołaj wie, jaką to żonę sobie wybrał" — pomyślała Chmielińska z uśmiechem na ustach i podeszła do panny młodej.

— Jeśli masz jeszcze jakieś wątpliwości co do tego, czy on cię kocha, zerknij, jakim wzrokiem się na ciebie patrzy — wyszeptała, chichocząc.

— Nie mam wątpliwości co do jego uczuć, tylko co do moich... — jęknęła Czerniacka. Następnie wsunęła za ucho niesforny loczek, który zleciał jej na czoło. — Amelio, boję się...

— Nie martw się, nie będzie tak źle. Zresztą, w razie czego możesz uciec sprzed ołtarza — rzuciła dla rozluźnienia atmosfery, lecz na jej przyjaciółkę podziałało to zupełnie odwrotnie.

— To, że ty byś tak zrobiła, nie oznacza, że ja też to zrobię. Cały Poznań by mnie obgadywał... — fuknęła, lecz urwała, gdyż starszy drużba podszedł do nich i powiedział, iż czas się ustawić. Tak więc wziął on Oliwię pod prawą rękę. Amelia, stojąca po lewicy pana młodego, również  ofiarowała mu swe ramię.

Ruszyli.

Te kilka minut, jakie upłynęły do czasu przyjścia pod ołtarz, zdawały się wiecznością.

W końcu jednak nadszedł moment złożenia przysięgi. Mikołaj zrobił to z wyraźnym wzruszeniem w głosie, tak bardzo nie przystojącym mężczyźnie. Oliwia zaś rotę wypowiedziała machinalnie, jakby chciała to mieć już za sobą. Jednak, gdy państwo młodzi spojrzeli sobie w oczy, wymieniając obrączki, jej wzrok był tak wypełniony miłością, iż wynagradzało to wszystkie momenty niepewności.

Amelia pomyślała, że to samo będzie ją czekało jutro, tyle że — niestety — o wiele, wiele skromniej. Zawsze marzyła o ślubie godnym księżniczki, w najpiękniejszej sukni i największej świątyni w mieście. Jednak, mimo iż jej marzenia już prawdopodobnie nigdy się miały nie ziścić, uważała, że jej późniejsze szczęście z Józkiem będzie o wiele więcej warte niż nawet wyszywane klejnotami suknie.

Zaśmiała się w duchu, przypominając sobie siebie kilka lat temu. Tamta Amelia by się z nią nie zgodziła, a na pewno — poważnie by się zastanowiła, czy taki skromny ślub, o którym praktycznie nikt by nie wiedział, miałby jakikolwiek sens. Ona chciałaby zaprosić poznańskie elity i dziennikarzy, którzy wstawiliby do dziennika zdjęcia z ceremonii; teraźniejsza Amelia zaś mogłaby się pobrać nawet w chłopskiej chacie, ze zwierzętami jako jedynymi gośćmi, byleby z ukochanym.

***

Po iście angielskim wyjściu z wesela, Amelia znalazła się w swoim domu. Była zmęczona jak diabli, ale wiedziała, iż nie mogła zasnąć, gdyż musiała się spakować. Nie zrobiła tego wcześniej z obawy przed ojcem, który zdawał się wyczuwać napiętą atmosferę przy rodzinnych posiłkach, lecz nie potrafił bądź nie miał ochoty dociec jej przyczyny.

Ułatwieniem dla młodej Chmielińskiej był fakt, iż nie potrzebowała wielu rzeczy; jej wyprawa ślubna była już skończona i czekała na wywiezienie. Nad ową zaś pieczę sprawowała pani Chmielińska, która nie widziała przeszkód, by wysłać ją wraz z Amelią do Paryża.

Rozległo się pukanie do drzwi. Trzy razy, zgodnie z wcześniej ustalonymi zasadami.

— Proszę — odpowiedziała Amelia i do pokoju weszła pani Anna, dzierżąc swą szkatułkę z biżuterią.

— Pomyślałam... pomyślałam, że przyda ci się jakaś ozdoba — zaczęła, starając się ukryć łzy wzruszenia.

— Ale Józek ma wystarczająco pieniędzy, by kupić mi biżuterię. — zaprotestowała dziewczyna, nie rozumiejąc matki.

— Chcę ci dać coś, co będzie ci przypominało dom. Kochanie, jesteś już taka duża... Wyjdziesz za mąż, wkrótce urodzisz dzieci i nie będziesz miała czasu pisać do starej matki.

— Ależ, mamo! Dla ciebie zawsze będę miała czas. — Wizja rozstania się z bliskimi bolała także i Amelię. Jeszcze nie mogła przyswoić sobie myśli, iż nie będzie się z nimi widziała, słyszała ich głosów, codziennych sprzeczek przy obiedzie... Nie będzie widziała, jak dorasta jej najmłodsza siostra, Eugenia, która w tym roku kończyła już osiem lat. Jej bona twierdziła, że to bardzo zdolne dziecko i że ma głowę do rachunków. Amelia żywiła nadzieję, iż ich ojciec nie pogrzebie tego talentu. Również — już w tamtym momencie — odczuwała tęsknotę za Marią Anną, tą głupiutką, nieco postrzeloną siostrzyczką, która w wieku dojrzewania zaczęła udawać, iż pozjadała wszystkie rozumy. Mimo to, nadal była świetną powierniczką sekretów swej starszej siostry, za co ta była jej głęboko wdzięczna.

Tęskniłaby również za ojcem, człowiekiem, który wprawdzie zdawał się mieć serce z kamienia, lecz dzięki któremu tak naprawdę Amelia poznała Józefa. Wiedziała, że będzie tęsknić za wszystkimi. Już nigdy nie wróci do Poznania, do swojej kamienicy, i nigdy już nie zobaczy znajomych twarzy.

— Masz pisać do mnie codziennie.

— Dobrze, mamo — przytaknęła Amelia. — Mamo, mam pytanie... Jak spędza się noc poślubną?

Pani Anna zarumieniła się.

— Zdaj się na Józka. On z pewnością będzie wiedział, co robić. Popatrz! Ten pierścionek będzie dla ciebie idealny — zmieniła temat, wyciągając ze szkatuły złotą ozdobę z niewielkim rubinowym oczkiem. Po chwili znalazła też pasujące doń kolczyki i również podarowała je córce.

— Dziękuję — odparła Amelia z wdzięcznością, ale również z irytacją, że nie uzyskała wystarczająco wyczerpującej odpowiedzi na swoje pytanie.

— Prześpij się chwilkę, ja cię spakuję — powiedziała pani Chmielińska i pocałowała Amelię w czoło. Dziewczyna ziewnęła, jakby na zawołanie. Istotnie, była zmęczona. Posłusznie wykonała więc polecenie matki i chwilę później spała już kamiennym snem.

***

Józek obudził się podenerwowany. Nie dość, że miał problem z zaśnięciem tej nocy, to jeszcze — miast przyjemnych snów o jego rychłym ślubie i przyszłej żonie — dręczyły go jakieś bliżej nieokreślone mary senne.

Ziewnął głęboko i — jeszcze sennym wzrokiem — rozejrzał się po sypialni. Obok dużej, dębowej szafy stał (również dosyć spory) kufer, do którego Halczyński zapakował wszystkie rzeczy, o których uważał, iż będą przydatne, gdy rozpocznie nowe życie, już jako człowiek zamężny.

Na samą myśl o tym miał przyjemne dreszcze. Małżeństwo jak dotąd było dlań stanem nieosiągalnym; owszem, spotykał się z kilkoma dziewczynami w ciągu dwudziestu dziewięciu lat życia, czasem były to nawet poważniejsze relacje, lecz praktycznie zawsze kończyło się to złamanym sercem z jednej bądź drugiej strony.

Jedynie raz miał szansę na ożenek, lecz po — zresztą dość krótkich — perswazjach rodziny i przyjaciół zerwał zaręczyny. Nawet on sam zrozumiał, że to narzeczeństwo było straszliwą pomyłką i gdyby skończyło się ślubem, to prędzej czy później i on, i tamta dziewczyna serdecznie by się znienawidzili.

Tutaj nie było mowy o pomyłce. Kochał Amelię jak nikogo innego na tym świecie i pragnął, by w związku z tym podzielić się z nią wszystkim, co posiadał. Od majątku i łoża do serca i duszy. Tylko ona była godna do otrzymania miana pani Halczyńskiej.

Dźwięk zegara z kukułką, który wisiał dumnie w salonie, głośno oznajmiał, iż minęła właśnie piąta rano. Józef przeklął swoje sny i tak wczesną godzinę, o jakiej wstał, lecz nie mógł już usnąć, mimo iż naprawdę się starał.

— Kiedyś powystrzelam te wszystkie ptaki — mruknął przez zaciśnięte z irytacji zęby, kierując się do okna. Tak, jak sądził, na zewnętrznym parapecie usiadło stadko wróbli. Otworzył okno i ptaki natychmiast odleciały zlęknione.

Usiadł przy biurku. Chciał poczytać, lecz wszystkie jego księgi spakowane już były do osobnego kufra, a nie miało sensu wyciąganie ich z niego, gdyż i tak za niedługo musiał zacząć się szykować. Na biurku leżały — niespakowane jeszcze — papier i kałamarz z atramentem i piórem, pozostałe po wieczornym pisaniu listu do matki. Było mu żal, iż nie będzie jej na jego ślubie, jednak zdawał sobie sprawę z tego, że tylko i wyłącznie z jego winy.

Nawet nie zorientował się, kiedy sięgnął po pióro i zaczął kreślić zdania.

Poznań, 7 IV 1856

A więc dzisiaj się żenię. Przyznaję, że jest to dziwne uczucie, mieć świadomość, że już jutro nie obudzę się w pojedynkę,  będę miał do rozmowy kogoś, kto nie będzie służącym, i kogoś, komu będę mógł powierzyć wszystkie moje troski. Już wyobrażam sobie, z jaką radością i dumą będę mówił o Amelii jako o mojej żonie...

Dni bez niej niemiłosiernie mi się dłużą, zwłaszcza, iż ostatnimi czasy była tak zafrasowana ślubem swej przyjaciółki, że nie miała czasu na lekcje. Zresztą, przedwczoraj sam pan Chmieliński oficjalnie mnie zwolnił, gdyż w jego mniemaniu Amelia już dzisiaj wyruszy do swojego narzeczonego do Hanoweru. Jakże się zdenerwuje, gdy prawda wyjdzie na jaw... Nie dbam jednak o to. Może posłać na mnie całe niemieckie wojsko, lecz ja nie złamię się w swej decyzji: ożenię się z Amelią. Czy on tego chce, czy nie.

Czasami jednak dopadają mnie wątpliwości, czy ja — zagorzały lekkoduch — podołam obowiązkom męża, a w przyszłości także i ojca. Zdaję sobie sprawę, iż pomimo tego, że moja miłość do Amelii jest niemal niczym studnia bez dna, to owe obowiązki nie polegają tylko na niej. Zależy mi bowiem również na tym, by być dla mojej najdroższej oparciem w trudnych chwilach, kimś, na kim mogłaby polegać, gdyż nie zgadzam się z poglądem, jakoby miłość do kobiety mogłaby być tylko powierzchowna i opierać się wyłącznie na spłodzeniu potomka. Uważam takie stwierdzenie za co najmniej krzywdzące dla samej miłości; znosi to bowiem jej wzniosłość jako uczucia i przenosi ją ze strefy sacrum do strefy profanum... Wracając, obawiam się odpowiedzialności, jaka na mnie już niebawem spadnie. Mam nadzieję jednak, iż ta przyjdzie w swoim czasie, wraz z poczuciem ustatkowania i satysfakcji z posiadania swojej rodziny. Wierzę, że jeśli Amelia przymknie nieco oczy na błędy, jakie niewątpliwie popełnię podczas pierwszych chwil naszego wspólnego życia, to wszystko dobrze się ułoży.

Odłożył pióro, zastanawiając się, po co to w ogóle pisze. Już miał to spalić w kominku, ale w ostatnim momencie cofnął się i zgiętą na cztery kartkę włożył do kieszeni.

***

O wpół do dziesiątej Józek wraz z Maćkiem, który pełnił rolę świadka, czekał na swoją wybrankę w niewielkim kościółku pod wezwaniem świętego Jana Chrzciciela w Szarzynach. Świątynia ta, pamiętająca jeszcze czasy przedrozbiorowe, ze względu na swoje rozmiary była raczej kaplicą niż kościołem, jednak miała w sobie pewien urok, którego brakowało tym wielkim miejskim katedrom; wybudowana została z ociosanego kamienia na planie krzyża, tak jak większość budowli w stylu romańskim. Z prawej nawy przechodziło się do wysokiej, majestatycznej wieży, w której mieściła się dzwonnica. Niepodzielne rządy sprawował tam pan Stefan, człowiek, którego Józek znał od dziecka; był to staruszek, który — podobnie jak wielu mieszkańców Szarzyn — przywędrował do wioski z innego zaboru i osiadł tam na stałe. Z pochodzenia był pół Polakiem i, po kądzieli, w połowie Węgrem, co największe piętno odcisnęło na jego typowo południowej urodzie. Na szczęście, a może niestety, wraz z gorącą madziarską krwią nie otrzymał w spadku po przodkach takiegoż temperamentu. Wszyscy w Szarzynach znali pana Stefana jako największego poczciwinę, jaki kiedykolwiek chodził po świecie. Nigdy nie szczędził pieniędzy na ubogich ludzi, których było sporo w okolicy, a sam potrafił zadowolić się jedynie pajdą chleba na dzień. W zamian, posiadł on dozgonny szacunek niemalże wszystkich mieszkańców wioski i okolic.

Gdy Józek go zobaczył, od razu odtajała ta niewidzialna bariera, która jak dotąd dzielnie wstrzymywała wszystkie wspomnienia związane z Szarzynami.

Spojrzał on tęsknie na kościół, w którym miał zaraz wziąć ślub, i przypomniał sobie, jak po skończonej mszy biegał wokół niego wraz z Kostkiem, gdy byli małymi berbeciami, albo jak ówczesny proboszcz dawał małemu Ziutkowi lekcje gry na skrzypcach. Sam bowiem był bardzo muzykalny i w najmłodszym synu "pana dziedzica", jako mówiono wówczas na pana Jeremiego, również wypatrzył tę cechę. Niestety, młody Halczyński porzucił to zajęcie, czego z resztą do tego dnia okropnie żałował.

Pamiętał, jak dawno temu obiecywał jego ówczesnej "wielkiej miłości", że za parę lat spotkają się w tym kościele na ślubnym kobiercu... Ona wtedy zaplotła wianek z rosnących nieopodal rumianków i udawała, że była panną młodą. A on wpatrywał się w nią z bezbrzeżnym zachwytem, tak, jak ostatnimi czasy patrzył się na Amelię. Owszem, stanęła ona na ślubnym kobiercu — i to nawet w tym niewielkim kościółku — ale z innym.

Po jego policzku popłynęła pojedyncza łza. Nie mógł dopuścić do płaczu, a na pewno nie teraz, gdy za chwilę miał wziąć ślub.

Pomyślał jednak, że z perspektywy lat jego dawne życie, mimo iż wypełnione różnego rodzaju uciechami, było mało co warte. Ludzie, którzy zwali się jego przyjaciółmi, w większości odeszli, gdy okazało się, iż jest do cna spłukany, a wszyscy ci, którzy go podziwiali, nagle zaczęli go ignorować. Wiele razy był zauroczony lub zakochany, ale nie potrafił kochać szczerą miłością. Umiał brać, ale nie dawać. Kilka razy spędził noc z pannami, o których potem nawet nie myślał, ba, nie obchodziły go one już następnego ranka.

Przypomniało mu się przyjęcie, na jakie zaprosił go jeden z jego quasi-przyjaciół, gdy obaj mieli po dziewiętnaście lat. To tam stracił swoją niewinność. Za podszeptem owego "przyjaciela" chciał spróbować "jak to jest". Pamiętał Zosię. Była młodszą od niego o jakiś rok, może dwa, służącą o niewielkim wzroście, lecz o niezwykle ponętnych kształtach i dużych orzechowych oczach, które wręcz błagały, by tego nie robił. Jego ofiarą, bo chyba nie dałoby się o tym powiedzieć inaczej, jak o polowaniu na co ładniejszą dziewczynę do towarzystwa. Pamiętał jej ciało, drżące pod dotykiem jego dłoni, lecz nie z rozkoszy, a z przerażenia, by w niczym nie uchybić młodemu paniczowi. Wiedziała bowiem, co działo się z innymi służącymi, na których "usługi" przyszła skarga od gości gospodarskiego syna — były albo kierowane do najcięższych prac w domu, albo po prostu odsyłane. Nie baczono na to, że większość z nich nie miała środków do życia. Owdowiała jaśnie pani we wszystkim słuchała podszeptów swego syna, który — nawiasem mówiąc — obdarzony został niesamowitą charyzmą i darem przekonywania.

Józef westchnął cicho. Tak bardzo żałował większości tego, co było... Zdawał sobie jednak sprawę z tego, iż czasu nie dało się cofnąć. Musiał żyć od nowa. Życiem wolnym od błędów, z Amelią u boku. Musiał oddzielić ten moment grubą kreską od tych wszystkich pozostałych momentów i już nigdy jej nie przekraczać. Musiał...

Zegar na wieży wybił dziesiątą. Spóźniały się... Miały być punktualnie o dziesiątej, a tymczasem o ich powozie nie było ni widu, ni słychu.

— Gdzie one są? — zapytał zniecierpliwiony Maciek, który dotychczas milczał. On również przeżywał ślub przyjaciela. Miał świadomość, że po tym rozstaną się — jeśli nie na zawsze, to na bardzo długo.

Józek przeraził się, że być może Amelia zrezygnowała z poślubienia go, albo to jej matka uznała, iż nie jest on jednak dobrą partią dla jej córki. Nagle poczuł się tak dziwnie mały, jakby nic na tym świecie nie było zależne od niego. Nawet on sam. Bał się tego uczucia. Nie chciał tracić kontroli nad sytuacją.

A co, jeśli Amelia naprawdę się nie pojawi? Co, jeśli dowiedziała się skądś o mojej przeszłości? Przecież ona jest taka niewinna, taka delikatna, ona mi nigdy nie wybaczy tego, jak żyłem... — myślał coraz bledszy, łamiąc palce ze zdenerwowania. Był pewien, że za chwilę wyrwie je ze stawów, ale nie mógł kontrolować tego odruchu. — Mój Boże, mój Boże... Ja wiem, że grzeszyłem i to wielokrotnie, ale błagam, proszę Cię, by Amelia przyjechała... Obiecuję, że będę najwierniejszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek Ci służył, tylko daj mi jakiś znak.

***

Około wpół do jedenastej rozległ się turkot kół. Chwilę później na horyzoncie pojawił się powóz, który niewątpliwie zdążał w kierunku kościółka. Józek, który przez ten czas rozmawiał ze stosunkowo nowym na tym stanowisku księdzem proboszczem, poderwał się niespokojnie, a widząc kurzawę pyłu, wyszczerzył się w jej stronę tak, że jego twarz pojaśniała. Ksiądz uśmiechnął się pod nosem. O ile wcześniej miał małe obiekcje przed udzieleniem ślubu parze uciekinierów (Józek o wszystkim mu opowiedział podczas spowiedzi), tak teraz zupełnie się do tego przekonał, widząc miłość i szczęście tryskające z obojga narzeczonych.

Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela — pomyślał, patrząc się na Amelię, której lico było czerwone ze wstydu, gdyż dosłownie rzuciła się Józkowi na szyję tuż pod okiem jej matki i księdza. — Najwidoczniej taka była Jego wola, by ta dwójka złączyła się węzłem małżeńskim.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — przywitał ich.

— Na wieki wieków. Amen — odpowiedzieli wszyscy razem, chórkiem.

— Chodźmy, chodźmy... I tak mamy opóźnienie — ponaglił ich duchowny.

— Przepraszamy, w połowie drogi powóz natrafił na jakiś kamień i trzeba było wymienić koło — zaczęła pani Anna, która miała pełnić rolę świadkowej, jednak wszyscy pozostali byli tak zafrasowani ślubem, iż nie przysłuchiwali się temu, co powiedziała.

Józek przyjrzał się ukochanej: ubrana była w suknię balową z dość sporym dekoltem obleczonym subtelną falbanką. Falbanami też zaczynały i kończyły się rękawy, rozszerzane i wykonane z półprzezroczystej tkaniny, w przeciwieństwie do reszty toalety, która uszyta została z kremowej bawełny. W pasie zaś rozpoczynała się warstwa z poprzetykanego koronkami tiulu, biegnąca od połowy spódnicy z przodu do jej końca z tyłu i obszyta falbaną. Wszystko to przepasane było rdzawobrązową szarfą. Na głowie zaś miała wianek z mirtu oraz welon, należący wcześniej do pani Anny, który ciągnął się za nią dobre dwa metry, niczym na wpół przezroczysta, błyszcząca w słońcu mgiełka. W ręku z kolei dzielnie dzierżyła bukiet z kwiatów pomarańczy, który to Halczyński wręczył jej przed chwilą.

Ceremonia przebiegła bez większych trudności. W końcu przyszedł czas na złożenie przysięgi małżeńskiej.

— Ja, Józef Tadeusz... — powtórzył nieśmiałym i drżącym głosem Halczyński za księdzem proboszczem — biorę cię, Amelio, za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.

Tuż przed złożeniem przysięgi Amelia zerknęła na panią Annę. Ona zaś uśmiechnęła się, próbując ukryć to, iż jej oczy były całe we łzach.

— Ja, Amelia Wiktoria, biorę ciebie, Józefie za męża — powtórzyła równie drżącym głosem Amelia, patrząc się to na księdza, to na Józka; na jej ustach zaś, w przerwach, które czyniła pomiędzy wypowiadaniem poszczególnych wyrazów, gościł błogi uśmiech, jak gdyby właśnie spełniało się jej najskrytsze marzenie, lecz nie chciała się zanadto cieszyć, by ono nie odleciało — i ślubuję ci miłość, wierność, posłuszeństwo i uczciwość małżeńską oraz to że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.

Kiedy ksiądz kazał im wymienić się obrączkami, Józek wziął tę drobniejszą, przeznaczoną dla Amelii i już miał ją włożyć na palec, kiedy pierścień wypadł mu z drżących ze stresu rąk. Józef nie wiedział, co się stało, a obrączka przeturlała się aż pod nogi pani Anny, która to podniosła ją i — z pobłażliwym uśmiechem — wręczyła swojemu zięciowi. On zaś, całkowicie spąsowiały, wymamrotał niezręczne podziękowanie i po raz drugi, tym razem o wiele pewniej, wsunął ją na szczupły palec Amelii. Ona zaś, też czerwona, choć nie ze wstydu, a z płaczu ze wzruszenia, uczyniła to o wiele szybciej, tyle że przez załzawione oczy mało co widziała i gdyby nie Józek, który pokierował jej ręką, włożyłaby mu obrączkę na zły palec.

Tuż po skończonej ceremonii pani Anna podeszła do pary młodej i serdecznie uściskała oraz ucałowała najpierw Amelię, a później Józefa.

— Opiekuj się dobrze moją córeczką — powiedziała cicho, mocując się ze łzami, które mimowolnie wypływały z jej oczu za sprawą nadmiernego wzruszenia. Zdawała sobie sprawę z tego, iż to prawdopodobnie ostatnie chwile spędzone z jej córką. Cieszyła się, że przynajmniej widzi ją szczęśliwą z Józkiem, a nie — przygnębioną, w drodze do Hanoweru.

— Nasz dom zawsze będzie stał otworem dla pani i pani rodziny. Jeśliby była pani w Paryżu...

— Mama. Mów do mnie "mamo". Jesteśmy już rodziną, Józefie.

— Dobrze, pani... Yyy... Znaczy się – mamo. Dobrze. Tak... — zająknął się Józek, a pani Chmielińska zachichotała cicho.

— Gratuluję ci, Ziutek — odrzekł Maciek. — Teraz tylko czekać, aż zostaniesz ojcem. Zobaczysz — pewnego dnia przyjadę do ciebie i rozpuszczę twoje dzieci jak dziadowski bicz — zaśmiał się.

 Wpierw muszę je mieć — odparł równie rozbawiony Halczyński. — Ale wiesz co? Gdy podrosną, to może wyślę je na wakacje do wujka Maćka do Poznania. Co ty na to?

— Jeśli będą podobne do ciebie, to muszę wyjechać, żeby do mnie nie dotarły. Żartuję, oczywiście. Byłeś najlepszym współlokatorem, jakiego można sobie wyobrazić.

— Dziękuję. Przekaż Ewie i dzieciom pozdrowienia ode mnie i Amelii. I dziękuję, że zgodziłeś się być naszym swiadkiem.

— Przekażę z pewnością. To ja dziękuję, że mnie zaprosiłeś. Będzie mi ciebie brakować — oznajmił Dobroliński i poklepał Józka po plecach.

— Mnie ciebie też... Pisz do mnie często.

— A ty mi odpisuj!

— Dziecko drogie — zwróciła się do Amelii w tym samym czasie matka — pisz do mnie o wszystkim, nawet o najbardziej błahych rzeczach. Jeśli... — tutaj zniżyła ton — jeśli Józef by cię w jakikolwiek sposób źle traktował, masz mnie o tym niezwłocznie poinformować, jasne?

— Tak, mamo — odparła Amelia, nie chcąc pokazywać swego rozbawienia słowami matki; pewna była bowiem, że u boku Józka nie spotka ją nigdy żadna krzywda. Kochali się nawzajem, a jeśli ktoś kogoś kocha, to nie odważyłby się podnieść na tę drugą osobę ręki, tak to sobie tłumaczyła, wzorując się na przykładzie swoich rodziców.

— Pannie młodej również gratuluję. — Maciek uśmiechnął się szeroko, przywołując rumieńce na twarzy młodej pani Halczyńskiej. Nienawidziła ona tej przypadłości, dopadającej ją bez względu na to, czy się wstydziła, czy nie.

— Dziękuję – powiedziała cicho. — To wielka szkoda, że dzisiaj wyjeżdżamy. Józek nigdy mi nie mówił, iż ma tak wspaniałego przyjaciela.

— Cóż, nie dziwię mu się... — bąknął Dobroliński. — Mnie również jest żal. Pewien jestem, że gdyby nie wasz wyjazd, to istniałaby szansa na to, iż byśmy się zaprzyjaźnili.

— Z pewnością. Jeśli byłby pan sam lub wraz z rodziną w Paryżu, byłabym szczęśliwa, widząc was u naszych progach.

— Proszę mi mówić po imieniu. Żona mojego przyjaciela moją... Nie, nie żoną, ale przyjaciółką.

Zniecierpliwiony ksiądz odchrząknął znacząco, przywołując tym samym całą czwórkę, zaaferowaną wszelkimi rodzajami rozmów, zwierzeń i porad, do porządku. Świeżo zaślubieni państwo Halczyńscy wraz ze świadkami udali się do kościelnej kancelarii, by tam dopełnić wszystkich formalności. Nieco ich to irytowało, gdyż pragnęli jak najszybciej znaleźć się sam na sam, by nacieszyć się swoim towarzystwem. Jednak gdy wyszli z kościoła, wyglądali na tak szczęśliwych, że aż ksiądz proboszcz odnotował ich w swojej pamięci jako chyba najpiękniejszą parę młodą, jaką kiedykolwiek widział w swoim duszpasterskim życiu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro